Ernst Marcin - BUDOWA ŚWIATA - SZKICE ASTRONOMICZNE.rtf

(878 KB) Pobierz

 

BUDOWA ŚWIATA

SZKICE ASTRONOMICZNE

 

I.

Równolegle z postępem wiedzy oraz pomnażaniem środ­ków jej popularyzacyi pośród najszerszych warstw społecz­nych coraz wybitniej występuje objaw chorobliwy, który można określić mianem matomanii. Matomanami nazywamy ludzi, którzy, nie posiadając dostatecznego przygotowania naukowego, stają w otwartej opozycyi względem najsilniej ugruntowanych poglądów naukowych i tworzą na ich miej­sce teorye własne, niczem nieuzasadnione, a często tak dziwaczne i niedorzeczne, że tylko zboczeniu umysłowemu autorów powstawanie ich przypisać można.

Medycyna oddawna zapewne zwróciła uwagę na ten rodzaj obłędu, który uważać można za pewną odmianę manii wielkości. Z punktu widzenia medycznego jest to zresztą prawdopodobnie choroba bardzo niewinna, albowiem ludzie jej podlegający poza tem niczem nie wyróżniają się od przeciętnego ogółu; tem szkodliwszą jest ona z punktu widzenia społecznego, szczególnie gdy zaczyna posługiwać się drukiem. Nie można wymagać od szerokich mas kry­tycyzmu naukowego; w początkowych fazach rozwoju umy­słowego najsumienniejszy popularyzator nie jest w stanie uniknąć pewnej dogmatyczności w przedstawianiu teoryj naukowych. To też masy są równie skłonne do przyjęcia poglądów ściśle naukowych, jak do uznania w dobrej wie­

rze fantastycznych mżonek matomanćw. Zależnie od książki, jaką przeciętny czytelnik dostaje do ręki, kształtują się jego zapatrywania na kwestye, w książce tej poruszane.

Do zajęcia się kwestyą matomanii w tym artykule skło­nił mię zauważony fakt, że z książek treści astronomicznej, które w ostatnich kilkunastu latach wydane zostały w ję­zyku polskim, przynajmniej połowę zaliczyć trzeba do płodów obłędu naukowego. A przecież astronomia nie jest bynajmniej jedyną nauką, w której matomani doniosły pod­noszą głos, działalność ich wre i kipi na wszystkich polach myśli ludzkiej. W naukach społecznych i biologicznych aż się roi od najdziwaczniejszych pomysłów, kwestye lingwistyczne i gramatyczne są ulubionym tematem dyskusyi ludzi, naj­mniej do tego powołanych, specyalna odmiana matomanii, grafomania, jest utrapieniem redakcyj czasopism literackich, a nie mniej głów może trudzi się nad różnymi wynalazkami, pośród których perpetuum mobile wciąż jeszcze poczesne zajmuje miejsce.

Do wytwarzania się matomanów w znacznej mierze nie­wątpliwie przyczynia się popularyzacya wiedzy. Świadczą

o              tem wykłady popularne, po których do prelegentów na­pływają różne głosy opozycyjne, świadczą instytucye, spe- cyalnie popularyzacyi wiedzy poświęcone, do których bez przerwy zgłaszają się ludzie z rozmaitymi pomysłami i te- oryami.

Nie chcę przez to powiedzieć, aby popularyzacya wie­dzy miała być szkodliwą. Plamy są nawet na słońcu, a prze­cież świeci ono i grzeje. Popularyzacya jest nietylko poży­teczną, ale w dzisiejszych czasach wprost niezbędną; szkod­liwą jest ona wtedy, gdy rozsiewa błędne poglądy, a nie­stety, zdarza się to zbyt często.

Pomijając wszelkie korzyści praktyczne, które człowie­

kowi przynosi wiedza, za najgłówniejszy cel popularyzacyi uważać należy rozszerzanie poglądów na świat i życie, zbliżanie ludzi do siebie przez usuwanie przepaści, dzielą­cej pojęcia ludzi wykształconych od pojęć tłumu. Jak da­lece wykształcenie dzieli i zbliża, widzimy stąd, iż łatwjej często przychodzi nam zawiązać bliższy stosunek z wy­kształconym Włochem lub Japończykiem, aniżeli z ciemnym naszym rodakiem, pomimo tylu łączących nas z nim węzłów.

Z drugiej strony, posunięta w naszych czasach do wy­sokiego stopnia specyalizacya, która stała się koniecznym warunkiem postępu w poszczególnych gałęziach nauki, spra­wia, że nawet ludzie wykształceni, ale w innych dziedzinach wiedzy pracujący, nie są zdolni się porozumieć w kwe- styach, najbardziej ich obchodzących. Popularyzacya winna dążyć do tego, aby każdego — choćby tylko w najogól­niejszych zarysach — pouczać o podstawach różnych ga­łęzi wiedzy, oraz o najważniejszych dokonywanych w niej odkryciach.

Często żartujemy sobie z dyletantów, którzy zajmują się wszystkiem po trochu, a nic nie umieją porządnie. Ale jeżeli nazwiemy dyletantem człowieka, który posiadł naj­ogólniejsze wiadomości z najróżniejszych dziedzin pracy kulturalnej, to w istocie rzeczy głównym celem populary­zacyi winno być rozwijanie tak rozumianego dyletantyzmu.

Dążenie tego rodzaju uważanem być może za objaw analogiczny do dążeń społecznych, mających na celu spra­wiedliwszy podział dóbr materyalnych pomiędzy ludźmi. Ąle gdy już te dążenia napotykają na swej drodze liczne przeszkody, to trudności wzrastają o wiele bardziej, gdy chodzi o równomierniejszy podział zdobyczy umysłowych.

Żądza życia i użycia jest w człowieku tak silną, iż wy­

twarza. w nim dostateczne zasoby energii do pracy lub walki. Tak samo wrodzoną jest Człowiekowi żądza pozna­nia, ale objawia się ona znacznie łagodniej i zazwyczaj dość łatwo da się zaspokoić. Bardzo nieliczni są ludzie, w których żądza wiedzy góruje ponad wszyskiemi innemi potrzebami życia — ci zawsze znajią drogę do zaspoko­jenia ciekawości, o ile to w ogóle jest możliwe. Ogół wymaga podniety, zachęty, ułatwień, a wszystko to do pewnego stopnia może mu dać dobra i rozumna popula- ryzacya. Owocem jej powinien być dyletantyzm, jako objaw prawdziwie kulturalny, jako wyraz dążeń ludzkości do prawdy, światła i sprawiedliwości.

Gdy sobie wszakże uprzytomnimy, jakie znaczenie dziś ogólnie nadaje się wyrazowi »dyletantyzm«, w którym mieści się lekceważenie i odcień ironii, znaczenie, które się wytworzyło na podstawie obserwacyi i praktyki życio­wej, trudno nie dojść do wniosku, że ujemne strony dyle- tantyzmu praktycznego odebrały mu piętno zdrowego objawu kulturalnego. O tych stronach ujemnych, które wiążą się ściśle z główną treścią tego artykułu, musimy pomówić nieco obszerniej.

II.

Każdy specyalista, pracujący naukowo w jakiejkolwiek dziedzinie wiedzy, wie, że jest to niezgłębione morze, po którem z wielkim trudem żeglować trzeba, bez nadziei, że kiedyś dopłynie się do portu. Rozumie on, na jak olbrzy­mim materyale, bez przerwy z najróżnorodniejszemi tru­dnościami gromadzonym, musi on opierać każde swe twier­dzenie, które ma naukę zbogacić, z jaką ostrożnością musi wyciągać wnioski, aby nie popaść w sprzeczność z mnó­

stwem innych faktów, których całokształt zawsze musi brać pod uwagę. Nauka nie znosi lekkomyślności i zapomnienia; każdy grzech, w tym kierunku popełniony, mści się dotkli­wie: powoduje zamęt, opóźnia postęp i zniesławia wino­wajcę. Błędne pojęcie w nauce można porównać z chorobą w organizmie, musi ona być uleczoną, jeżeli organizm ma się rozwijać normalnie.

Nigdzie może lekkomyślność taka nie pociąga za sobą skutków tak wyraźnych, jak w naukach ścisłych. W innych naukach istnieje zawsze pewna elastyczność i rozciągliwość pojęć, probierze prawdy mają charakter bardziej przypadkowy i zmienny, względność prawd naukowych występuje jaskra­wiej. Inaczej w naukach ścisłych; tam określenia nie do­puszczają żadnej dwuznaczności, te same działania prowa­dzić muszą zawsze do tych samych wyników, wszystko tam tworzyć musi budynek, w którego kształcie i rozkła­dzie żadnej nie może być dowolności. We wszystkich jego częściach istnieje ścisły, nierozerwalny związek, a jedna cegła, wyjęta z fundamentu albo zastąpiona inną, może spowodować runięcie, albo zupełną przemianę całego gma­chu. Dziś, naturalnie, wielka część tego gmachu stoi na podstawach niewzruszonych, katastrofom lub zmianom ule­gać mogą tylko wyższe, budujące się właśnie piętra.

To, cośmy powiedzieli o naukach ścisłych wogóle, do­tyczy też w szczególności astronomii, która, aczkolwiek ze względu na cel i przedmiot badań zalicza się do nauk przyrodniczych, jest jednocześnie nauką ścisłą ze względu na sposoby i środki badania.

Podstawą badań astronomicznych są prawdy, stwier­dzone spostrzeżeniem lub doświadczeniem, oraz hypotezy, które, chociaż głębszego uzasadnienia nie posiadają, nie stoją w sprzeczności z doświadczeniem i obserwacyą. Wszel­

kie wnioski teoretyczne, opierające się na tych podstawach, zgadzać się muszą ze sprawdzalną rzeczywistością; z chwilą, gdy spostrzegamy sprzeczność, hypoteza musi być odrzu­coną. Pojęcie prawdy, naturalnie, i tu jest względne, ale

0              tyle tylko, o ile względnemi są same zjawiska w po­staci, w jakiej się nam uświadamiają, o ile względną jest logika ludzka. Za prawdę naukową w astronomii uważa się to, co wnioskowaniem logicznem da się sprowadzić do pewników doświadczalnych.

Kto wie, czy nie do najważniejszych rzeczy w wykształ­ceniu naukowem należy zdobycie jasnego poglądu na to, co w nauce jest prawdą, a co hypotezą. Niektóre bowiem hypotezy, skutkiem wielowiekowego stosowania i ciągłej zgodności wyciąganych z nich wniosków z obserwacyą

1              doświadczeniem, zatraciły prawie swój charakter hypote- tyczny, a przecież nie mamy prawa zapominać, że są to hypotezy i nic więcej; inne znowu, chociaż jako hypotezy do nauki zostały wprowadzone, z biegiem czasu w istocie być niemi przestały — przeobraziły się w prawdy naukowe.

Hypotezą pierwszego rodzaju jest naprzykład wzajemne przyciąganie się mas. Obserwacya mówi nam tylko tyle, że ciała niebieskie poruszają się w swoich drogach tak, jak gdyby się one wzajemnie w określony sposób przyciągały — i to jest niezbitą prawdą; w praktyce natomiast często owo przyciąganie uważamy za fakt, a nieumiejętna peda­gogia nie mało przyczynia się do rozszerzenia tego błę­dnego zapatrywania. Prawdą natomiast, której obalenie jest niemożliwe, jest ruch ziemi dokoła osi, oraz ruch ziemi i innych planet dokoła słońca — chociaż prawda ta przez Kopernika wypowiedzianą została tylko w formie hypotezy naukowej. Inna rzecz, jak zapatrywał się na ową hypotezę sam Kopernik; nie ulega wątpliwości, że przekonany był

on o rzeczywistem istnieniu tych ruchów, ale rozumiał dobrze, że prostota teoryi jego nie mogła być dostatecznym dowodem jej prawdziwości. Na dowody nauka czekać mu­siała dość długo.

Jeżeli uważamy za rzecz właściwą reformować naukę, to powinniśmy rozumieć i pamiętać, że polem takiej działal­ności reformatorskiej mogą być tylko hypotezy. Gdy zaś zechcemy obalać prawdy naukowe, to damy tern tylko do­wód nieznajomości rzeczy, naukowej niepoczytalności. Dwa wyżej przytoczone przykłady zostały umyślnie wybrane, albowiem hypoteza Newtona i układ Kopernika są przed­miotami, najbardziej narażonymi na ataki matomanów. Po­mijając całą niedorzeczność rozumowań, wybór tematów świadczy, iż nie rozumieją oni, że prawdy naukowe w isto­cie istnieją i że nie rozróżniają prawd od hypotez.

Wytłómaczenie tych różnic, a przynajmniej zwracanie na nie uwagi w wykładach popularnych, mogło by zapo- biedz wielu nieporozumieniom. Ale przyznać trzeba, że danie jasnego pojęcia o tych różnicach ludziom, należycie do tego nieprzygotowanym, nie należy do zadań łatwych, a, niestety, zbyt często się zdarza, że sami popularyzato­rzy nie zdają sobie z nich dokładnie sprawy. Oczywiście, nieznajomość rzeczy odbija się na całej formie wykładu i uwydatnia się zawsze — nawet wtedy, gdy bezpośrednio zasadniczych kwestyi się nie porusza. Wszelka niejasność lub chwiejność daje powód do wątpliwości, do których usuwania znajdują się zawsze ludzie, nie wiedzący, że przy­stępują do walki z wiatrakami.

W wykształceniu dyletanckiem spostrzegamy zazwyczaj brak zrozumienia najbardziej zasadniczych podstaw nauko­wych, a co za tem idzie, brak zaufania do wyników nauki. Na tle tem wytwarza się rodzaj eklektyzmu, zasadzającego

się na chwytaniu wiadomostek, najbardziej przemawiających do przekonania danemu indywiduum, a co do znaczenia i uzasadnienia naukowego bardzo niewspółmiernych, które tylko wytwarzają w umyśle zamęt, a bynajmniej nie są zdolne przyczynić się do rozszerzenia horyzontów my­ślowych.

Że dokładne wyjaśnienie zasadniczych pojęć naukowych powinno być wstępem do wszelkich wywodów bardziej szczegółowych, wynika to z konieczności oparcia nauki na podstawach realnych. W najdalszych konsekwencyach nie możemy tracić z oczu owej realnej, doświadczalnej rzeczywistości, gdyż ona tylko jest tym drogowskazem, który nas ustrzedz może od błądzenia po manowcach. Gdzie kończy się rzeczywistość, tam zaczyna się fantazya, a fan- tazya nie jest nauką.

Ale gdzie kończy się rzeczywistość? Jest to rzecz względna i ściśle zależna od stopnia poznania rzeczywistości. Dla analfabety stronice elementarza są już krainą fanta­styczną; może on snuć najrozmaitsze myśli na temat sze­regów nieznanych mu znaków, gdy umiejący czytać złoży z nich tylko pewne określone wyrazy.

Dla każdego człowieka poza granicą jego wiedzy za­czyna się kraina fantazyi. Gdy zgłębiliśmy dokładnie jakąś naukę, to stanowi ona dla nas pewien obszar znanej rze­czywistości, ktoś inny będzie mógł bujać po tym samym obszarze tylko na skrzydłach wyobraźni. Jeżeli chcemy kogoś pouczyć, to zamiast obrazów fantastycznych mamy mu dać rzeczywistość. Nie znaczy to, aby zadaniem nauki było zabijać fantazyę; ale jej obowiązkiem jest dążyć do rozszerzania prawdy. Wolno uczonemu poza granicami po­znanego obszaru wiedzy unosić się wyobraźnią jak najdalej, ale nie wolno mu obrazów fantastycznych, które w gruncie

rzeczy najczęściej są tylko nieudolnym zlepkiem kawałków rzeczywistości, nazywać rzeczywistością. Ale niekiedy wy­obrażenie naukowe nawet w umysłach najpotężniejszych tak ściśle łączy się z prawdą naukową, że wielka zachodzi trudność w poprowadzeniu właściwej granicy. Rozstrzygać tu może tylko poważna krytyka naukowa. Można ją prze­konywać, można ją zwalczać, ale lekceważyć jej nie można, bo orzeczenia wszelkich innych sądów, choćby całego świata, w sprawach nauki nie mają żadnego znaczenia.

Nie ulega kwestyi, że łatwiej do przekonania szerokich mas można trafić, rozsnuwając przed niemi rozmaite fanta- zye naukowe, aniżeli wykładając im niczem nie zabarwioną prawdę. To też popularyzatorowie często nadużywają tej słabości ogółu dla zdobycia jego uznania z uszczerbkiem dla wiedzy. Zdarzają się niekiedy i uczeni, którzy nietylko wobec tłumów wygłaszają nieuzasadnione swoje hypotezy, jako prawdy naukowe, ale, co gorsza, od wyroków krytyki naukowej odwołują sić do sądu szerokiej opinii, która za­dawala się błahymi, a więcej do uczucia niż do rozumu przemawiającymi argumentami. Takie świadome szerzenie błędów dla dogodzenia osobistym ambicyom jest czynem wysoce nieetycznym.

Jako przykład, przytoczyć możemy Flammariona, który, mając za sobą pewne zasługi naukowe, był zdolen spopu­laryzować ideę zamieszkalności ciał niebieskich. Powagą swej uczoności opancerzył fantazyę — i puścił ją na wszyst­kie rynki świata, gdzie znalazła imponujące powodzenie, a z nią i inne utwory autora! Idea zamieszkalności światów nie wymagała zbyt przekonywających argumentów, ażeby przeniknąć do tłumów. W książce »Wielość światów zamie­szkałych«, tłómaczonej też na język polski, argumentami są tylko cytaty, a obalanie zarzutów w rodzaju tego, że

niemożliwem jest, ażeby Zbawiciel miał się rodzić na każdej gwieździe w celu zbawienia jej ludzkości, zajmuje w tej książce poczesne miejsce, — a przecie dla szerokich warstw publiczności argumenty takie były dostateczne. Później, gdy przez Schiaparelliego odkryte zostaJy kanały na Marsie, a jednocześnie powstała spirytystyczna teorya zjawisk me- dyumistycznych, zaludnienie Marsa oraz wędrówka dusz z gwiazdy na gwiazdę znalazły we Flammarionie wymow­nego rzecznika. Przeważna część utworów Flammariona, traktująca te kwestye, w charakterze książek »popularno­naukowych«, przedostała się i do literatury polskiej. Skutkj są wiadome: rzadko kogo dziś interesuje u nas astronomia, jako nauka o budowie wszechświata i prawach w nim rzą­dzących, natomiast kwestya zaludnienia Marsa wszystkich bardzo zajmuje; czasami ma się wrażenie, iż niektórzy uważają astronomię za naukę, zajmującą się specyalnie szu­kaniem ludzi na Marsie.

Nie wszystkie jednakże teorye, stojące w sprzeczności z naukowo stwierdzonym faktem, są pomysłami matoma- nów. Obok matomanii, błądzącej w dobrej wierze, istnieje też całkiem świadoma szarlatanerya naukowa, wyzyskująca łatwowierność tłumów dla korzyści materyalnych. Wpływ jej na kształtowanie pojęć jest nawet szkodliwszym, albo­wiem unika ona zwykle tematów czysto naukowych, jako mniej popularnych i często dla szerokiego ogółu obojętnych, a wybiera przedmioty, mające bardziej bezpośredni związek z życiem praktycznem. Matoman tylko bardzo rzadko staje się popularnym, szarlatan zwykle zdobywa szeroki rozgłos; na szczęście, szarlatanerya jest zjawiskiem o wiele rzad- szem, aniżeli matomania.

Do szarlatanów naukowych nie wahamy się naprzykład zaliczyć na cały świat głośnego Palba. Niema chyba na

świecie przedmiotu bardziej popularnego, jak stan pogody, interesuje on tak samo człowieka kulturalnego, jak i dzi­kiego mieszkańca najdalszych zakątków ziemi. Jakże upro- szczonem i mniej na zawody narażonem było by życie ludzkie, gdyby stan pogody był wiadomy na długi czas naprzód. Ludzkość domaga się dokładnej prognozy, a, nie­stety, trudność zadania jest tak wielka, że nauka jej po­dołać nie może. To, na co nauka przy największych wy­siłkach umysłowych i materyalnych dzisiaj zdobyć się może, jest zbyt mało w porównaniu z tem, czego się żąda. To też ogół, zrażony do powściągliwej i w swych przewidy­waniach chwiejnej nauki, zwraca się tam, gdzie znajduje śmielsze słowo, większą pewność siebie i dalej sięgające odpowiedzi. W krytykę teoryi się nie wdaje, nie ma na to ani czasu ani zdolności, ale czeka i sprawdza.

Jak wiadomo, prognozy Falba mają zawsze formę bardzo nieokreśloną, miejsce nigdy prawie niebywa w nich podawane, a czas w dość rozległych granicach. Jeżeli taka prognoza się sprawdzi, a gdzieś na ziemi sprawdzić się musi, to mieszkańcy naturalnie przekonani są o traf­ności przepowiedni; a charakterystyczną jest pobłażliwość mas, dzięki której jedna przepowiednia sprawdzona każe im zapominać o całym szeregu chybionych.

Świat chce być oszukiwanym. Więc chociaż tyle razy zwracano uwagę na elastyczność przepowiedni Falba, cho­ciaż tylekroć wykazywano, iż podstawy ich nie mają ża­dnego uzasadnienia w ogromnym materyale spostrzeżeń meteorologicznych, chociaż w zasadzie przyznano słuszność wszelkim krytykom naukowym; to przecież dni krytyczne Falba (dziś już nieżyjącego) skrupulatnie były podawane co miesiąc w wielu czasopismach, a kalendarze jego rozchodziły się po całym świecie w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy.

Nie ulega kwestyi, że Falb nie wierzył w swoje dni kry­tyczne, ale ludzie domagali się jego kalendarzy, a on ich dostarczał, zdobywając sobie w ten sposób bez wielkiego trudu środki do życia.

Na rozgłosie, który zdobyły sobie przepowiednie Falba, oparła też swoje rachuby spekulacya. Jej to zawdzięczać należy, że do nader ubogiej naszej literatury naukowej prze­mycono tłómaczenia dziełek Falba pod tytułem: »Przewroty we wszechświecie«, oraz »Gwiazdy i ludzie«, pozbawionych wszelkiej wartości naukowej, ale w których objawy ma- tomanii występują nader wybitnie. A przecież tyle jest dzieł znakomitych w literaturach obcych, o których tłóma- czeniu na język polski nikt nie pomyślał nawet, ponieważ nie znalazłyby one u nas nakładcy, choć możeby się na­wet i znaleźli czytelnicy.

Wiadomości dyletanta opierają się zazwyczaj na wykła­dach popularnych, albo na przeczytaniu kilku dziełek po­pularnych. Tak wykłady, jak i dziełka tego rodzaju, jak zaznaczyliśmy, zamało uwydatniają różnicę pomiędzy zna- nem a nieznanem, a posługują się często fantazyą tam, gdzie nauka prawdziwa milczy. Jeżeli dodamy, że pośród owych dziełek niektóre są wprost zwierciadłami nieuctwa, lub świadectwami matomanii, to możemy pojąć, jak małą w ogólności wartość posiada wykształcenie dyletanckie.

III.

Scharakteryzowaliśmy poprzednio stosunek badacza do nauki. Pomijając stronę utylitarną badań naukowych, po­wiedzieć można, że postęp naukowy w gruncie rzeczy po­lega na tem, iż odkrywają się zagadki i niepewności tam, gdzie ich poprzednio nie spostrzegano. Dzięki temu postę­

powi uświadamiamy sobie coraz bardziej, że otaczający nas świat jest zjawiskiem o wiele cudowniejszem, aniżeli się to nam przedtem zdawało, że człowiek, który się mia­nuje często panem stworzenia, jest wobec zjawisk przyrody tylko igraszką, a złudzenie potęgi jest wynikiem zarozumia­łości. Im bardziej człowiek postępuje naukowo i zbliża się do sokratesowego »wiem, że nic nie wiem«, tem czuje się mniejszym, staje się skromniejszym i cichszym.

Wykształcenie powierzchowne do wręcz przeciwnych pro­wadzi wyników. Pośród dyletantów rzadko spotkamy czło­wieka skromnego, natomiast nader wybujała zarozumiałość jest wśród nich zjawiskiem pospolitem. Dyletant mierzy całą wiedzę miarą własnych wiadomości, im mniej sam umie, tem bardziej całokształt wiedzy w jego pojęciu się kurczy. Wie on, że jest tam coś poza tem, co podają autorzy prze­czytanych przez niego książek, ale są to, oczywiście, rzeczy drugorzędnego znaczenia, o których im pisać się nie opła­ciło. Reszty można się domyślać, albo po swojemu dopeł­nić. Tego rodzaju dyletanci stają się często matomanami.

Działalność »naukową« matomani rozpoczynają zwykle w ten sposób, iż w wypracowaniach piśmiennych komuni­kują swoje pomysły najbardziej w danej dziedzinie głośnym uczonym. Wskazówki i wyjaśnienia otrzymane uważają ma­tomani za obronę i rozpoczynają listowną polemikę. Po pewnym czasie przestają otrzymywać odpowiedzi, co wy­jaśniają sobie w ten sposób, że uczonemu zabrakło już argumentów do obrony, ale do błędów swych przyznać się nie chce w obawie o swoje stanowisko i połączone z niem różnorodne korzyści. Wtedy postanawiają pomysły swe ogłosić drukiem.

Dzieła matomanów posiadają wiele cech wspólnych, a tak charakterystycznych, że kto z niemi częściej miał do

czynienia, rozpozna je zazwyczaj po kilku przeczytanych zdaniach. Więc przedewszystkiem nie braknie prawie nigdy wstępu, w którym autor określa swój stosunek do nauki. Tutaj autor wyraża swoje Votum nieufności uczonym, albo­wiem ci, ucząc się, zatracić musieli wszelki przyrodzony krytycyzm, i rzeczy tylko tak pojmować mogą, jak ich uczono, jak napisano w książkach. Nie są oni zdolni wy­tworzyć sobie samodzielnego poglądu na kwestye naukowe ani pojąć innych, którzy w poglądach swoich od utartych i uświęconych przez naukę błędów nazbyt się oddalają. A jeżeli nawet pośród uczonych jakiś jaśniejszy i samo- dzielniejszy umysł się zdarzy, to przecież nie ma on odwagi wystąpić otwarcie, gdyż wystąpienie takie miałoby znaczenie zerwania z kastą, która umiała sobie wyrobić poczesne stanowisko w społeczeństwie, biernie pozwala- jącem się wyzyskiwać.

Wobec takiego stanu rzeczy dla prawdy i prawdziwej nauki zrobić coś może tylko człowiek, który niczego się nie uczył i nie pragnie z nauki czerpać jakichkolwiek ko­rzyści. Sąd cechu uczonych dla takiego intruza, oczywiście, zawsze wypaść musi niekorzystnie, starają się go ośmie­szyć lub zabić milczeniem; ale sąd ten nie jest wyrazem ich przekonania, lecz tylko aktem samoobrony przed grożącem niebezpieczeństwem. To też nie do uczonych zwraca się on ze swojem dziełem, ale do myślą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin