Wingfield R.D. - Frost i Boze Narodzenie.pdf

(1024 KB) Pobierz
R
R.D.WINGFIELD
FROST i BOŻE NARODZENIE
Przełożyła Agnieszka Lipska–Nakoniecznik
W STĘP
T ELEFON ALARMOWY 999 ROZDZWONIŁ SIĘ TUŻ PRZED północą. Po drugiej stronie
odezwał się drżący głos starszego mężczyzny, tak cichy, że ledwo słyszalny. Facet sprawiał
wrażenie śmiertelnie przestraszonego.
- Policja? Nazywam się Powell. Dzwonię z Mead Cottage na Exley Road. Na litość
boską, jak najszybciej przyślijcie tu kogoś. W moim domu jest włamywacz. Ja... - W tym
miejscu nastąpiło przerażone sapnięcie, a potem szept zmienił się w krzyk. - Nie! Proszę, nie!
Z daleka dobiegły odgłosy szamotaniny, a potem w słuchawce zapadła głucha cisza.
Mimo ciężkich warunków panujących na drogach wóz patrolowy zjawił się pod
wskazanym adresem w ciągu trzech minut. Wciąż jeszcze ślizgał się po oblodzonej
nawierzchni jezdni, gdy dwaj policjanci, Evans i Howe, popędzili co tchu w stronę wejścia.
Niewielki dom zalewała powódź światła, a na śniegu widniał odcisk czyichś butów,
prowadzący w stronę otwartego okna na parterze z tyłu budynku. Śladów powrotnych nie
było. Włamywacz wciąż przebywał w środku.
Dwaj mężczyźni postanowili się rozdzielić. Evans załomotał do drzwi wejściowych,
podczas gdy Howe zaszedł od drugiej strony, gotów do błyskawicznej akcji na wypadek,
gdyby udało się wykurzyć napastnika.
Powoli zbliżył się do otwartego okna, bo wewnątrz dostrzegł jakieś poruszenie.
Zamarł, zbierając siły do skoku, ale w tym samym momencie ciemna sylwetka wychyliła się
na zewnątrz. To był jego kolega, wstrząśnięty i blady jak śmierć.
- Ambulans! Szybko! Cholera, dzwoń po ambulans!
Na środku maleńkiego pokoiku, zasypanego przez śnieg wpadający przez otwarte
okno, na kanapie siedział skulony właściciel domu, a laska służąca mu do podpierania się
spoczywała na jego kolanach. Wydawał się zupełnie nie zwracać uwagi na to, co działo się
dookoła.
- Musiałem to zrobić... On by mnie zabił... Musiałem to zrobić... - Bezbarwnym
głosem powtarzał w kółko te same słowa.
W pokoju panował straszny bałagan - poprzewracane krzesła, sterty rozrzuconych
papierów, kabel telefoniczny wyrwany ze ściany... Na podłodze obok kanapy spoczywała
jakaś skurczona postać, wciąż dająca słabe oznaki życia. Z głębokiej rany na głowie sączyła
się krew, a klęczący obok Evans starał się zahamować jej upływ. Usłyszawszy kroki Howe’a,
podniósł wzrok.
- Ten sukinsyn po prostu do niego strzelił - powiedział. Powell wciąż ściskał w ręku
lugera; nie protestował, kiedy Howe sięgnął po broń, a potem ostrożnie zabezpieczał.
- On albo ja - wymamrotał.
- Co, do diabła, pan sobie myśli? - warknął Evans. - To oficer policji! Strzelił pan do
policjanta!
Oficer policji? Howe pochylił się, żeby spojrzeć na twarz nieszczęśnika. Na pierwszy
rzut oka gość wydał mu się całkiem obcy. Stara, poszarzała twarz, naznaczona piętnem
śmierci. A potem zauważył szalik... Znajomy, wilgotny, rdzawoczerwony szalik, teraz
przesiąknięty krwią. To było niemal nie do uwierzenia, ale człowiekiem leżącym na podłodze
- włamywaczem - okazał się nie kto inny, jak inspektor Frost we własnej osobie... Detektyw
inspektor Jack Frost.
- On się tutaj włamał - poskarżył się Powell. - Próbował mnie zabić!
Wstał z trudem i podpierając się laską, pokuśtykał do okna, żeby coś pokazać.
- Spójrzcie tylko!
Drewniana rama okna została rozłupana w miejscu, gdzie ktoś starał się podważyć ją
nożem. Nóż leżał na podłodze. Nóż Frosta. Na zewnątrz śnieg powoli zasypywał ślady stóp.
Stóp inspektora. A podręczny zestaw wytrychów, który Frost zawsze nosił przy sobie, teraz
wisiał smętnie u zamka sekretarzyka.
Dwaj policjanci popatrzyli po sobie. To po prostu nie mieściło się w głowie. Detektyw
inspektor Jack Frost w swoim czasie robił różne głupie rzeczy, ale coś takiego...? Jak, do
diabła, mogło do tego dojść?
Okazało się, że to długa historia. Wszystko zaczęło się cztery dni wcześniej, kiedy
Joan Uphill, prostytutka, nadaremnie czekała na powrót swojej ośmioletniej córki ze szkółki
niedzielnej.
N IEDZIELA
N IEDZIELA (1)
B YŁO PASKUDNE , GRUDNIOWE POPOŁUDNIE , KILKA MINUT PO czwartej. Do Wigilii
Bożego Narodzenia zostało jeszcze dziesięć dni. Na zewnątrz dzień przedwcześnie się
zestarzał i zmienił w noc, a zapowiadający opady śniegu wiatr grasował po ulicach, ale tu, w
środku, w sypialni, za ciężkimi kotarami w kolorze burgunda, panował rozkoszny półmrok.
Trzy żeberka elektrycznego kominka promieniowały ciepłem, grzejąc dwie nagie, przytulone
do siebie postacie, które leżały w łóżku.
- Dobrze ci było? - obojętnie spytała kobieta.
- Świetnie - odpowiedział mężczyzna, gapiąc się w sufit. Nie patrzył na nią. Nigdy nie
patrzył na nią, kiedy kończyli się kochać.
Każdego kolejnego tygodnia uprawiał seks w coraz brutalniejszy sposób. Okładał ją
pięściami, tłukł z całej siły i wbijał paznokcie w miękkie, uległe ciało. Sprawiał jej ból. Ale
teraz wydawało się, że nie ma to dla niego najmniejszego znaczenia. Spuścił stopy na podłogę
i sięgnął po swoje ubranie, skromnie odwracając się do niej plecami.
Zwykle bywał punktualny, ale dziś spóźnił się o całą godzinę. O tej porze powinna już
stać pod szkółką niedzielną i czekać na Tracey. Poganiała go w myślach; z ledwo skrywaną
niecierpliwością patrzyła, jak niezgrabne palce guzdrzą się przy zapinaniu guzików. Czy
celowo robił to tak powoli? Wiedział przecież, że ona musi wyjść po Tracey i że dziecko nie
powinno wracać samo po ciemku, bo to niebezpieczne. Co prawda szkółka niedzielna
mieściła się w budynku na drugim końcu ulicy, ale latem na ludzi w miasteczku padł blady
strach, bo podobno jakiś mężczyzna częstował dzieci cukierkami i próbował zwabiać je do
swojego samochodu.
W końcu - już w spodniach i dzięki temu pełen godności - zawiązał krawat i odwrócił
się w jej stronę. W milczeniu zaciągała się papierosem, z góry wiedząc, co zaraz usłyszy.
Zawsze padały te same słowa.
- Nie jestem pewien, czy uda mi się wpaść w przyszłym tygodniu. - Wsunął węzeł
krawata pod rzadką bródkę.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku, ale nie mogę umawiać się na sto
procent.
Machinalnie skinęła głową i przywołała na usta wymuszony uśmiech. W każdą
niedzielę mówił, że nie jest pewien, co będzie w następnym tygodniu, ale potem po prostu
przychodził. Wiedziała o tym i on także wiedział; o określonej godzinie znów stanie pod jej
drzwiami i naciśnie kciukiem dzwonek, ukradkiem rozglądając się po ulicy jak zbiegły z
więzienia skazaniec.
Nie powiedział jej nawet, jak ma na imię. Po tygodniach intymnej znajomości znała
każdy cal kwadratowy jego skóry, ale nie miała pojęcia, kim był, co robił ani skąd
przychodził. Oczywiście mogła snuć pewne domysły. Miał trzydzieści cztery, może
trzydzieści pięć lat. Wyglądał na urzędnika i przypuszczalnie wciąż mieszkał z mamusią.
Pewnie był dobrym synem, z całego serca kochającym matkę, którą ośmielał się opuszczać
tylko raz w tygodniu w niedzielne popołudnia... „Muszę wyskoczyć na chwilę, mamuniu.
Niedługo wracam”. „W porządku, synku. Tylko uważaj na siebie. Wszystkiego dobrego”.
W każdą niedzielę był tutaj, dokładnie o tej samej porze. Jedynie dzisiaj zdarzył się
wyjątek, bo coś tam pokręciło się z pociągami. W każdą niedzielę. Zawsze wszystko
odbywało się zgodnie z wyćwiczonym w najdrobniejszych szczegółach rytuałem, który nie
podlegał żadnym modyfikacjom. Najpierw uprzejma pogawędka nad filiżanką herbaty,
demonstracja dobrych manier - nie ośmielił się usiąść, dopóki ona stała, zawsze rzucał się,
żeby otworzyć przed nią drzwi - a potem sypialnia... W sypialni nagle przeistaczał się w
zwierzę, w dzikie, okrutne zwierzę... I wreszcie, odwracając się skromnie, w pośpiechu
wciągał na siebie ubranie, a potem padały pożegnalne słowa: „Nie wiem, co będzie w
przyszłym tygodniu”.
Teraz mężczyzna otworzył portfel i wyjął trzy dziesięciofuntowe banknoty. Podniósł
wysoko rękę - tak żeby mogła je zobaczyć - po czym złożył na pół i wsunął do czarno-białej
wazy Wedgwooda, która stała na obramowaniu kominka. Zareagowała na ten gest krótkim
skinieniem głowy, co miało oznaczać podziękowanie.
Zawsze sam szedł do drzwi, jakby pilno mu było wymknąć się z jej domu, żeby w
ciemnościach wieczoru ukryć swoją hańbę. Westchnęła z ulgą, gdy wyszedł, wypuszczając w
ślad za nim wielki kłąb dymu z papierosa. Miał w sobie coś, co sprawiało, że w jego
obecności czuła się niewyraźnie... wystraszona. Ale on już odszedł. Mroczny cień przestał
zakłócać radość dnia.
Przeciągając się leniwie, podniosła się z łóżka. Na moment zatrzymała się przed
wielkim lustrem w garderobie, żeby podziwiać swoje piękne, nagie ciało. Na widok siniaka
na ramieniu i wyraźnego czerwonego znaku w miejscu ugryzienia zmarszczyła brwi. W
jednym miejscu skóra została uszkodzona. Trzydzieści funtów to za mało za coś takiego,
pomyślała. Będzie zmuszona powiedzieć mu o tym w przyszłym tygodniu.
Chryste, która to godzina! W życiu nie uda się jej wszystkiego ogarnąć! Dochodziła
czwarta dwadzieścia pięć, a dzieciaki kończyły zajęcia w szkółce niedzielnej o czwartej
trzydzieści. Na pewno nie zdąży. Zresztą nic strasznego się nie stanie. Po prostu Tracey
będzie musiała wrócić na własną rękę. To tylko dzisiaj, pocieszała się w myślach, a poza tym
Tracey nie musi iść daleko. Zaledwie z jednego końca ulicy na drugi.
Posprzątała sypialnię i w pośpiechu wygładziła na łóżku zmiętą narzutę, a potem
szybko ubrała się i wyłączyła kominek elektryczny, który stygnąc, wydawał agonalne jęki i
dziwne pobrzękiwania. Wreszcie po raz ostatni spojrzała na sypialnię. Żadnych oczywistych
śladów winy, pomyślała, ale mimo to w powietrzu wisiał oskarżycielski, lekko kwaśny
zapach męskiego potu. Otworzyła okno i ciepło panujące w pokoju momentalnie zostało
zdławione poprzez hausty nieprzyjemnego, grudniowego chłodu. Na piętrze domu
naprzeciwko stała ubrana choinka - wysoka jodła, udekorowana szklanymi bombkami i
połyskującym sznurem kolorowych lampek. Trzeba będzie rozejrzeć się za jakimś drzewkiem
dla Tracey, pomyślała.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin