DESMOND BAGLEY
PUŁAPKA
Przekład: Anna Kraśko
Tytuł oryginału:
The Freedom Trap
Data wydania polskiego: 1992 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1971 r.
Dla Rona i Peggy Hulland
Biuro Mackintosha znajdowało si˛ , o dziwo, w City. Miałem trudno´ci ze zna-
e s
lezieniem drogi, bowiem mie´ciło si˛ w tej plataninie uliczek mi˛ dzy Holborn
s e ˛ e
a Fleet Street, która dla kogo´ nawykłego do ulic Johannesburga — krzy˙ ujacych
s z˛
si˛ niczym pr˛ ty w ruszcie — zdawała si˛ by´ absolutnym labiryntem. Odszuka-
e e ec
łem je w ko´ cu w jakim´ obskurnym budyniszczu. Nie´ le ju˙ wytarta mosi˛ zna
n s z z e˙
e´ ´
tabliczka informowała niewinnie, ze cz˛ sc tego dickensowskiego gmaszyska zaj-
˙
muje biuro spółki Anglo-Scottish Holdings Ltd.
U´miechnałem si˛ , dotykajac wypolerowanej tabliczki i zostawiłem na niej
s ˛ e ˛
rozmazany odcisk palca. Wygladało na to, ze Mackintosh zna si˛ na rzeczy. Mo-
˛ ˙ e
si˛ zna tabliczka — najwyra´ niej glansowana przez cale pokolenia biurowych go´ -
e˙ z n
´
ców — stanowiła swiadectwo rozwa˙ nego planowania i dobrze wró˙ yła na przy-
z z
s´
szło´c. O tak, bez watpienia zna´ w tym było r˛ k˛ zawodowca.
˛ c ee
Sam jestem zawodowcem i nie lubi˛ pracowa´ z amatorami. Jak na mój gust,
e c
amatorzy sa zbyt nieostro˙ ni i diabelnie niebezpieczni, no i nigdy nie wiadomo,
˛ z
co za chwil˛ zrobia. Miałem watpliwo´ci co do Mackintosha, bowiem Anglia jest
e ˛ ˛ s
duchowa ojczyzna amatorszczyzny, ale z drugiej strony Mackintosh był Szkotem.
˛ ˛
To, jak sadziłem, zmienia posta´ rzeczy.
˛ c
Naturalnie, winda nie istniała, zatem z trudem pokonałem cztery kondygnacje
kiepsko o´wietlonych schodów i na ko´ cu ciemnego korytarza — którego sciany
s n
w kolorze marmolady gwałtownie domagały si˛ odnowienia — znalazłem biuro
e
spółki. Wszystko wygladało tak zwyczajnie, tak naturalnie, ze zaczałem watpi´ ,
˛ ˙ ˛ ˛c
czy trafiłem pod wła´ciwy adres. Mimo to gdy stanałem przed biurkiem, powie-
s ˛
działem:
— Nazywam si˛ Rearden. Chc˛ si˛ widzie´ z panem Mackintoshem.
e ee c
Rudowłosa dziewczyna obdarzyła mnie ciepłym u´miechem i odstawiła
s
fili˙ ank˛ z herbata.
ze ˛
— Pan Mackintosh oczekuje pana — powiedziała. — Sprawdz˛ , czy nie jest e
zaj˛ ty. — Wyszła do sasiedniego pokoju, starannie zamykajac za soba drzwi. Mia-
e ˛ ˛ ˛
ła niezłe nogi.
Spojrzałem na odrapane i powgniatane segregatory, na szafki z aktami i za-
dumałem si˛ , co te˙ w sobie kryja. Szybko doszedłem do wniosku, ze i tak nie
e z ˛ ˙
4
zgadn˛ . Mo˙ e pełno w nich Szkotów i Amerykanów. . . ? Na scianie wisiały dwie
e z
osiemnastowieczne ryciny: zamek w Windsorze i Tamiza w Richmond. Obok zo-
baczyłem jeszcze wiktoria´ ski staloryt przedstawiajacy Princes Street w Edynbur-
n ˛
gu. Wszystko to bardzo angielskie i bardzo szkockie. Zaczynałem nabiera´ coraz c
wi˛ kszego uznania dla Mackintosha — szykowała si˛ niezgorzej przemy´lana ro-
e e s
bota — ale i zastanawiałem si˛ , jak on to, u licha, zrobił. No bo co, zamówił
dekoratora wn˛ trz? A mo˙ e znał jakiego´ scenografa z filmu?
e z s
Panienka wróciła.
s´ ´
— Pan Mackintosh przyjmie pana natychmiast. Prosz˛ wej´c do srodka.
Podobał mi si˛ jej u´miech, wi˛ c go odwzajemniłem i minawszy dziewczyn˛
e s e ˛ e
wszedłem do sanktuarium Mackintosha.
Mackintosh nic a nic si˛ nie zmienił. Co prawda nie spodziewałem si˛ , ze si˛
e e˙ e
zmieni — nie w ciagu dwóch miesi˛ cy — ale zdarza si˛ , ze na własnym terenie,
˛ e e˙
tam, gdzie ma si˛ poczucie bezpiecze´ stwa, gdzie si˛ wie, na czym si˛ stoi, czło-
e n e e
wiek wyglada zupełnie inaczej. Ale nie on, nie Mackintosh. W sumie ucieszyłem
˛
si˛ z tego, bo to oznaczało, ze facet nigdy i nigdzie nie traci pewno´ci siebie. A ja
e ˙ s
lubi˛ ludzi, na których mo˙ na polega´ .
e z c
Mackintosh był m˛ zczyzna w kolorze piasku. Tak, piasku. Poza tym miał lek-
e˙ ˛
ko rudawe włosy i niewidoczne rz˛ sy i brwi, co nadawało jego twarzy wyraz nago-
sci. Gdyby nie golił si˛ przez tydzie´ i tak nikt by tego nie zauwa˙ ył. Był drobnej
e n z
budowy i zastanawiałem si˛ , jak te˙ by sobie radził, gdyby doszło do jakiego´
mordobicia; nale˙ ał do typowych przedstawicieli wagi muszej, a typowi przed-
z
stawiciele wagi muszej imaja si˛ zazwyczaj ró˙ nych paskudnych chwytów, zeby
˛e z ˙
e´
nadrobi´ braki w mi˛ sniach. Ale nie on, nie Mackintosh, co to, to nie. On nigdy
c
nie wdałby si˛ w zadna awantur˛ i wszystko załatwiłby siła intelektu, za pomoca
e˙ ˛ e ˛ ˛
szarych komórek.
Poło˙ ył dłonie płasko na biurku.
— A wi˛ c ju˙ pan tutaj jest — urwał, wstrzymujac oddech, a potem wyrzucił
ez ˛
z siebie moje nazwisko: — Rearden. Jak minał lot? ˛
— Nie najgorzej.
— To dobrze. Niech pan siada. Ma pan mo˙ e ochot˛ na herbat˛ ? — U´miech-
z e e s
nał si˛ leciutko. — Ludzie, którzy pracuja w biurach takich jak to, pija herbat˛ na
˛e ˛ ˛ e
okragło.
— Poprosz˛ — odparłem i usiadłem.
Mackintosh podszedł do drzwi.
´z
— Czy mogłaby nam pani podesła´ tu imbryczek swie˙ ej herbaty, pani Smith?
Zamknał łagodnie drzwi, a ja przekrzywiłem na bok głow˛ i zapytałem:
˛ e
— Czy ona. . . wie?
— Och, to jej prawdziwe nazwisko. I nie takie znów nieprawdopodobne. Smi-
thów jest przecie˙ bez liku, panie Rearden. Pani Smith zaraz do nas dołaczy, pro-
z ˛
ponuj˛ zatem wstrzyma´ si˛ na razie z powa˙ niejsza rozmowa. — Przyjrzał mi
e ce z ˛ ˛
5
si˛ uwa˙ niej. — Jak na nasza angielska pogod˛ jest pan do´c lekko ubrany. Zeby
e z ˛ ˛ e
...
izebel