Baśń 1 - Jacek Dukaj.doc

(347 KB) Pobierz

Jacek Dukaj

Baśń 1   

   

    Świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich trzeba było wskazywać palcem.

   

    Gabriel Garcia Marquez “Sto lat samotności”

   

   

   

   I

   

   

   

    - Javier?

    - Słucham?

    - Javier Aproxymeo?

    - Kto mówi?

    - Julia Kradec.

    - Kto?

    - Julia Kradec.

    - To jakaś pomyłka.

    - Nie, nie. Przypomnij sobie, przecież...

    - Proszę pani, jest druga w nocy.

    - Jezu Chryste, znowu to samo... Nie dzwoniłabym, gdyby to nie było ważne.

    - Ale o co chodzi?

    - Musisz sobie przypomnieć, Javier. Trzy lata temu, w pociągu z Houston. Mówiłeś, że jedziesz na pogrzeb dziadka. No przypomnij sobie. Inaczej... Przypomnij sobie! Wysoka brunetka, pokłóciliśmy się o palenie papierosów; zerżnąłeś mnie zanim jeszcze wyjechaliśmy z Teksasu.

    - ...

    - Przepraszam. Nie mam już do tego nerwów. Chcę tylko...

    - Będziesz mnie teraz skarżyć o gwałt?

    - Przecież mnie nie zgwałciłeś!

    - ...Nic z tego nie rozumiem. Urodziłaś może dziecko? Co? Zaszłaś wtedy w ciążę?

    - Nie!!

    - Nie wrzeszcz. Może byś tak zadzwoniła rano, co?

    - Zamknij się i daj mi powiedzieć. Mam HIV-a. Rozwaliłam się motorem i wyszło przypadkiem na badaniach. Nie robiłam wcześniej, więc nie wiem, od kiedy. Doktor dał mi coś jakby regulamin... Zrobiłam listę. Dzwonię teraz po wszystkich, których udało mi się przypomnieć z nazwiska. Rozumiesz? Javier? Zbadaj się.

    - Kto mówi? Co to za kawał? Dorothy cię napuściła?

    - Mogłabym się doktoryzować z syndromu pierwszej reakcji... Jakby się zmówili... Nie, Javier, to nie jest kawał. Obudź się wreszcie. Komu mówiłeś o tym amtrakowym romansiku? No więc? Idź się zbadać zaraz z rana. Może sam będziesz musiał sporządzić taką listę i dzwonić po świecie do obcych już ludzi, to się przekonasz.

    - Chwila. Moment.

    - Obudziłeś się?

    - Ja chyba miałem wtedy gumę...

    - Tylko na pierwszy raz. Poza tym to by jeszcze niczego nie przesądzało. Leżę tu wręcz obłożona książkami, więc wiem. No. Dotarło? Dotarło. Przepraszam, ale chcę się uwinąć nim na wschodzie zaczną wychodzić do pracy.

    - ...

    - Javier? Dobrze się czujesz?

    - Czy to ty miałaś taki mały diamentowy kolczyk w nosie, z lewej strony?

    - Tak.

    - ...W każdym bądź razie mam nadzieję, że nie zachorujesz. Trzymaj się.

    - Wiesz co, jesteś pierwszym z listy, który pomyślał nie tylko o sobie. Zadziwiasz mnie. Czy ty...

    - Och, ja po prostu wiem, że jestem czysty. - I odłożył słuchawkę.

    Jednak przez te pierwsze kilka minut telefonicznej rozmowy, zanim ocknął się na tyle, by przypomnieć sobie, iż w skład okresowych badań wymaganych przez wojsko wchodzi także badanie na obecność we krwi wirusa HIV - przez te kilka długich minut nocnej rozpaczy był pewien, że właśnie przegrał swoje życie.

    Wydarzyło się to na trzy tygodnie przed spotkaniem z pułkownikiem Towwe.

   

   

   BIA?Y POKÓJ

   

    W Białym Pokoju nie ma żadnych mebli ani sprzętów, wyjąwszy stojące na środku pomieszczenia metalowe krzesło. Należy usiąść na nim i, pozostając w bezruchu, patrzeć w stanowiące przeciwległą drzwiom ścianę zwierciadło. Aż zapali się umieszczona nad zwierciadłem czerwona lampka. Wówczas należy wstać i wyjść. Bez pośpiechu. Nic nie mówiąc. Po tobie wejdzie następny.

    Biały Pokój mieścił się w Bloku L3, za kompleksem administracyjnym bazy, przy budynku żandarmerii. Codziennie wywieszano w koszarach listy wzywanych do odwiedzenia Białego Pokoju. Szło to szarżami, począwszy od szeregowców wzwyż. Nie wzywano wszystkich; w rzeczy samej chyba tylko co dziesiątego, oficerów - mniej więcej co szóstego. Reguły selekcyjnej nie udało się odkryć. Szeregowcy usiłowali przekupić kancelistów, sierżanci ciągnęli na piwo kumpli ze sztabu, oficerowie dzwonili nawzajem do siebie do biur - w ciągu trzech tygodni przeszła przez bazę fala plotek; przeszedłszy, opadła i zniknęła: przestano wywieszać listy. Najwyraźniej Biały Pokój odwiedzili już wszyscy, którzy powinni byli go odwiedzić. Aproxymeo wstąpił doń przy końcu pierwszego tygodnia. Był porucznikiem.

    Znajomi dzielili się uwagami w poczekalni, oczekując na swoją kolej; nikt nie wiedział niczego pewnego. Kapral z kwatermistrzostwa pilnował kolejności. Miał spis, wyczytywał nazwiska i odfajkowywał. Jefferson z drugiej pancernej przyszedł ze stoperem i notesem, żeby mierzyć czas pobytu poszczególnych wezwanych. Miał jakąś szaloną teorię. Psychologia, mówił, unosząc znacząco palec. Czas pobytu wahał się od minuty do kwandransa.

    Spis kaprala był alfabetyczny i Aproxymeo wszedł jako szósty. Usiadł na krześle. Zapatrzył się w swoje odbicie. Powinienem się staranniej ogolić, pomyślał. Ależ ona miała nogi, stąd do Guadalajary, pomyślał. Lowry obniża mi średnią, muszę się go wreszcie pozbyć, pomyślał. Nienawidzę wojskowego żarcia, pomyślał. Zapaliło się czerwone światło. Wstał i wyszedł. Osiemdziesiąt siedem sekund, oznajmił Jefferson.

    Biały Pokój nazywano tak, ponieważ ściany, podłogę i sufit miał nieskazitelnie białe; wyglądał niczym izolatka oddziału psychicznie chorych.

   

   

   PU?KOWNIK TOWWE

   

    Pułkownik Towwe (tak głosił identyfikator wpięty w anonimowy poza tym mundur) z pochodzenia był Azjatą; w każdym bądź razie krążyła w jego żyłach spora porcja zapacyficznej krwi. Uśmiechał się. Wyglądał przy tym jak drapieżna panda.

    - Proszę usiąść, poruczniku.

    Aproxymeo usiadł na jedynym wolnym krześle. Klitka wyposażona była ponadto w biurko ze sklejki, metalową szafkę na akta, telefon, kalendarz, lampę, wentylator oraz obrotowy fotel, w którym zapadł się był pułkownik. Nie posiadała okien. Na drzwiach brakowało informacji o przeznaczeniu izby; “214B” - tyle.

    Polecenie stawienia się przyszło w czasie, gdy Aproxymeo przebywał na poligonie; zaakcentowano pilność wezwania, więc stawił się zaraz po powrocie, ledwo umywszy ręce i twarz i wyczyściwszy buty. Na spodniach miał plamy od trawy, bluza pachniała prochem.

    Towwe zgasił uśmiech i otworzył leżącą na biurku teczkę. Aproxymeo ścierpła skóra. Oho, pomyślał; wpadłem. Księga nazywa się Akta Personalne, spisują ją złośliwe anioły i każdy pomieszczony w niej sąd jest ostateczny.

    - Porucznik Javier I. Aproxymeo - zaczął półgłosem Towwe, niby czytając, w rzeczywistości popatrując na Aproxymeo spode łba. - Co to za nazwisko, greckie?

    - Mhm, moi rodzice należeli do sekty Jarabby, matka je zmieniła, sir.

    - Ty też?

    - Słucham?

    - Ty też należałeś?

    - Popełnili samobójstwo, sir, kiedy miałem dwanaście lat. To jest w aktach.

    - A, tak, rzeczywiście. - Przerzucił kilka papierów. - Ta ankieta, którą rozesłaliśmy w zeszłym tygodniu...

    - Odpowiedziałem w terminie.

    - Tak jest, odpowiedzieliście, mam tu właśnie waszą odpowiedź. Bardzo ciekawe zainteresowania. Z tym kendo - to na serio?

    - Startowałem w mistrzostwach kraju, sir.

    - I co?

    - To nie jest sztuka dla młodych, sir. Uczę się.

    - Sztuka, powiadasz. Umiesz jeździć konno?

    - Ee... nie.

    Znowu kilka kartek przerzuconych.

    - Dziwię się, że z takimi wynikami testu zdolności językowych nie wzięli was do wywiadu, Aproxymeo. IQ też niczego sobie.

    Aproxymeo nie był pewien, czy ma coś na to odrzec, milczał więc.

    Towwe stukał długopisem w blat.

    - Taak. Hiszpański, francuski, niemiecki, japoński, łacina, włoski. Na co wam ta łacina? A teraz jakiego się uczycie?

    - Myślałem o rosyjskim, sir. Ale nie mam ostatnio czasu.

    - Więc jednak celujecie do tego wywiadu, co? Studiowaliście politologię. Wiecie, czego chcecie, poruczniku, to trzeba wam przyznać. Macie dziewczynę?

    - Jestem hetero, sir.

    - Nie o to pytam. Czy macie dziewczynę?

    - Chyba już nie.

    - Aha. Miast listy krewnych - biała plama. Wiecie już, do czego zmierzam.

    - Tak jest, sir. Mogę spytać, jak długo?

    - Długo.

    - Oczywiście niebezpieczne.

    - Oczywiście awans, przydział i pochwała w aktach.

    - Oczywiście, sir. Gdzie mam podpisać?

    - Tutaj, poruczniku. I tutaj.

    Potem ponownie uśmiechnął się.

   

   

   KRÓTKO WE WSTECZNE LUSTERKO

   

    Swego czasu śnił o tym, i teraz, w pokoju 214B, tkając z pułkownikiem Towwe szybki dialog i podpisując stosowne dokumenty - odnosił mgliste wrażenie deja vu. Co było; co miało być; co jest; co będzie. Rzadko kiedy większe zdziwienie, niż gdy spełniają swe twe nadzieje i zamierzenia. Ale twarz miał nieruchomą i oczy spokojne i dłoń pewną, gdy sunął długopisem po skserowanym w czterech egzemplarzach cyrografie. Są to chwile, gdy życie w pełnym pędzie przeskakuje z toru na tor, od uderzenia w szyny popadając w rychło gasnący rezonans. Potrafił owe chwile rozpoznać. Czuł te drgania. Kurczyły mu się mięśnie brzucha.

    Towwe wygłosił standardowe pouczenie. Zlikwidować miejscowe sprawy. Pożegnać się z przyjaciółmi. Nie zasłaniać się tajemnicą i nie wykręcać; kłamać, po prostu kłamać. Oficjalny przydział przyjdzie jeszcze dzisiaj: instruktor piechoty w bazie w Europie. Papier będzie miał fałszywą sygnaturę i zaginie po opuszczeniu jednostki przez Aproxymeo. Naprawdę Aproxymeo poleci do Atlanty, tam przejmie go major Smith. To za dwa tygodnie. Tymczasem likwiduj tu swoje życie i zacieraj przeszłość. Pułkownik nie uścisnął mu dłoni i nie życzył powodzenia.

    A więc dwa tygodnie. Ponieważ, rzecz jasna, Aproxymeo nie wiedział nic o prawdziwym przydziale, horyzont zakrzywiał mu się ostro na tych czternastu dniach i wznosił krzywym zwierciadłem ku niemożliwości. Im bliżej jego powierzchni, tym większe deformacje świata za plecami.

    Sprzedał hondę. Wycofał prenumeratę. Wymówił najem tej klitki w śródmieściu; ruchomości, których nie chciał się pozbyć a nie mógł też zabrać, zapakował w pudła i złożył w opłaconym na pięć lat garażu, spotkało to między innymi jego bambusowe miecze ćwiczebne, zabytkową katanę, klarnet, spory księgozbiór.

    Gorzej z ludźmi. Wychodzą z pudeł.

    Na trzy dni przed wyjazdem niespodziewanie zadzwoniła Dorothy.

    - Dalej jesteś zły?

    - Jak cholera.

    - A jeśli przeproszę?

    - Słuchaj, Dot...

    - Oho, widzę, że to coś poważnego. Od jak dawna? Znam ją?

    - Teraz znowu się obrażasz.

    - Nie obrażam się. Miałeś prawo.

    - Przez telefon ładnie łżesz. Nie rozbij go potem.

    - Więc co? Tak w twarz? Reszta w niepamięć?

    - Poślę ci kwiaty.

    - A w dupę se je wsadź. I pamiętaj, że lubię róże.

    - ...Płaczesz?

    - Chciałbyś.

    - Opanuj się; to nie rozwód; mój majątek czterocyfrowy.

    - Mój Boże, co się stało? Ja nie rozumiem. Musimy się zobaczyć. Ty nie jesteś z tych, co potrafią zapomnieć na rozkaz, Javier.

    - Nic z tego nie będzie. Z całym szacunkiem. Będę ci przesyłał kartki na urodziny.

    - Z całym szacunkiem! - zachłysnęła się. - Z całym szacunkiem! Jezu Chryste, czy ja naprawdę zasłużyłam na coś takiego?! Z całym szacunkiem...! - I trzasnęła słuchawką.

    W plutonie było prościej. Papierek jest papierek. Część się cieszyła, część niepokoiła, jaki to okaże się jego następca. Sierżanci zrzucili się na nóż o rękojeści z indiańskim ornamentem, z grawerunkiem symbolu kompanii, leoparda. Inni dowódcy plutonów zakupili natomiast prezent szybszego użytku: kontener piwa. Wczesnym rankiem, już po wypisie, zdawał na lekkim kacu oddział porucznikowi Lace, który przybył w ostatniej chwili. Lace był sporo starszy; zaciął się potwornie przy nocnym goleniu i wyglądał teraz jak nie dokończone śniadanie wampira. Wypytywał o ludzi. Aproxymeo szumiał jeszcze w głowie alkohol i mówił całkowicie szczerze. Przehandluj Lowry’ego. Capusta to prowodyr, ale można go podejść. Z Mucka będzie sierżant. McVail to prawdopodobnie pedał. Litzowi popuść wodzy, będzie czuł odpowiedzialność. Miej oko na Karnata, Ormoza i Wellingtona.

    - Już za nimi tęsknisz - skonstatował Lace, przysłuchujący się z uwagą tej wyliczance.

    - Ee-tam; smutek bladego świtu - skwitował Aproxymeo spoglądając za zegarek. Samolot miał za cztery godziny. Zwierciadło było na wyciągnięcie ręki.

   

   

   NIE MO?NA ZMIENI?

   

    Na wyciągnięcie ręki, na pół kroku, skraplał się na nim jego piwny oddech; chcąc nie chcąc, wchodził sobie samemu w oczy. Lecąc do Atlanty rozciągał się na tym kole tortur bez litości. Akurat to, co rzekł o nim pułkownik Towwe, było przeciwieństwem prawdy: wcale nie wiedział, czego chce. Wojsko to pancerne przedszkole prawdziwego życia, mógł się tu kryć dowolnie długo. Różnica jest bardzo subtelna: niemal wszyscy dryfujemy bezwolnie, niesieni prądami czasu, lecz bardzo niewielu zdaje sobie z tego sprawę, widzi te prądy i próbuje się im przeciwstawić. Zwierciadło wyjawiło Aproxymeo okrutną prawdę: bez zwierciadła pomocy w żaden sposób nie można się obejrzeć wstecz. Są to krainy już na zawsze utracone; nie zrobisz kroku w tył, nie zatrzymasz się nawet, możesz tylko iść naprzód, wybierając lub losując kierunki na rozstajach dróg, zazwyczaj z jednakim prawdopodobieństwem klęski. Tylko w lustrze pewność; odbicie przeszłości: to ja sam. Ja, ja, ja, Javier Aproxymeo; nosimy to samo imię i nazwisko: mój czas zużyty i ja. Jedynie to prawdziwe, co niezmienne - a ja nie będę miał drugich dwudziestych urodzin, drugiego dzieciństwa. Ach, dzieciństwo; szanse niezaprzepaszczone... Jedyna to dostępna człowiekowi boskość: lata młodości, kiedy to jeszcze możesz być wszystkim, jest w tobie morderca, ale jest i książę. Lecz każda zamarzająca sekunda pozbawia cię kolejnej cząstki potencjalnej wielkości. Wystarczy parę lat. Czas miniony zmienia cię w lodową rzeźbę. Niewiele pozostaje; mróz przeszłości ścina ci nawet myśli, nie przyjdzie ci do głowy nic, co już kiedyś nie przyszło, nie wykonasz nowych ruchów, nie wypowiesz nowych sądów, nie pokochasz ludzi różnych od tych, których już kochałeś. Zimny lód. Już w minutę po urodzeniu zaczynają się na tobie osadzać pierwsze warstwy szronu nieodmienialnej przeszłości. Proces, którego nie da się zatrzymać. Ciało jest tym, co zjadłem; umysł - tym, co przeżyłem. To klątwa; oczywiście, że klątwa. Przeznaczenie w wersji dla agnostyków; determinizm miękki. Uśmiechnął się do stewardessy. - Jestem żywą bombą. Jeśli mnie pani natychmiast nie pocałuje, wysadzę ten samolot w powietrze. - Nie znała łaciny i też się uśmiechnęła.

   

   

   NIEW?A?CIWE PYTANIA

   

    Smith był wysokim Murzynem; na lotnisku zjawił się ubrany po cywilnemu, podobnie jak Aproxymeo. Przyjechał przysłowiowym czarnym sedanem. - Daleko? - zagadnął go Aproxymeo. - Kilka godzin - mruknął major. Aproxymeo zasnął w czasie jazdy.

    Ośrodek leżał za miastem, w otoczonej lasem dolince. Pierwotnie była to prywatna stadnina; nadal zresztą trzymano tu konie. Przenosząc torby z bagażnika do pawilonu dla gości, Aproxymeo dostrzegł w oddali dwóch mężczyzn na koniach, galopujących zapamiętale przez dolinkę, jakby od tego ich wyścigu zależało czyjeś życie - przesadzili strumień, przesadzili płot, konie wyciągały się w biegu jak antylopy, pot lśnił na ich ciemnej sierści w promieniach chylącego się ku horyzontowi jesiennego słońca. Aproxymeo z torbami przerzuconymi przez ramiona przystanął na schodkach. Doszło go echo łomotu kopyt wierzchowców. Zapach suchej trawy walczył z zapachem benzyny.

    Powracający z głównego budynku Smith wyminął Javiera i otworzył przed nim drzwi. Wskazał jego pokój. Dźwigał pod pachą stertę jakichś książek i dokumentów; wszedłszy za Aproxymeo, położył je na jego biurku.

    - Czy ja też będę musiał się nauczyć jeździć konno? - spytał Javier.

    Smith po raz pierwszy pokazał zęby.

    - Jeszcze nie przeszedłeś przez sito. - Klepnął w książki i papiery. - Przeczytaj to i wypełnij, co trzeba. Jutro pogrzebią ci w główce. Więcej powie ci szef, jak będzie już decyzja.

    - A kto tu jest szefem?

    - Doktor Ack. Mówi ci to coś? Więc po co pytasz?

    Aproxymeo podniósł pierwszą książkę.

    - “Władca Pierścieni”... To jakiś żart.

    - Lektura obowiązkowa, chłopcze.

    - Czytałem.

    - Przeczytasz raz jeszcze.

    Aproxymeo pokręcił głową. Przysiadł na krześle pod oknem, wyjrzał na dolinę; tamci dwaj dalej galopowali, słońce dalej zachodziło.

    Spojrzał Smithowi prosto w oczy.

    - O co tu chodzi, panie majorze?

    - O guz. Mówi ci to coś? Więc po co pytasz? - Smith ponownie wyszczerzył uzębienie, wzruszył ramionami, machnął ręką i wyszedł.

    Aproxymeo przekartkował resztę przyniesionego przez majora materiału. Sześć powieści, co do jednej fantasy; plan i regulamin ośrodka (czyli czego nie wolno); jeszcze kilka ankiet; kolejne oświadczenia o tajności (“Świadomy odpowiedzialności karnej...”).

    W pokoju nie było telewizora, radia ani komputera. Gdy chciał zapalić lampę, okazało się, że kontakt nie działa. W szafce znalazł natomiast paczkę świec; lecz bez zapałek. Skorzystał ze swojej zapalniczki.

    W łazience nie było ciepłej wody. Prysznic nie działał. Ręcznik był z lnu.

    Zanim się położył, uchylił okno. Grały cykady; rżał gdzieś niedaleko koń. Woń świeżego siana wywołała u Aproxymeo gęsią skórkę. Długo siedział i smakował noc. Lubił wielkie przestrzenie; kochał wielkie przestrzenie.

    Poprzedni czytelnik tej książki gustował w cygarach. Miał zwyczaj zaznaczać miejsce zagięciem rogu kartki, a na marginesach stawiał pytajniki i wykrzykniki.

    Guz, pomyślał Aproxymeo.

    Kiedy pan Bilbo Baggins z Bag End oznajmił, że wkrótce zamierza dla uczczenia sto jedenastej rocznicy swoich urodzin wydać szczególnie wspaniałe przyjęcie - w całym Hobbitonie poszły w ruch języki i zapanowało wielkie podniecenie...

   

   

   KONIUSZY

   

    Poszedł tam, zanim jeszcze Smith przyniósł mu po testach oficjalny przydział, co zresztą stało się nazajutrz. Tymczasem jednak nie miał w stajniach czego szukać. Ale poszedł. W regulaminie nie było zakazu.

    Słońce mocno grzało i mężczyzna szczotkujący konia był rozebrany do pasa. Nim obrócił się przodem do nadchodzącego Aproxymeo, ten dostrzegł na jego nagich plecach potworny tatuaż, czarną i czerwoną farbą kłuty, przedstawiający cztery kobiece postaci w śmiertelnej męce - rozrywane, palone, obdzierane ze skóry, ćwiartowane - wpisane w celtycki krzyż.

    - Tak?

    Aproxymeo przedstawił się. Spytał o instruktora.

    - To ja - odparł tamten, przekładając szczotkę z ręki do ręki, by móc uścisnąć dłoń Javiera. - Justus Dethew.

    - A stopień?

    Justus wzruszył ramionami.

    Aproxymeo wszedł do środka, w cień. Oczy mu się zakomodowały i przyjrzał się Dethewowi dokładniej. Wyglądał na czterdziestkę, łysiał; ciało utrzymał wszakże w całkiem przyzwoitej formie. Na brzuchu miał długą, krzywą, szarpaną bliznę.

    - To pan mnie będzie uczył jeździć - rzekł Aproxymeo, chociaż wcale jeszcze nie miał takiej pewności.

    - Próbował pan kiedyś?

    - Nie.

    Dethew krótkim ruchem ręki ze szczotką wskazał stojącego spokojnie karosza.

    - Co? - zmarszczył brwi Aproxymeo.

    - Przywitaj się.

    Nie wyglądało to na kpinę, Dethew się nie uśmiechał, ani tonem głosu nie dawał do zrozumienia, iż żartuje. Javier podszedł więc i niezdarnie poklepał konia po grzbiecie, objął za szyję, pogłaskał chrapy. Koń poruszył łbem, zazezował na niego, oko miał wielkie, jakby wytrzeszczone, przestraszone. Aproxymeo szepnął mu do ucha słowa bez sensu. Łeb opuścił się nieco. Aproxymeo czuł na skórze dłoni bardzo gorący oddech zwierzęcia; drugą ręką wciąż klepał go po szyi. Kopyta wierzchowca nie przesunęły się ani o cal.

    - Jak ty się nazywasz? - zapytał Dethew.

    - Aproxymeo - powtórzył Aproxymeo.

    - Skłamałeś mi.

    - Mhm?

    - To niemożliwe, żebyś nigdy w życiu nie miał do czynienia z końmi.

    - Nie kłamię. I nie podoba mi się takie zarzucanie mi z miejsca łgarstwa.

    - No. Bez obrazy. Alem jeszcze nie widział, żeby ktoś przy pierwszym spotkaniu podchodził tak zupełnie bez strachu.

    - Strachu?

    - Nie zauważyłeś? Ludzie boją się koni.

    Aproxymeo odwrócił się od karosza; zwierzę obejrzało się za nim.

    - Nie rozumiem - mruknął Javier. - Co to znaczy: ludzie? Wyjątków zawsze więcej.

    Dethew w milczeniu powrócił do szczotkowania wierzchowca. Aproxymeo przypatrywał mu się, zapamiętując metodę.

    Instruktor odezwał się dopiero po paru minutach. Wypowiedział mianowicie krótkie zdanie o pytającej intonacji w nieznanym Javierowi języku.

    - Po jakiemu to było? - zainteresował się natychmiast Aproxymeo.

    - Aa... - Dethew uśmiechnął się krzywo - sądziłem, że zrozumiesz. Sorry. Pomyłka.

    - Ale po jakiemu to było? Cholera, zabiłeś mi klina; zazwyczaj potrafię rozpoznać, choćby w przybliżeniu. Ale to... Jakieś indiańskie narzecze?

    - Nie, nie. Daj spokój.

    - Na to nie licz. Co to za język? - nacisnął Aproxymeo.

    - Lingwista? - domyślił się Dethew. - No tak. Pomyłka, pomyłka. Zapomnij. Tajne przez poufne.

    - Oho. Pomachaj czerwonym jeszcze trochę, może byk się uspokoi.

    Dethew kręcąc bez przerwy głową odprowadził konia do boksu; schował szczotki, umył ręce. Aproxymeo miał okazję przyjrzeć się dłużej jego tatuażowi. Te kobiety były narysowane tak precyzyjnie, z taką dbałością o detale, że mógł policzyć im żebra; miały za mało o dwie pary.

    - Yakuza? - rzucił, żeby jakoś zahaczyć o temat.

    - Tatuaż? - mruknął Dethew nie odwracając się od wiadra z wodą. - Nie, skąd. Czy ty przypadkiem nie jesteś agentem obcego wywiadu?

    - Co to był za język?

    - Pokaż mi wpierw papierek podpisany przez Ack.

    - Mój Boże, to chyba zaraźliwe. Ale przejechać mi się pozwolisz?

    Dethew wytarł ręce.

    - Zaraz przejechać - parsknął. - Na początek naucz się wsiadać i spadać.

    Nauczył się.

   

   

   BA??

   

    Smith zaprowadził go na piętro głównego budynku kompleksu; przez okno korytarza widać stąd było całą zieloną dolinę. Aproxymeo, zgodnie z poleceniem pułkownika Towwe, nie zabrał był żadnego munduru i dysponował teraz jedynie odzieniem cywilnym. Zważywszy, że Smith chodził w dżinsach i T-shircie, sam ubrał się podobnie. Wyjąwszy strażników przy wjeździe do doliny i w recepcji głównego budynku, nikt tu nie obnosił się z szarżami. Sam ów budynek wyglądał na opustoszały, mijali niewielu ludzi, panowała cisza niemal zupełna. - Wkrótce się to zmieni - skomentował Smith pytające spojrzenie Aproxymeo.

    Gabinet doktora Acka mieścił się przy toaletach dla personelu. Na drzwiach nie było żadnej tabliczki. Smith zapukał, wsunął głowę, cofnął się i wepchnął Javiera, jak się wpycha wzywanych na dywanik chuliganów do gabinetu dyrektora szkoły.

    Doktor Ack to była kobieta. Podniosła się na moment z fotela za biurkiem, by podać dłoń Aproxymeo: była odeń niższa o dobre półtorej głowy. Javier posłusznie usiadł na jej roztargnione skinięcie. Rozmawiała przez telefon. - ...Widziałam go u Brusmarcka. Nic takiego nie mówił. ...Że co? Kto? To w ogóle nie jest mój pion, może pisać do usranej śmierci. ...A to dobre. A to świetne. To genialne. Przecież szło przez Departament Stanu! Komisja tego na oczy nie widziała. Jak ja mogę przesłać im kopię sprawozdania? Sprawozdania z czego? Mnie nie ma, ciebie nie ma. Dwadzieścia milionów w UNICEF, dwadzieścia milionów w fundusze federalne. Harvey przebiłby mi serce kołkiem. ...Obchodzi mnie to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jest papier? Jest. Jest forsa? Jest. Są terminy? Są. Więc? ...A proszę bardzo, powtórz mu. - Z pewnością przekroczyła pięćdziesiątkę; i nie maskowała tego. Siwe włosy zebrane miała w kok, na nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie, o bardzo grubych szkłach. Rozmawiając, pogryzała orzeszki z ustawionej przy klawiaturze miseczki.

    - Javier Aproxymeo? - spytała retorycznie, odłożywszy słuchawkę. Zdjęła okulary i uśmiechnęła się promiennie. Babcia z reklam proszku do prania, pomyślał Aproxymeo, odpowiadając uprzejmym uśmiechem.

    - Justus mówił mi, że konie cię lubią, dobrze sobie radzisz... Powiedz mi - przegryzła kolejny orzeszek - czego się spodziewasz?

    - Nie wiem. Zupełnie nie mam pojęcia. Dobiliście mnie tym Tolkienem, m’dam.

    - Prawda? Daje do myślenia. Cóż. Czas by odkryć karty. Niestety, już mnie nie bawi odstawanie tych przedstawień, jak niegdyś. Bardzo ładnie wyszedłeś na testach, Haswartwi też ma spore nadzieje; tylko ten profil psychologiczny coś niezbyt wyraźny, ale pewnie sugerują się dzieciństwem, bo z Rorschacha i wywiadu nic takiego nie wynika; zakładam, że nam nie ześwirujesz.

    - Postaram się, m’dam.

    - No. Niezmiernie mnie to cieszy. Dostaniesz dzisiaj słownik, podręcznik Gl(cka, podręcznik Haswartwiego, pełny tekst wszystkich raportów, to jest szesnaście tomów z aneksem, nie licząc kompendium Chenów, atlas, zestaw Gl(ckowych kaset do ćwiczenia wymowy... o, tu masz listę. Naukę z Haswartwim zaczniecie natychmiast, będę nalegać na wysokie tempo; nie próbowaliśmy jeszcze tego z nikim i nie wiemy, jak pójdzie, jest was na razie pięcioro, Haswartwi przyleci jutro. Poza tym zwykłe treningi, na konikach też sobie jeszcze pojeździsz... Może uda nam się ściągnąć Kromadera, będziecie mieli możliwość zapoznania się z jeszcze innym punktem widzenia. No tak. - Znowu orzeszek, znowu uśmiech. - Ale widzę, że tylko notujesz sobie w myśli nazwiska i klniesz mnie w duchu w żywy kamień, co? Wybacz. Szczegóły sobie wyczytasz; teraz natomiast czeka mnie pogawędka wprowadzająca. Jesteś pierwszy od trzech lat, pierwszy w tym naborze; mieliśmy tu za demokratów mały zastój, jak już się zapewne zorientowałeś.

    - Zdaje się, że ratyfikowaliśmy jakąś konwencję, która zakazuje stosowania tortur, także psychicznych.

    - Poczęstujesz się?

    - Solone?

    - Yhmy.

    - W takim razie - z przyjemnością. Choruję od zdrowej żywności.

    - Czy tobie, młodzieńcze - zaśmiała się Ack - nie dostarczył ktoś przypadkiem mojego profilu psychologicznego? Gdzieś ty był, gdy marnowałam swą młodość?

    - Surfowałem na nocniku.

    - A to ci dopiero gentleman! Może jeszcze parę komplementów, no słucham, słucham.

    - Dobre te orzeszki.

    - Prawda? Weź, weź.

    Wziął całą miskę.

    Doktor Ack zaczęła się śmiać i nie mogła przestać. Patrzyła przez grube szkła na Aproxymeo, który siedział przed jej biurkiem z nogą założoną na nogę i beztrosko chrupał orzeszki. Aż jej oczy zaczęły łzawić i musiała zdjąć okulary i wysiąkać nos.

    - Mój Boże - sapnęła. - Kocham tę robotę.

    - Jaką, jaką?

    Powtórnie wysiąkała nos i nałożyła okulary.

    - No więc - westchnęła - rzecz polega na tym, że mamy przejście do baśni.

    - To jakaś miejscowość?

    - W pewnym sensie... To znaczy, faktycznie jest to nazwa miejsca: Baśń. Z dużej litery. Tak się przyjęło, bo też na początku byliśmy zdezorientowani. Z tym, że to cały świat.

    - Co?

    - Baśń. Czytałeś przecież te książki.

    - Ma pani na myśli świat równoległy?

    - Czy on jest równoległy, czy prostopadły, czy ukośny, cholera go jedna wie. Nikt tego nie potrafi wytłumaczyć; a raczej, owszem, tłumaczą, ale każdy inaczej i żaden przekonująco. Czym by to nie było, mamy doń przejście. Precyzyjniej: miewamy. Haswartwi je otwiera. Czarami. Haswartwi to czarodziej. Rozumiesz, co mówię?

    - Tak, tak; proszę dalej - mruknął Aproxymeo wybierając kolejny orzeszek.

    - Wprost kocham tę robotę - pokręciła głową doktor Ack. - Namierzyliśmy go przed siedmiu laty w Hongkongu. Robił fortunę na stręczycielstwie. To znaczy - nie prowadził żadnego burdelu, skądże. Pobierał jedynie opłaty - a szło to w dziesiątki tysięcy dolarów - za ułatwienie klientowi kontaktu. Mówię teraz jego eufemizmami. W praktyce wyglądało to tak, że facet przychodził, precyzował, o którą kobietę mu chodzi - mogła to być mężatka, mogła zakonnica, bez różnicy - płacił, a Haswartwi szedł do niej, rzucał urok i stawała się marionetką w rękach napalonego bogacza. Zabawne, bo zauroczone nie zapadały automatycznie na amnezję i pamiętały wszystko, gdy urok przestawał już działać; w ten sposób poznało się kilkanaście małżeństw. Zresztą, żeby być uczciwą, kobiety też płaciły. W każdym bądź razie - Haswartwi padł ofiarą własnego sukcesu, plotki naprowadziły nań chiński wywiad, który chciał użyć metody Haswartwiego do werbunku agentów. Przez jakiś czas nawet współpracowali, ale nagle Haswartwiemu zrobiło się za ciasno w serdecznym uścisku żółtego brata, próbował zwiać, była masa trupów; w końcu zjawił się w naszym konsulacie. Za pełną ochronę i inne, mhm, usługi przehandlował nam Baśń. Wciąż wszystko jasne?

    - Jak Księżyc w pełni.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin