Stendhal - LUCJAN LEUWEN.rtf

(3051 KB) Pobierz

STENDHAL

LUCJAN LEUWEN

 

Życzliwy czytelniku!

Nie darmo dałem ci to miano. Gdybyś nie był życzliwy, czyli nie wziął za dobrą monetę nie tylko słów, lecz i postępowania przezacnych osób, które poznasz niebawem, gdybyś nie zechciał darować autorowi braku emfazy, sensu moralnego etc., etc., radziłbym ci zamknąć od razu tę książkę. Opowieść niniejsza powstała z myślą o szczupłej garstce czytelników, których nie widziałem na oczy i nigdy nie zobaczę, co martwi mnie bardzo: ileż zaznałbym przyjemności spędzając wieczory w ich gronie!

Licząc na to, że będę zrozumiany przez tych czytelników, nie trudziłem się zbytnio, przyznaję, aby zachować ostrożność wobec niechętnej krytyki; ażeby zostać pisarzem wytwornym, akade­mickim, elokwentnym etc., musiałbym mieć talenta, których mi brak, to znaczy dodać 150 kartek opisów; lecz i tak nie raziłyby one tylko ludzi poważnych, nienawidzących z urzędu autorów takich jak wasz pokorny sługa. Owe ze wszech miar godne szacunku osobistości zaważyły już na moim losie i życiu, nie ścierpię więc, aby psuły mi przyjemność, gdy piszę dla Niebie­skiej Biblioteki.

Żegnaj, przyjacielu-czytelniku! Pamiętaj, żeby nienawiść i trwoga nie stały się treścią twojego życia.

Cityold* 1837

 

Lucjana Leuwena usunięto ze Szkoły Politechnicznej, wybrał się bowiem na przechadzkę w niestosownej chwili; owego dnia zabroniono wychodzić zarówno jemu, jak innym elewom; działo się to w okresie słynnych rozruchów, które miały miejsce w czerw­cu, kwietniu albo lutym 1832, a może 1834 roku.*

Jacyś młodzieńcy, szaleni może, ale nie pozbawieni wielkiej odwagi, zamierzali zdetronizować króla, toteż słuchaczom rzeczo­nej uczelni (nie cieszącej się względami pana na Tuileriach) zakazano surowo opuszczać jej mury. Nazajutrz po spacerze Lucjan został wydalony jako republikanin. Z początku martwił się ogromnie, ale po dwóch latach pocieszył się jakoś: nie musiał pracować przez dwanaście godzin na dobę. Czas upływał mu nader przyjemnie w domu ojca, bogatego bankiera, nie stroniące­go bynajmniej od rozrywek, który miał w Paryżu ogromnie miły salon.

Pan Leuwen ojciec, jeden ze wspólników słynnego banku Van Peters, Leuwen i Spółka, bał się tylko dwóch rzeczy na świecie: nudziarzy i wilgoci. Był człowiekiem łagodnego charakteru, nie rozmawiał nigdy surowo z synem, a po przykrym doświadczeniu z władzami szkolnymi zaproponował mu pracę w kantorze raz na tydzień, w czwartki, kiedy przychodziła obfita poczta z Holandii. Za każdy przepracowany czwartek kasjer wypłacał młodzieńcowi dwieście franków i od czasu do czasu regulował jego drobne długi, O czym pan Leuwen mawiał:

„Syn to wierzyciel od natury nam dany.”

Lubił żartować z owego wierzyciela.

-              Czy wiesz - zapytał kiedyś - jaki napis nosiłaby marmurowa płyta na cmentarzu Père Lachaise, gdybym, co nie daj Boże, miał dę stracić: „Siste, viator!1 Tu spoczywa Lucjan Leuwen, repu­blikanin, który przez dwa lata wojował zajadle z cygarami i nowy­mi butami.”

W chwili kiedy go poznajemy, nasz wróg cygar przestał myśleć

o              nazbyt spóźniającej swoje nadejście republice.2 „Zresztą - powiadał w duchu - skoro Francuzi tak bardzo upodobali sobie rządy monarchii i bicie w bęben, czemuż im psuć iluzję? Wydaje

się, że większości dogadza owo ckliwe skojarzenie obłudy i kłams­twa zwane rządem reprezentantów.3

Rodzice Lucjana nie starali się kierować jego losem zostawiając mu raczej swobodę, dlatego Lucjan najchętniej spędzał czas w salonie matki. Pani Leuwen, młoda jeszcze i dość ładna osoba, cieszyła się ogromnym uznaniem wyższych sfer Paryża; przyzna­wano, że odznacza się niepospolitą inteligencją. Jednak surowy sędzia mógłby jej zarzucić nadmierną wrażliwość i nazbyt bez­względną pogardę dla donośnego głosu i czelności teraźniejszych młodych ludzi, do których fortuna uśmiechnęła się choćby trochę. Dumna, niepospolitego umysłu, nie raczyła nawet okazy­wać pogardy, dostrzegłszy zaś i najbłahszy objaw trywialności czy afektacji, zamykała się w upartym milczeniu. Panią Leuwen zrażały często niewinne na ogół wady z tej tylko przyczyny, że spotkała je po raz pierwszy u ludzi nazbyt hałaśliwych.

Obiady, które wydawał pan Leuwen, słynęły na cały Paryż; graniczyły czasami z doskonałością. Bywały dni, kiedy przyjmo­wał ludzi pieniądza albo wspinających się po szczeblach kariery; panowie ci nie należeli do towarzystwa zbierającego się u jego żony. Dzięki temu sprawy zawodowe bankiera nie dawały się we znaki gościom składającym wizyty pani; pieniądz nie był w jej salonie jedynym tytułem do sławy; a nawet - rzecz nie do wiary! - nie uchodził tu za największy z przywilejów. W tym salonie, którego urządzenie kosztowało sto tysięcy franków, nie było miejsca na zawiść (osobliwy kontrast!); lubiono wesołość i przy okazji wyszydzano szczerze wszelaką przesadę, nie szczędząc ani króla, ani arcybiskupa.

Jak widzicie, rozmowy te były nieprzydatne dla ludzi, którzy zabiegali o awanse i piękne stanowiska. Atmosfera panująca w salonie bankierowej zniechęcała wiele osób, tych jednak nikt nie żałował, natomiast inni starali się na wszelkie sposoby, aby dopuszczono ich do gromadzącego się tutaj towarzystwa. Towa- rzystwo to stałoby się nawet modne, gdyby gospodyni była bardziej pobłażliwa, ale należało spełnić niejeden warunek, aby zostać dopuszczonym do jej grona. Pani Leuwen pragnęła przede wszystkim dostarczyć godziwej rozrywki mężowi, który chociaż starszy od niej o dwadzieścia lat, utrzymywał, co było zresztą publiczną tajemnicą, nader serdeczne stosunki z baletnicami.

Pani Leuwen nigdy nie mogła myśleć o tym spokojnie i choćby wśród gości panował najmilszy nastrój, czuła się zupełnie szczęśli­wa tylko wtedy, jeśli jej mąż był obecny w salonie.

Znajomi jej byli zdania, że Lucjan wyróżniał się elegancką postawą, prostotą i czymś ogromnie dystyngowanym w sposobie bycia; ale tu koniec pochwałom, nie uchodził bynajmniej za młodzieńca błyskotliwego. W Szkole Politechnicznej, gdzie obo­wiązywały rygory niemal wojskowe, wpojono weń namiętność do pracy. Prócz tego Lucjan nauczył się tam mówić o wszystkim otwarcie i wyzbył się wszelkiej afektacji. Robił tylko to, co uważał w danej chwili za stosowne, nie dbając o niczyje zdanie.

Żałował szpady należącej do stroju elewów Szkoły Politechni­cznej, gdyż pani Grandet, osoba wielkiej urody i ciesząca się wzięciem na nowym dworze, powiedziała mu, że pięknie ją nosił. Był dość wysoki i doskonale jeździł konno. Gęsta ciemnoblond czupryna harmonizowała z raczej nieregularną, o nazbyt grubych rysach twarzą, z której przebijała szczerość i siła żywotna. Przyznać trzeba, że młody Leuwen nie patrzył na nikogo z góry; nie trącił pułkownikiem-bywalcem teatru „Gymnase”, a tym bardziej obce mu były wyniosłe maniery, świadczące o wyracho­wanej dumie i właściwe początkującym dyplomatom. W zacho­waniu Lucjana nie było absolutnie nic takiego, co by mówiło: „Mój ojciec ma dziesięć milionów.” Nasz bohater nie przypomi­nał wcale owego modnego „dziecięcia wieku”, a pamiętajmy, że w Paryżu moda decyduje o trzech czwartych urody. Wreszcie, i to już jest nie do wybaczenia w oczach hołdujących wszelkiej sztuczności, Lucjan wyglądał na kogoś beztroskiego, a nawet lekkomyślnego.

-              Jak ty marnujesz swoją pozycję godną zazdrości! - powie­dział raz do Lucjana jego kuzyn, Ernest Dćvelroy, młody uczony, który zdążył już zabłysnąć w „Przeglądzie...” i zdobył trzy głosy do Akademii Nauk Moralnych.

Lucjan odwoził go właśnie kabrioletem na przyjęcie u pana N., liberała z roku 1829*, męża pełnego wzniosłych zasad i subtel­nych myśli, który objąwszy niedawno kilka urzędów na łączną sumę czterdziestu tysięcy franków nazywał teraz republikanów zakałą rodu ludzkiego.

-              Gdybyś zachowywał trochę więcej powagi, gdybyś nie wy­śmiewał każdej bredni, mógłbyś uchodzić w salonie własnego ojca, a nawet gdzie indziej, za jednego z najzdolniejszych studen­

tów Szkoły Politechnicznej, cierpiącego za przekonania politycz­ne. Bierz przykład ze swojego kolegi, pana Coffe, wypędzonego jak ty, biednego jak Hiob, dopuszczonego z łaski do salonu twojej matki; a jednak jakim uznaniem ów młodzieniec cieszy się już wśród milionerów i parów Francji! Tajemnica jego postępowania jest bardzo prosta i przeniknie ją nawet dziecko: ma zawsze poważną minę i z zasady nic nie mówi. Bądź i ty niekiedy trochę zafrasowany. Wszyscy ludzie w twoim wieku dokładają starań, aby brano ich za znaczne persony; tyś uzyskał to w dwadzieścia cztery godziny, choć wcale nie zawiniłeś, biedny chłopcze! I teraz lekkomyślnie wyrzekasz się zdobyczy. Kto na ciebie spojrzy, powie „dziecko” - i co gorsza, dziecko kontente. Zaczynają cię chwytać za słówka - uprzedzam cię - i chociaż twój ojciec jest milionerem, nie liczysz się wcale; brak ci stałości charakteru, jesteś tylko przemiłym studentem. W dwudziestym roku życia to prawie śmieszne. Na czymże polega twoja praca nad sobą? Przesiadujesz godzinami przed lustrem i na dobitek wszyscy wiedzą o tym.

-              Aby zyskać twoje uznanie - powiedział Lucjan - trzeba by grać określoną rolę, prawda? I to w dodatku rolę człowieka smutnego! I czym świat mi zapłaci za taką okropną nudę? I tym przykrościom nie byłoby już końca. Musiałbym wysłuchiwać bez mrugnięcia długich kazań pana margrabiego D., prawiącego

o              ekonomii politycznej, i żalów księdza R., rozwodzącego się nad straszliwym niebezpieczeństwem wynikającym z podziału spadku między braci, jaki nakazuje Kodeks Cywilny. Przede wszystkim, kto wie, czy ci panowie wiedzą, co mówią, a po wtóre, i to jest jeszcze bardziej prawdopodobne, wyśmieliby, i to jakgamoniów, tych, którzy by im uwierzyli.

              No więc możesz zaoponować, wywołać dyskusję - galeria będzie po twojej stronie. Któż mówi, że masz im potakiwać? Bądźże człowiekiem serio; obierz sobie poważną rolę.

-              Boję się, aby po jakim tygodniu owa poważna rola nie zamieniła się w rzeczywistość. I cóż bym zrobił z ludzkim uznaniem? Nie żądam nic od świata. Nie dałbym nawet trzech ludwików, żeby dostać się do twojej Akademii; widzieliśmy niedawno, jak to wybierano do niej pana B.

              Ale prędzej czy później będziesz musiał wytłumaczyć się przed ludźmi, jak wykorzystałeś miejsce, któreś dostał na kredyt dzięki milionom ojca. Jeżeli twoja niezależność wywoła ogólne

niezadowolenie, ludzie pod lada pretekstem wymierzą ci cios w samo serce. Pewnego pięknego dnia fortuna odwróci się od ciebie i znajdziesz się w ostatnim rzędzie. Przywykłszy tymcza­sem do towarzyskich sukcesów, wpadniesz w rozpacz, ale, prze­widuję to, już będzie za późno. Poczujesz na własnej skórze, że trzeba kimś być, należeć do grona ludzi, którzy wesprą cię w potrzebie, i wtedy chwycisz się czegokolwiek, na przykład zaczniesz namiętnie grać na wyścigach. Wolę już być członkiem Akademii.

Kazanie się skończyło, gdyż Ernest wysiadł u drzwi renegata piastującego dwadzieścia urzędów. „Pocieszny jest ten mój kuzyn

-              pomyślał Lucjan - zupełnie jak pani Grandet, której zdaniem powinienem koniecznie chodzić na mszę: «Jest to niezbędne, zwłaszcza dla młodzieńca, który ma odziedziczyć piękną fortunę nie posiadając nazwiska.» Do licha! Żeby robić to, na co nie mam ochoty, musiałbym najpierw zwariować! I kto w Paryżu zwraca na mnie uwagę?”

W sześć tygodni po tym kazaniu Lucjan przechadzając się po swoim pokoju przypatrywał się z wielkim zajęciem wzorom na dywanie tureckim; pani Leuwen kazała zabrać go ze swoich apartamentów i położyć u syna, kiedy nabawił się kataru. Dla tej samej przyczyny Lucjan miał na sobie kosztowny i oryginalny szlafrok z błękitnej materii przetykanej do tern, a także bardzo ciepłe pantalony z amarantowego kaszmiru.

Wyglądał w tym stroju na człowieka szczęśliwego: twarz mu promieniała. Krążąc po pokoju odwracał z lekka głowę, nie zatrzymując się jednak; spoglądał na kanapę; leżał na niej zielony mundur z amarantowymi wyłogami, a mundur ten zdobiły epolety podporucznika.

Napełniało go to prawdziwym szczęściem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Pan Leuwen, słynny bankier paryski, miał z dwóch przyczyn wielu przyjaciół: lubił podejmować znajomych najwykwintniej­szymi, nieomal graniczącymi z doskonałością obiadami, a po wtóre nie był ani moralistą, ani nudziarzem, ani karierowiczem, lecz fantastą i oryginałem. Jednak (musiał w tym tkwić jakiś

poważny błąd) nasz bankier nie dobierał przyjaciół po to, by głosili w świecie jego chwałę (i tak cieszył się ogólnym szacun­kiem) i jednali mu wpływowe salony. Należeli oni przede wszyst­kim do ludzi dowcipnych i nie stroniących od uciech, którzy rano zajmują się poważnie swoim majątkiem, ale wieczorem kpią sobie ze wszystkich i jadą do Opery. Nie zapominajmy jednako najważ­niejszym: przyjaciele pana Leuwena nie przypinali łatek rządowi za jego pochodzenie, albowiem w rzeczonym wypadku należałoby się raczej irytować i smucić.

Ci właśnie przyjaciele powiedzieli wszechwładnemu ministro­wi, że Lucjan nie był żadnym Hampdenem*, fanatykiem wolnoś­ci amerykańskiej, człowiekiem, który mógłby odmówić płacenia podatków, gdyby nie istniały ustawy skarbowe, ale po prostu dwudziestoletnim młodzieńcem, myślącym jak inni. Na skutek owej interwencji Lucjan był od trzydziestu sześciu godzin podpo­rucznikiem 27 pułku, noszącego amarantowe wyłogi, a co ważnie­jsze, znanego z elegancji i brawury.

„Czy mam żałować 9 pułku, gdzie również był wakans - myślał Lucjan zapalając z uśmiechem cienkiego papierosa (używał tylko najdelikatniejszej bibułki, którą przysyłano mu specjalnie z Bar­celony). - 9 pułk ma jaskrawożółte wyłogi... to weselsze... ow­szem, lecz nie tak nobliwe, nie tak żołnierskie i surowe. Ba! Żoł­nierskie! Kto się kiedy będzie bił z tymi regimentami opłacanymi przez Izbę? Mundur powinien przede wszystkim wyglądać pięk­nie na balu, a kolor jaskrawożółty jest bardziej efektowny...

Ileż zmian we mnie! Dawniej, kiedy wstępując do Szkoły Politechnicznej kładłem pierwszy mundur - cóż mnie obchodził jego kolor? Marzyłem o pięknych działach sprawnie zataczanych pod huraganowym ogniem artylerii pruskiej... Kto wie? Może kiedyś mój 27 pułk lansjerów będzie szarżował na tych wspania­łych huzarów śmierci*, o których Napoleon wyraził się tak pochlebnie w biuletynie spod Jeny... Lecz aby żołnierz bił się z prawdziwą satysfakcją, ojczyzna musi całą duszą stać po jego stronie; widząc, jak dalece polityka nasza ugrzęzła w błotnistym bajorze, zagranica pozwala sobie na niesłychane zuchwalstwa.4 W tych warunkach nie warto zabiegać o popularność.” Przestał, naśladując bohaterów, upajać się obrazami bitew. Rozwiały się

marzenia o niebezpiecznych potyczkach i ułańskiej brawurze. Czując jednak powołanie do żołnierki jako rzemiosła, próbował zastanawiać się nad korzyściami, które daje ten zawód; miał na myśli awanse, ordery i pieniądze... „Kto wie, może jeszcze złupimy Niemca lub Hiszpana, jak Soult i tylu innych?”

Z warg Lucjana, które wyrażały w tej chwili głęboki niesmak, wypadł cienki papieros i o mało nie wypalił dziury w pięknym dywanie; podniósł go szybko; był już innym człowiekiem; znikła odraza do wojny.

„Ba! - powiedział do siebie. - Ani Rosja, ani jakiekolwiek inne państwo o despotycznym ustroju nie wybaczy nam trzech dni.* A cóż może być piękniejszego nad walkę z tyranem?” Umocniwszy się na duchu przeciw ludziom chciwym, służą- cym w wojsku jedynie dla gaży (sama styczność z nimi była mu wstrętna), Lucjan zaczął znowu zerkać w kierunku kanapy, na której krawiec wojskowy rozłożył mundur podporucznika. Wyro­bił sobie pojęcie o wojnie na podstawie ćwiczeń artyleryjskich w lesie Vincennes.

„Może będę ranny!...” I widział oczami wyobraźni, jak prze­noszono go do jakiejś chaty w Szwabii lub we Włoszech; urocza dziewczyna, której mowy nie rozumiał, pielęgnowała go najpierw z litości, a potem... Kiedy dwudziestoletnia imaginacja wyczerpa­ła obrazy szczęścia z naiwną i jędrną wieśniaczką, przyszła kolej na młodą osobę ze sfer dworskich, którą ponury małżonek wygnał aż na brzegi Sezji.* Najpierw wysłała lokaja, ofiarowując młode­mu rannemu szarpie, a w kilka dni potem zjawiła się osobiście, wsparta na ramieniu księdza proboszcza.

„Lecz nie - myślał Lucjan przypomniawszy sobie nagle o ża­rtach, którymi dokuczał mu od wczoraj pan Leuwen - będę wojował tylko z cygarami; przydzielą mnie do nudnego garnizo­nu, stacjonującego w miasteczku o złych brukach; zostanę podpo­rą kawiarni wojskowej, wieczorem w braku innych rozrywek będę grał w bilard i wysuszał butelki piwa; czekają mnie także niesław­ne potyczki z brudnymi robotnikami przymierającymi głodem; oni będą mieli za całą broń głąby kapuściane, a my szable... Ano cóż... Najwyżej zginę jak Pyrrus*, zabity nocnikiem (albo da­chówką) rzuconym z piątego piętra przez bezzębną staruchę! To mi dopiero sława! Będę miał kłopot nie lada, kiedy na tamtym świecie zamelduję się u Napoleona. «Nie wątpię, powie cesarz, że wolałeś umierać z głodu, byle tylko służyć w wojsku.» «Nie,

generale, spodziewałem się, że pójdę w pańskie ślady.» -I Lucjan wybuchnął śmiechem. - Nasi władcy za słabo trzymają się w siodle, żeby odważyć się na prawdziwą wojnę. Taki kapral jak Hoche wystąpiłby pewnego pięknego dnia z szeregów i rzekł do żołnierzy: «Moi przyjaciele, pójdziemy na Paryż i zrobimy pierw­szym konsulem tego, kto nie pozwoli, aby urągał mu pan Mikołaj!»*

Ależ ja chcę, żeby kapral zrobił karierę - filozofował dalej, zapalając znowu papierosa - kiedy wzburzony naród pokocha sławę, żegnaj, wolności! Dziennikarz, który nie uwierzy ślepo w komunikat z ostatniej bitwy, zostanie uznany za zdrajcę działającego wespół z wrogiem i zamordowany, jak to bywa w republikańskiej Ameryce. Oto jak umiłowanie sławy znów nam każe zapomnieć o wolności... Błędne koło... i tak będzie zawsze.”

Widzimy, że nasz podporucznik nie był wolny od choroby zbytniego mędrkowania, które podcina dziś nogi młodym lu­dziom, upodobniając ich do starych bab. „Jakkolwiek by to było - rzekł nagle do siebie, przymierzając mundur i oglądając się w lustrze - powiadają mi, że trzeba kimś zostać. No to zostanę lansjerem: wyuczywszy się rzemiosła wojskowego osiągnę cel, a wtedy, co będzie, to będzie.”

Tegoż wieczoru, kiedy Lucjan po raz pierwszy wystroił się w mundur, warta strzegąca Tuileriów sprezentowała przed nim broń. Sprawiło mu to nieopisaną radość. Ernest Develroy, uro­dzony intrygant i wszędobylski, zaprowadził go do pana Fillo- teau, podpułkownika 27 pułku lansjerów, bawiącego przejazdem w Paryżu.

Lucjan, który z bijącym sercem szukał bohatera, wszedł na trzecie piętro hotelu przy ulicy Bouloi i zastał w pokoju otyłego mężczyznę, o chytrych oczach, noszącego gęste jasne faworyty starannie uczesane i rozpostarte szeroko na policzkach. Osłupiał. „Dobry Boże - pomyślał - przecież to typowy pieniacz z Dolnej Normandii!” Wytrzeszczył oczy i stanął jak wryty przed podpuł­kownikiem, który na próżno zachęcał go, żeby był łaskaw spo­cząć. Ów dzielny wojak spod Marengo i Austerlitz szpikował zręcznie każde zdanie swoją wiernością dla monarchy albo konie­cznością ujarzmienia buntowników. Po dziesięciu minutach, które wydały mu się wiekiem, Lucjan uciekł; biegł tak szybko, że D6velroy ledwo mógł za nim nadążyć.

-              Wielki Boże! I to ma być bohater? - zawołał przystanąwszy

nagle. - Toć to żandarm! To najemny zbir! Tyran płaci mu za mordowanie współobywateli, a on się jeszcze tym szczyci!

Przyszły członek Akademii inaczej i nie z takich wyżyn patrzał na te sprawy.

-              Czemu się krzywisz z niesmakiem, jakby ci podano nieświe­ży pasztet sztrasburski? Chcesz czy nie chcesz zostać kimś w świecie?

-              Dobry Boże! A cóż to za kanalia!

-              Podpułkownik jest sto razy więcej wart od ciebie; ten wieśniak rąbał szablą za pana, który mu płacił, i dzięki temu zyskał ordery i szlify.

-              Ale jakiż wulgarny i odrażający!

-              Tym większa jego zasługa; chociaż przejmował obrzydze­niem swoich utalentowanych i wykwintnych przełożonych, zmu­sił ich, aby występowali dla niego o awanse, z których obecnie korzysta. A czyś ty, panie republikaninie, potrafił zdobyć choć grosz w swoim życiu? Raczyłeś przyjść na świat w tych samych warunkach co i dzieci książęce. Twój ojciec cię utrzymuje; czym byś był bez tego? Nie wstyd ci, że w twoim wieku nie zarobiłeś na­wet na jedno cygaro?

-              Ale ktoś tak nikczemny!...

-              Nikczemny czy nie, przewyższa cię o całe niebo; działał, a tyś nic nie zrobił. Człowiek, który służąc namiętnościom bogacza dostaje od niego cztery sous na cygaro, albo, o ile jest silniejszy od tych, co posiadają worki z pieniędzmi, zagarnia sam owe cztery sous, jest nikczemnikiem lub nim nie jest, pomówimy o tym później, w każdym razie jest silny - jest człowiekiem. Można nim gardzić, ale przede wszystkim trzeba się z nim liczyć. Ty zaś jesteś dzieciuchem, co nie liczy się wcale, dzieciuchem, który wyczytał w książce efektowne frazesy i teraz powtarza je z wdziękiem, niby dobry aktor przejęty swoją rolą; lecz tam, gdzie chodzi o czyn - zero. Nim zaczniesz pogardzać tym nieokrzesa­nym Owemiakiem, który mimo swojej odrażającej twarzy nie jest widać pierwszym lepszym, skoro przyjmuje kurtuazyjne wizyty pana Lucjana Leuwena, wytwornego paryżanina i syna milionera, zastanów się, jaka przepaść istnieje między twoją i jego wartością. Może pan Filloteau utrzymuje swojego ojca, starego wieśniaka - a ty? Ciebie utrzymuje twój ojciec.

-              Z pewnością zostaniesz przy najbliższej okazji członkiem Instytutu! - zawołał Lucjan, bliski już rozpaczy - a ja jestem tylko

durniem. Masz świętą rację, widzę to i czuję, ale i tak jestem godzien pożałowania! Brzydzę się bramą, przez którą mam przejść, za dużo w niej gnoju. Do widzenia!

I Lucjan uciekł. Obejrzał się i zobaczył z zadowoleniem, że Ernest nie zamierza go dogonić; wrócił do domu zdyszany i cisnął z wściekłością mundur na środek pokoju.

-              Bój jeden wie, do czego mnie zmusi ta szmata.

W kilka minut potem zszedł do ojca i ucałował go ze łzami w oczach.

-              A, domyślam się, co cię sprowadza - rzekł pan Leuwen, bardzo zdziwiony - przegrałeś sto ludwików. Dostaniesz dwieś­cie; ale nie lubię, kiedy mnie prosisz w taki sposób; wolałbym nie widzieć łez w oczach podporucznika; czyż dzielny wojak nie powinien przede wszystkim pamiętać o wrażeniu, jakie jego postawa wywrze na znajomych?

-              Nasz utalentowany kuzyn Dćvelroy prawił mi morały; do­wiódł mi właśnie, że jedyną moją zasługą wobec świata jest to, żę raczyłem się urodzić jako syn dowcipnego i mądrego człowieka. Dzięki zaś własnej przemyślności nie zarobiłem jeszcze nawet na cygaro; gdyby nie ojciec, byłbym w przytułku itd.

-              To nie chcesz dwustu ludwików? - spytał pan Leuwen.

-              Dzięki łaskom ojca otrzymałem już o wiele więcej, niż mi było trzeba, itd., itd. Czym byłbym bez ciebie?

-              No, to nieph cię diabli wezmą! - powiedział energicznie pan Leuwen. - Czyżbyś przypadkiem został saintsimonistą? Ależ ty będziesz teraz nudny!

Wzruszenie, którego Lucjan nie zdołał opanować, ubawiło wreszcie bankiera.

-              Żądam - oznajmił pan Leuwe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin