Birger_Vikstróm-Złote_czasy.pdf

(3423 KB) Pobierz
401588575 UNPDF
BIRGER VIKSTRÖM
złote czasy
Jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego
Toku wybrałem się z zakopanej w torfowiskach dziury,
w Smålandii do Göteborga. Słyszałem, że to piękne miasto,
wiedziałem, że jest to drugie co do wielkości miasto
w Szwecji. Uważałem więc, że zwiedzenie go warte jest
zachodu. Miałem sporo pieniędzy i dopóki ich starczyło,
dopóty Göteborg był przyjemny i przyjazny. Gdy skoń-
czyły się pieniądze, bruk pod stopami stwardniał, a od
Morza Północnego nadciągnął deszcz. Zacząłem źle się
czuć w Göteborgu. Pomyślałem, że śmierć głodowa jest
śmiercią nieprzyjemną, i poszedłem do urzędu pracy, by
postarać się o jakąś robotę.
W urzędzie pracy udałem się do wydziału leśnego.
W poczekalni stwierdziłem, że poszukujący pracy mają do
wyboru dwoje drzwi...
Na jednych był napis: „Wydział wykwalifikowanych
drwali" — na drugich zaś: „Wydział kursów przygotowaw-
czych dla drwali".
Widziałem, że ten i ów samotny nieborak znika
w drzwiach przeznaczonych dla wykwalifikowanych drwa-
li, większość interesantów wchodziła jednak przez drzwi
prowadzące do wydziału kursów.
Przyłączyłem się do tych mniej licznych — wszedłem
przez drzwi dla wykwalifikowanych. Wyrosłem przecież
w kamienistej wiosce w Norrlandii, gdzie mir w groma-
dzie zależny był od tego, ile drzew kto potrafił zwalić
w ciągu dnia. Nie bez kozery więc uważałem się za wy-
kwalifikowanego robotnika leśnego.
401588575.002.png
Roboty było dość. Roboty było aż za dużo. Spółki leśne
i prywatni właściciele, wszyscy wniebogłosy wołali o drwa-
li. Gdy się już jednak upewniłem, że wszędzie, w całym
kraju, Hrzewa czekają na drwali, wywiązał się między
człowiekiem siedzącym za biurkiem a mną żałosny dialog.
Urzędnik pytał, a ja odpowiadałem:
— Macie pościel?
— Nie.
— Macie narzędzia i garnki?
— Nie.
— Macie pieniądze?
— Nie.
Starczy. Pytania urzędnika w pełni odsłoniły przede
mną głębię mojej nędzy. Wyszedłem z biura przygnębiony.
W poczekalni usiadłem na ławce, by przemyśleć mą sytu-
ację. Sprawy nie wyglądały zbyt różowo. Znajdowałem
się w bezlitosnym, smaganym przez deszcz mieście, bez
mieszkania, bez pieniędzy, bez pościeli i bez narzędzi.
Snując smętne marzenia o jedzeniu i pieniądzach, bąkną-
łem — ot, aby coś powiedzieć — do bezrobotnego, który
siedział obok mnie:
— Te kursy dla drwali, co to właściwie takiego?
Po chwili wiedziałem już wszystko o kursach dla
drwali. A potem wszedłem — już bez wahania — do biura
kursów i oddałem tam kartę z pośrednictwa pracy, w której
określono mnie jako robotnika niewykwalifikowanego.
— Czy pracowaliście już kiedyś jako drwal? — za-
pytał człowiek zza biurka. Odpowiedziałem, że nie, i sprawa
załatwiona. Przyłączyłem się do gromady kanciarzy, od
których już i beze mnie aż się roiło w społeczeństwie,
i przyszłość miałem zapewnioną. W niespełna dziesięć
minut otrzymałem bilet kolejowy do Dalarny i wszelkie
informacje mogące mi ułatwić dotarcie do miejsca prze-
znaczenia. Załatwiono mnie doprawdy wspaniale, czułem
dużą wdzięczność dla mądrych ludzi, którzy zorganizo-
wali te kursy. Jedynym warunkiem otrzymania zatrudnie-
nia i pieniędzy na drogę była całkowita niewiedza, jak się
401588575.003.png
wykonuje robotę, do której się zgłosiłem. Taki warunek
zawsze łatwo spełnić.
Wieczorem tegoż dnia wyruszyłem w drogę. Na drugi
dzień byłem już na miejscu, w baraku, gdzie instruktor
wpisał mnie na listę. To on miał zrobić ze mnie drwala,
on też przywitał mnie i wydał mi narzędzia, a ja słucha-
łem uważnie, jak to robi człowiek, który chce się czegoś
nauczyć. Na ogół byłem zadowolony z wszystkiego.
Istniały może powody do utyskiwania na jakość narzędzi:
piła miała staromodne i niezgrabne wygięcie, a siekiera
była za ciężka. Ale cóż, darowanemu koniowi nie zagląda
się w zęby. Po tygodniowym pobycie w baraku zrozumia-
łem wiele spraw, przedtem dla mnie niejasnych. Po dwóch
tygodniach należałem już prawie do weteranów kursu.
W tym okresie pięciu ludzi skończyło kurs i zostało zastą-
pionych przez pięciu nowicjuszy. Weteranów, takich, któ-
rzy przebywali w baraku dłużej niż ja, było czterech:
Anders, dziwny, milczący osobnik, który nie miał wobec
życia większych wymagań, jeśli ilość białego pieprzu
i musztardy przy posiłkach była wystarczająca, Sven,
młody chłopak z Göteborga, który mimo młodego wieku
zrozumiał mądrość słów ewangelisty, że wszystko jest
w końcu tylko uganianiem za wiatrem. Toteż nie uganiał
ani za wiatrem, ani za drzewami w lesie. Był leniwy.
„Chochlą" nazywano trzeciego weterana. Nigdy nie do-
wiedziałem się, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko.
Mówiono na niego „Chochla" i tyle. Był wielki, barczysty,
miał końskie zęby, może tylko odrobinę bielsze niż u konia.
Ze Svenem łączyło go lenistwo, a napomnienia instruk-
torów przyjmował z niewzruszonym spokojem. Czwartym
weteranem był eks-włóczęga, mówił, że nazywa się Nilsson.
Żył w baraku najdłużej, chyba ze dwa miesiące — co im-
ponowało mi tym więcej, im lepiej poznawałem tok szkole-
nia drwali.
— Jestem już za stary na tułaczkę — mawiał Nilsson,
jak gdyby usprawiedliwiając się, że tak długo mieszka
w baraku. Co wieczór opowiadał jakiś epizod ze swego
401588575.004.png
włóczęgowskiego życia, czasem aż się dziwiłem, ileż or»
zdążył przeżyć w ciągu swoich sześćdziesięciu lat. Może
trochę zmyślał, by nam dostarczyć rozrywki. W lesie nie
dokonywał żadnych bohaterskich wyczynów. Rąbał tyle,
by mu starczyło na strawę i tytoń. W ten sposób codziennie
wyrabiał on dwie korony z groszami, które państwo płaciło
jako zasiłek przeszkoleniowy. Był to stary tramp, włó-
częga, a teraz, gdy w kraju zabrakło drzewa na opał,
państwo uznało nagle za stosowne uczyć go rąbania lasu.
Moim zdaniem w stosunku do tego dziadka popełniono
błąd. Stał już nad grobem, a tu nagle: ucz się zawodu —
przed ostatecznym opuszczeniem ziemskich pieleszy i uda-
niem się na szlak niebiańskiej włóczęgi.
Ci czterej byli weteranami kursu, ja zostałem piątym.
Przybierałem na wadze i dobrze się miałem. Nie rąbałem
dużo, a w każdym razie nie tyle, by można mnie było
uznać za wykwalifikowanego drwala. Instruktor, odbywa-
jąc swe codzienne obchody, próbował oczywiście dopomóc
mi, jak i wszystkim innym, w osiągnięciu lepszych re-
zultatów, pokazywał różne finezyjne sztuczki drwalskiej
roboty. Ale instrukcje te nie prowadziły jakoś do przy-
spieszenia tempa naszej pracy. Pewnego dnia zaskoczył
nas leśniczy, przyszedł skradając się między drzewami,
był wyraźnie niezadowolony, nie mógł jednak nic powie-
dzieć, wszyscy przecież uczyliśmy się dopiero swej pracy.
Na brak zapału wpływał także rodzaj lasu, w którym
kazano nam pracować. Wysoka i pozbawiona gałęzi sosna
to coś wspaniałego, gdy się takie drzewjj zobaczy ostemplo-
wane, nabiera się ochoty do rąbania. Ale świerk złożony
z samych tylko gałęzi, nie mający wcale pnia, nie może
uradować duszy żadnego drwala. A na naszym wyrębie
ostemplowanych było kilka lichych świerczków, jakaś
nędzna, zahamowana w rozwoju sosenka, tu i ówdzie
jakaś brzózka i więcej nic. Macherzy ze spółki leśnej
wykalkulowali, że trzeba nas, którzy i tak w pewnej mie-
rze utrzymywani byliśmy przez państwo, wykorzystać do
oczyszczenia ich lasu z wszelkich nieudanych płodów
natury. W wyniku tego z dnia na dzień lepiej opanowywa-
401588575.005.png
liśmy sztukę lenistwa, a ilość zrąbanych kubików rosła
bardzo powoli.
Jedyną rzeczą, która przedstawiała się rzeczywiście
wzorowo, było wypełnianie blankietów i formularzy. Nasz
instruktor pisał swoje raporty z energią rozpaczy. Co
tydzień wpisywał nowe nazwiska, lecz kubików drzewa
jakoś nie przybywało. Instruktor nie cierpiał tych ciągłych
raportów. Był to człowiek praktyczny, a nie z tych za-
kutych biurokratów, lubujących się w papierkach. Chciał
pewnie mieć więcej zrąbanego drzewa, a mniej raportów
do pisania. Był przy tym trochę naiwny: spodziewał się
całkiem serio, że prędzej czy później pojawi się w naszym
baraku prawdziwy'zuch, drwal, który skrzętnie zmieniać
będzie nędzne świerczki spółki leśnej w kubiki gotowego
drzewa — wiele kubików dziennie, a przez tydzień jeszcze
więcej. Jednak każdy zjawiający się w baraku nowy przy-
bysz stawał się dla naszego instruktora nowym rozczaro-
waniem.
Było nas zatem pięciu weteranów w baraku, i instruk-
tor zaczął już nas uważać za stały inwentarz. Na kursie
trzymała nas właściwie najbardziej wygoda. Nie mieliśmy
tyle energii i ambicji co ci bezrobotni blacharze i szewcy,
którzy przychodzili do baraku, by po kilku zaledwie dniach
odjechać z powrotem. Podróże są uciążliwe. Nie tęskniliśmy
do podróży, bez żalu pozwalaliśmy upływać dniom — włas-
na prycza, jedzenie, w baraku ciepło... Może zostalibyśmy
na kursie aż do końca jego trwania, gdyby pewnego dnia
Sven nie złamał piły. Pracował wtedy przy ścinaniu
jakiegoś opornego świerka, w pasji za mocno pchnął piłę
do przodu, aż klinga pękła. Zebrał narzędzia i prze-
chodząc koło nas powiedział:
— Idziemy do domu...
Była dopiero druga po południu, ale poszedłem do
domu. Tak samo zrobili „Chochla" i Nilsson. Jakby kie-
rowani jakimś cichym porozumieniem, wszyscy zabraliśmy
z sobą narzędzia. Nim doszliśmy do baraku, ustalone
zostało, że jedziemy. Na pewno można znaleźć gdzie indziej
lepszą robotę. Nie ma wątpliwości! Sven mówił, że kursy
401588575.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin