Zbigniew Safjan - Potem nastapi cisza.pdf

(1569 KB) Pobierz
Zbigniew Safjan
Potem nastąpi cisza
WYDAWNICTWO
MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ 1983
799712186.001.png
Część I
Zanim przemówią
BOBOWICA PO RAZ PIERWSZY
1
Samochód podskoczył na wybojach, major Kluk westchnął i spojrzał na generała.
Weklar tkwił nieruchomo, oczy miał przymknięte, spał chyba albo coś tam w sobie
przetrawiał, obojętny na miasteczko, w które właśnie wjeżdżali.
Może nie wie, że już jesteśmy, pomyślał Kluk spoglądając na koślawe kamieniczki i
parterowe drewniaki. Od dawna nie mógł pojąć, dlaczego generał tak zwlekał z tą podróżą.
Minęły dwa miesiące, a to przecież niespełna dwie godziny jazdy z Lublina. Wczoraj go
dopiero zawołał: „Pojedziesz ze mną do Borowicy”. Samotnie jechać nie chciał, jakby
potrzebował świadka tych swoich starych sentymentów. Tymczasem Weklar otworzył oczy i
poruszył się.
– Stań. Za daleko zajechaliśmy! – wylazł z auta i rzucił nie odwracając głowy: –
Poczekajcie w maszynie, to nie potrwa długo.
Ruszył przed siebie. Kluk widział jego masywną postać oddalającą się powoli
chodnikiem. Potem generał skręcił w boczną uliczkę.
Właściwie należało pójść za nim, pomyślał Kluk i zapalił papierosa.
Miasteczko przestawało tu być miasteczkiem, generał wiedział, co zobaczy, gdy minie
rozrośnięte drzewa i wejdzie na piaszczystą drogę pnącą się nieco w górą wśród
półwiejskich zabudowań. Wrześniowe słońce uderzało prosto w oczy, przysłonił więc twarz
dłonią, przystanął, aby raz jeszcze stwierdzić sprawność własnej pamięci. Teraz nie chciał się
spieszyć, czas, który pozwolił mu tu wrócić po dziesięciu latach, był jego czasem, mógł więc
spokojnie odmierzyć odległość od krańca płyt chodnikowych do domu matki, popatrzyć w
okna, zerknąć na pola i na las czerniejący w głębi.
Wciągnął powietrze, było łagodne i kojące. Ruszył licząc kroki, chciał skonfrontować
ostatnią pozycję w rachunku, który należało już podsumować. W lipcu trzydziestego
czwartego roku opuszczał miasteczko. Spieszył się, czas nie należał wówczas do niego, nie
przystanął wchodząc na chodnik i nie spojrzał za siebie, w okno, w którym tkwiła niechybnie
staruszka. Zatarł się tamten dzień, pozostała tylko niewyraźna klisza przytłoczona przez inne.
Potem były mieszkania towarzyszy, granice i pociągi, dywizja i armia, dobrze uczynił nie
spiesząc się tutaj, nie przychodząc pierwszego dnia jak do Mekki, do której pielgrzymować
trzeba z modlitwą.
Drogą szło dwóch milicjantów w niemieckich pasach, z biało-czerwonymi opaskami
na rękawach. Obserwowali go z rosnącym zdziwieniem niby nadnaturalne zjawisko; zwolnili
kroku, przyczaili się, czekali. Weklar, patrząc na nich, poczuł nagle potrzebę wiedzy o
miasteczku, spokojnego powspominania, odnajdywania szczegółów dawno usuniętych z
pamięci. Salutowali nie ukrywając zmieszania. Generał zatrzymał ich ruchem ręki; wyższy,
chłopek-roztropek z zadartym nosem i okrągłą twarzą, wytrzeszczył oczy, a potem ryknął na
całą ulicę, jakby rozpoczynając meldunek:
– Towariszcz gienierał!
– A ty po polsku nie umiesz?
– Tak jest! No bo...
Drugi zbaraniał i sterczał z otwartą gębą, z trudem chwytając powietrze.
Weklar wyjął z kieszeni papierośnicę, zapalił, pomyślał i dał im po papierosie. Wzięli
z szacunkiem, ciągle zdumieni niepomiernie i podejrzliwi. Generał stracił już właściwie
ochotą na zadawanie pytań tym przedstawicielom władzy ludowej; wyobrażał sobie, że
jeszcze długo będą relacjonować swoją przygodę, dorzucając własne domysły i komentarze.
Jego przyjazd do Borowicy pozostanie miejscową legendą, odpowiednio dosmażoną.
– Szkoła stoi?
– Stoi, obywatelu generale – odpowiadali gorliwie – tylko ta przybudówka, co to ją
przed samą wojną doklepali, spłonęła za okupacji.
– A tartak?
– Jest, jest. Może nawet ruszy.
Weklar zapytał jeszcze o to i owo, odpowiedzi przestały go interesować, nie chciał
pamiętać. Pojął nagle, że uległ konwencjonalnemu złudzeniu: Borowica nic a nic go nie
obchodzi, nigdy go nie obchodziła. Ważny jest tylko rachunek wymagający podsumowania.
– No to idźcie. Macie jeszcze po papierosie. – Wyciągnął sam z pudełka i wepchnął
im w dłonie. Poszli niechętnie, gotowi byli przecież dostarczyć generałowi wielu jeszcze
informacji. A Weklar ruszył w swoim kierunku; ten sam Roman, który biegał tędy ze
strachem w sercu, że zza rogu wynurzy się granatowy policjant i że pod drzewem tkwi
szpicel. „Banał. Jesteś, jak zwykle, niemożliwie banalny”. Tak mówiła Marta. Ona jedna
chwytała go na gorącym uczynku „chłopięcości”. Warszawska dziewczyna, żona-towarzysz,
z którą spotykało się nieledwie po kryjomu, bo na „dom trzeba poczekać”, odłożyć na bliżej
nieokreślone potem, które nigdy nie nastąpiło. „Nigdy” – tego słowa nie wolno było też
wymawiać, wycięte z ich dialogów, zapomniane, jawiło się między nimi jak znak
ostrzegawczy w chwilach rozstania. Sprawozdanie z procesu: w trzydziestym czwartym
dostała dziesięć lat. To wszystko, co wiedział Weklar.
Z domu obserwowały go czyjeś oczy; pchnął furtkę, czysto wymiecioną dróżką dotarł
do ganku. Wyglądało tu tak jak za życia matki. O jej śmierci zawiadomiono go pierwszego
dnia pobytu w Lublinie. Napatoczył się jakiś cywil, obszarpany dziadyga, który warował
przed gmachem na Spokojnej, łaził drobnym kroczkiem po chodniku zalanym lipcowym
słońcem. Bełkotał niewyraźnie, generał stanął i czekał, nieco z tyłu szofer, łebski chłopak,
który na wszystko miał oko.
– Pan generał mnie nie poznaje?
– Nie.
– Bo ja z Borowicy, a teraz w Lublinie.
– Słucham. – Dopiero po chwili pojął treść tych słów i poczuł jakby wstyd. – Znasz
moją matkę?
– Tak, właśnie znałem matkę pana generała. – Umilkł, wyjął z kieszeni chustkę i
wytarł czoło. Weklar zrozumiał.
– Moja matka nie żyje?
– Zimą czterdziestego czwartego, a chałupę mnie właśnie chciała zostawić, tylko...
– Dobrze, dziękuję, przyjdźcie do mnie jutro. – Potrząsnął głową, chciał być sam,
siadł do wozu, przymknął oczy i oczekiwał miękkiego kołysania. Szofer nie ruszał.
– No?
– Dokąd obywatelu generale? – zapytał chłopak. Do Borowicy pojechał dopiero po
dwóch miesiącach. Dziadygę należało właściwie odnaleźć, może miał naprawdę jakieś
polecenie od matki, może wyrządzono mu krzywdę. Następnego dnia nie przyszedł, ale twarz
pozostała w pamięci, generał mimo woli szukał jej na korytarzach idąc do swego gabinetu, na
schodach do mieszkania, nawet na ulicy w tłumie przechodniów.
Drzwi do matczynego domu były otwarte, w wąskim przedpokoju (zwykle stała tu
balia) czekała już kobieta.
– Jestem Roman Weklar – przedstawił się i wyjaśnił krótko, po co przyszedł. ! – Tu
chyba coś zostało – rzekł – chcę zobaczyć.
Kobieta cofnęła się w głąb mieszkania. Generał ujrzał ptasią twarz, ostry nos, wargi
wyschnięte i cienkie.
Pokój zmienił się niewiele. Szafa, reszta politury już odpadła, powyłaziły nagie deski,
żelazne staroświeckie łóżko ozdobione wytartym landszaftem, komoda...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin