Wolski Marcin - Tragedia Nimfy 8.rtf

(348 KB) Pobierz
Marcin Wolski Eksponat

MARCIN WOLSKI

 

 

 

TRAGEDIA NIMFY 8

 

 


OPOWIADANIA

 

 

 


Eksponat
Ludzie - Ryby
Konfrontacja
Mam prośbę, Jack...
Masa krytyczna
Matryca
Na żywo
Przezorność
Przestępstwo i wyrok
Tragedia "Nimfy 8"
Trzecia planeta
Wariant autorski


Eksponat

 

Lecieli wewnętrznym skrajem czasoprzestrzeni. "Explorador 13" mógłby się postronnemu obserwatorowi wydać wielką kometą. Oczywiście mógłby pod warunkiem, że byłby widoczny. W istocie ekspedycja przenikała czasy, wymiary i przestrzenie zgoła niepostrzeżenie, wywołując zaledwie tu i ówdzie zachwiania pola magnetycznego. Dowodził El, stary, siwy Glor, który starł swe czułki w niejednej ekspedycji badawczej. Stanowisko naczelnego dyrektora Wszechświatowego Muzeum Planet zmuszało go do częstych wypadów poza własną zaciszną Galaktykę Spiralną, ale zwykle każdy lot kończył się sukcesem w postaci nowego eksponatu, a to czerwonego karła, a to czarnej dziury, a to niewielkiego układu planetarnego. Tym razem ich celem był szczególnie odległy układ gwiezdny, a ściślej mówiąc, jedna z planet, na której na bazie białka (tak, tak, przyroda notuje takie paradoksy) rozwinęła się podobno jakaś wyżej zorganizowana cywilizacja. Oczywiście, naturalne sygnały rozchodzą się po Wszechświecie bardzo wolno i zanim do Glora dotarła wiadomość, że na planecie pojawiło się życie, pierwsze trylobity wyszły już z morza. Później, zanim Dyrekcja Muzeum podjęła decyzję, obróciły się w węgiel lasy karbonu, a gdy wystartował "Explorador", wylęgły się już ogromne gady wypełniając swymi cielskami lądy, morza i powietrze.

- Musimy się pośpieszyć - mruczał El - zanim rozwiną się do tego stopnia, że nie dadzą się bezkarnie zaholować do muzeum. Pamiętacie, jakie mieliśmy sęki z planetą podwójną z gwiazdozbioru Wegi.

Podwładni kiwali mózgoczłonami.

- A co mówi superkomputer? - zapytał ktoś z asystentów. - Na planecie nadchodzi era zlodowaceń, wielkie czapy śniegu spełzają od biegunów. Pośpieszmy się. "Explorador" zdwoił szybkość. Tymczasem komputer wyrzucał z siebie setki informacji. Glory załogowe mogły dowiadywać się kolejno o zlodowaceniach, o pierwszych istotach dwunożnych, o początkach cywilizacji i jej błyskawicznym pochodzie:..

Przeszli w normalną trzywymiarowość na wysokości planety otoczonej dziwacznym pierścieniem. Byli tuż, tuż...

Planeta docelowa widoczna była na monitorach. I wtedy:

- Za późno - pęknął El.

Skoczyli ku wizjerom. Planety nie było. Targnięta dziesiątkiem wybuchów rozpadła się na setki i miliony okruchów.

- Spóźniliśmy się - powiedział starszy asystent.

- Ale przynajmniej wiemy, że tam były na pewno istoty rozumne.

El milczał. Nie mógł się pogodzić z niepowodzeniem ekspedycji. Popatrzył na sąsiednie planety. Pierwsza tuż przy gwieździe centralnej była rozżarzona do czerwoności, drugą spowijały gęste opary amoniaku, czwarta była zbyt zimna. Ale trzecia... trzecia wyglądała całkiem sympatycznie. Miała nawet sporego satelitę.

El zdecydował się. Wydał odpowiednie rozkazy. Roboty miały zbierać resztki życia z rozłupanej planety, która na ich oczach zmieniała się w skupisko planetoid.

- Co pan chce zrobić, szefie? - spytał jeden z młodszych Glorów.

- No cóż, postaram się zrobić coś z niczego - uśmiechnął się siwy dyrektor.

- Nie bardzo mamy czas. Rok świetlny, najwyżej dwa. - Nie sądzę, żeby mi to zajęło więcej niż sześć dni. Jak wiecie, siódmego odpoczywam.


Ludzie - Ryby

 

Topielica, o prozaicznym nazwisku Susy Waters, miała przebywać razem z grupą Ludzi - Ryb na jednej z opuszczonych farm przy drodze do Everglades. Meff otrzymał te informacje od jednego z portierów oceanarium w Miami, w którym Susy Waters pracowała przed dziesięcioma laty, uczestnicząc w efektownych zabawach z delfinami, zanim porwał ją wartki jeszcze wówczas ruch neohippisowski, sięgający, jak mówili jego prorocy, do korzeni chrystianizmu, a po wyrwaniu go z korzeniami jeszcze głębiej.

Sekta Ludzi - Ryb głosiła konieczność powrotu do oceanu. Rokrocznie grupy młodych ludzi gromadziły się w różnych ustronnych miejscach oddając się medytacjom, odprawiając czarne nabożeństwa, wpadając w mistyczne transy, aby uzyskać w końcu nadludzką sprawność umożliwiającą życie pod wodą. Jedyny z wyznawców, którego zeznania przez krótki czas znajdowały się w Federalnym Biurze Śledczym, twierdził, że po uzyskaniu duchowej doskonałości, wzgardzeniu tym, co marne i doczesne - całość majątku bywała przeważnie zapisywana na rachunek Gminy (imiennie dysponowała nim Kapłanka) - dochodziło wreszcie do dnia Wielkiego Chrztu. Cała Gmina ze śpiewem i tańcami udawała się na brzeg wody (najczęściej morza) i zbiorowo dawała nura.

Większość nurkowała dobrowolnie, ale niektórym trzeba było pomagać, a w stosunku do szczególnie opornych używać ciężarków przywiązanych do nóg. Świadków ceremonii nigdy nie było. Czasami tylko nieuczciwe morze wyrzucało parę wzdętych, trudnych do rozpoznania ciał na malownicze brzegi Florydy czy Zatoki Meksykańskiej. Rodziny, które wcześniej dostawały entuzjastyczne listy od członków Gminy, nie dowiadywały się, rzecz jasna, o przebiegu totalnego Chrztu. W tych ostatnich listach, które Susy czasami dyktowała swym współwyznawcom, mowa była o dalekiej podróży, w czym łatwowierni Amerykanie nie dostrzegali niczego podejrzanego. Zresztą panna Waters nie zagrzewała długo miejsca. Zwykle jeszcze tego samego dnia zmieniała stan i nazwisko i na nowo usidlała kandydatów chętnych do powrotu w głębiny praoceanu. Umiejętność hipnozy na odległość sprawiała, że proceder swój mogła uprawiać długo i szczęśliwie. Jej rozreklamowana dewiza "Życie wyszło z morza, w morzu też znajdzie ocalenie" nie wzbudzała podejrzeń. A wspólne życie grupy młodych ludzi propagujących doskonalenie ciała i duszy było bez przeszkód akceptowane w demokratycznym społeczeństwie.

Rafą, na którą miała natrafić nasza rusałka, zresztą, co mówię rafą, rafką - okazał się Gene Hunter, młody reporter jednej z mniej znanych gazet stanu Pensylwania.

Hunter był dziennikarzem sportowym, wyznania adwentystycznego, traktujący poważnie swoje obowiązki. Jednym z nich była opieka nad siostrą Raquel. Rodzice od pewnego czasu nie żyli. Póki Raquel była dość mała, by słuchać ciotki i zwierzać się bratu ze swych problemów, kłopotów było niewiele. Później jednak, gdy redakcja zaczęła wysyłać Huntera na rozgrywki panamerykańskie, mistrzostwa świata i olimpiady, umieszczenie Raquel w elitarnym college'u wydało się rozwiązaniem najprostszym. Gene nie zwracał uwagi, że poczynając od drugiego roku studiów listy zamiast z miasta uniwersyteckiego przychodzą z kąpieliskowych regionów Kalifornii i że występuje w nich często motyw cieczy, ryb, znaku wodnika itp. Zaniepokoił się dopiero, gdy przestały przychodzić w ogóle. W college'u poinformowano go, że panna Hunter nie pojawiła się od października, koleżanki nie miały żadnych wiadomości o jej miejscu pobytu poza tym, że w poprzednim roku Raquel dużo czasu poświęcała treningom pływackim. Nieprzyjemne zaskoczenie stanowił fakt opróżnienia całego osobistego konta i zabrania podczas krótkiej wizyty w domu szkatułki z rodzinną biżuterią.

Ciotka, sklerotyczna i półsparaliżowana, zeznała jedynie, że Raquel zjawiła się pewnego majowego popołudnia na parę godzin, pokręciła się po mieszkaniu, kazała pozdrowić Gene'a i znikła. Była wymizerowana, blada i sprawiała wrażenie wpółnieobecnej. Na pytania o postępy na uczelni, powiedziała: "wszystko w porządku", a w toalecie wydrapała spinką do włosów znak ryby. Była już oczywiście dziewczyną pełnoletnią i miała prawo robić, co chce, ale gdy upłynęło jeszcze pół roku i nie nadszedł żaden znak życia, Hunter stracił cierpliwość. Odszukał listy siostry. Dwa ostatnie pochodziły z San Rafael, niewielkiej mieściny położonej nad zatoką na północ od San Francisco. W jednym było nawet zdjęcie. Raquel, w kombinezonie ze srebrzystej tkaniny przypominającej łuskę, uśmiechała się na tle reklamy piwa. Za nią mniej wyraźnie widać było jakieś zabudowania. Następnego dnia brat przybył do "Frisco". Tydzień zmitrężył, zanim znalazł na obrzeżu San Rafael miejsce, w którym dokonano zdjęcia. Tło przydrożnej reklamy stanowił stary zrujnowany pensjonat niedaleko morza. Odrapana tablica mówiła, że obiekt jest na sprzedaż, ale facet ze stacji benzynowej twierdził, że choć oficjalnie nikt nie kwapił się z wynajęciem, co pewien czas koczowały tam grupy młodzieży, posthippisów, zwolenników wyzwolenia Indian, naturystów czy innych wegetarianów.

Gene pokazał mu zdjęcie Raquel. W pierwszej chwili benzyniarz wydawał się poznawać dziewczynę, ale rychło stracił ochotę na rozmowę, zaczął zbywać dziennikarza monosylabami, tłumacząc się brakiem pamięci oraz mnogością widywanych twarzy. Wyraźnie kłamał. Jeśli Raquel przebywała w tym opuszczonym domu dłuższy czas, musiał ją widywać. Gene włamał się do wewnątrz. Włamał - jest w tym wypadku określeniem przesadzonym, po prostu wszedł, nic nie było zamknięte. Najwyraźniej było po sezonie, bo żaden nieproszony lokator nie gnieździł się w wielkim jednopiętrowym budynku, zapuszczonym i brudnym. Hunter znalazł tam niezliczone ślady bytności rozmaitych lokatorów: puszki po piwie, coca coli, pety od marihuany, fiolki po lekach, gazety. Wszystko jednak dość świeżej daty. W paru miejscach tego zrujnowanego domu Gene zauważył świeże tynki. Kto na miłość Boską mógł zajmować się tynkowaniem cudzej rudery? Pod tynkiem nie znalazł nic ciekawego. To co musiało być tam wcześniej namalowane, zostało zdrapane do surowej cegły. Tylko na strychu na jednym z nie oświetlonych drewnianych bali dostrzegł wydrapany gwoździem znak ryby.

Poza stacją benzynową pensjonat nie miał zbyt wielu sąsiadów. Wszyscy odznaczali się spartańską małomównością. Wreszcie jedna staruszka po długotrwałych indagacjach przypomniała sobie grupę młodych ludzi, którzy mieszkali w pensjonacie i uprawiali bezeceństwa. Jakie bezeceństwa, nie potrafiła odpowiedzieć. Ale byli czyści, nie kradli, bardzo lubili biegać i kąpać się nago. Potem wyjechali. Pół roku temu wyjechali.

Hunter poszedł na plażę. Zwykłe dzikie wybrzeże, brudne i nieuczęszczane. Jakiś napis przestrzegał przed kąpielą. Zresztą i pora była nieprzyjemna, wietrzna. Pomocą stał się dla Gene'a kolega ze studiów zatrudniony w dziale sensacyjnym jednego z tutejszych dzienników. Kiedy wspólnie sprawdzili, że ostatni sygnał od Raquel przypadł na koniec maja, Leo wyciągnął prywatną kartotekę zabójstw, porwań i wypadków.

- Ciekawa sprawa - mruczał - w drugiej połowie czerwca, właśnie w tym rejonie zatoki wyłowiono zwłoki kilkunastu młodych nagich ludzi. Zaledwie czwórkę udało się zidentyfikować. Były to przeważnie dzieci z dobrych domów, które porzuciły rodziny i włóczyły się po kraju w poszukiwaniu przygód.

- A pozostali? - spytał Hunter.

- W tym kraju dziennie ginie kilkanaście osób bez wieści, zwłoki były w stanie daleko posuniętego rozkładu, nie udało się ich dopasować do kogokolwiek z zaginionych. Nazajutrz w archiwum policyjnym pokazano mu garść przedmiotów znalezionych przy topielcach. Złoty łańcuszek ze znakiem wodnika. Obrączkę. Zegarek. Pierścionek... Ten pierścionek poznał natychmiast! Sam kupił go Raquel na szesnaste urodziny.

Leo był zdania, że młodzieżowe towarzystwo po zażyciu narkotyków udało się na nocną kąpiel ze skutkiem wiadomym, i nie był skłonny doszukiwać się jakichś bardziej tajemniczych okoliczności. Tego dnia odnaleźli anonimowy grób Raquel, policja pokazała wstrząsającą fotografię ciała po dwutygodniowym przebywaniu w wodzie. Tylko piękne, rude włosy pozostały te same... Dopiero rok później, podczas turnieju tenisowego w San Antonio dzięki przypadkowo przeczytanemu reportażowi o religijnych stowarzyszeniach stanu Texas, Hunter zetknął się z wiadomością o sekcie Ludzi - Ryb. Pytając o szczegóły w redakcji tygodnika dowiedział się, że chodzi o bardzo małą grupę młodzieży doskonalącą się fizycznie i psychicznie poprzez stały kontakt z wodą.

- Znacznie to zdrowsze niż dawne hippizmy. Mają przemiłą kapłankę, pannę Craft. Podobno mistrzyni Luizjany w 1958 roku w stylu dowolnym - informował go miejscowy kolega po fachu.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie specyficzny sposób rysowania ryby na znaczku firmowym. Identyczny jak w łazience Raquel, taki sam jak w opustoszałym pensjonacie nad zatoką San Francisco.

W pobliżu miejscowości o bogobojnej nazwie Corpus Christi, niedaleko jednej z tysięcy lagun urozmaicających tę część wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, znajduje się rozległa, opuszczona farma przypominająca telewizyjną Panderosę.

Była pora przedwieczorna, kiedy młody człowiek w obszarpanych dżinsach wszedł na teren udekorowany kolorowymi lampionami. Towarzyszyły mu dwie dziewczyny strażniczki. Na tarasie z głową zanurzoną w pełnej wody wanience klęczała naga kobieta, z którą czas obszedł się niesłychanie łagodnie, pozostawiając jej ciało dwudziestolatki. Obok kilkudziesięciu młodych ludzi, schludnych, krótko ostrzyżonych i nagich, kołysało się rytmicznie. Z głośnika płynął dźwięk fal załamujących się na piasku i cichy szept ni to modlitwy, ni to bez melodyjnej pieśni o prażyciu w praoceanie, wodzie, nieskończoności, wodzie, szczęściu, wodzie... Poza wartowniczkami uzbrojonymi w automaty nikt nie zwrócił na przybysza uwagi. Zanurzenie kapłanki trwało długo, może kwadrans, wreszcie uniosła twarz. W odróżnieniu od młodego ciała jej wiek można było z łatwością ustalić na podstawie nad naturalnie białych, zwiotczałych policzków i zmarszczek wokół zielonych, na wpół gadzich oczu.

- Kim jesteś? - zapytała.

- Wędrowcem w poszukiwaniu sensu.

- Kto cię przysyła?

- Los, przekorny gracz naszymi ziemskimi kośćmi.

- Kochasz wodę?

- Woda jest początkiem i końcem.

- Widzę, że czytałeś moją książkę - zauważyła panna Craft.

- Mam ją przy sobie!

Wyznawcy budzili się. Trochę oszołomieni, trochę senni. Parami poobejmowani czule, odchodzili w głąb budynku.

- Chcesz pić z mego źródła? - spytała kapłanka.

- Pragnę zanurzyć się w twym źródle!

Spędzili ze sobą noc. Gene nigdy nie spotkał równie wspaniałej kochanki. Była wyzwolonym żywiołem i ucieleśnionym szaleństwem. A przecież nie stracił ani na moment świadomości, że panna Craft (czyli, jak wiemy - Susy Waters) jest odpowiedzialna za śmierć Raquel.

Pozostał na farmie. Dał się wciągnąć w rytm treningów, medytacji i zabaw. Życie przebiegało lekko, wydając się jednym wielkim festynem. Zdrowe, naturalne jedzenie - Gmina miała krowę i trzy kozy - proste rozrywki i poczucie beztroski wypełniały ciepłe, słoneczne dni. Gene poddał się temu ukołysaniu, nie stracił wprawdzie czujności, ale każdy dzień udowadniał, że jego obawy są bezpodstawne. Kapłanka, i owszem, wymagała posłuszeństwa. Zakazywała pojedynczo opuszczać farmę, miała swoje straże i chyba swoich donosicieli, ale poza tym była tak sympatyczna, serdeczna... Omal jej nie polubił. Hunter również nie opuszczał farmy, miał jednak maleńką radiostację, którą porozumiewał się ze swym przyjacielem Frankiem, kolegą z działu sportów wodnych, który zakwaterował się w pobliżu. Radiostację tę Gene przechowywał poza domem w spróchniałym pniu i zwykle wymykał się do niej po zmierzchu.

Początkowo trudno było mu traktować filozofię Ludzi - Ryb poważnie, sądził, że chodzi raczej o alegorię. Aliści w miarę trwania dziwacznego kursu kapłanka stawała się coraz bardziej jednoznaczna.

- Poprzez oczyszczenie ciała dojdziemy do doskonałości mówiła - a doskonałość leży w odległości wyciągniętej ręki - i demonstrowała ją. Może były to triki, ale rzeczywiście potrafiła przebywać godzinę pod wodą (Hunter nie miał pojęcia, że trafił do Rusałki), lewitować nad ziemią czy przebijać ciało na wylot prętem do robienia na drutach. A poza tym kochała drzewa i węże, a przede wszystkim wodę.

"Gdy świat zginie w atomowej pożodze, tylko w morzu znajdziemy przetrwanie" - brzmiała jej wielka dewiza. Coraz więcej młodych ludzi ogarniało przeświadczenie, że posiądą podobną doskonałość. Chętnie zapisywali Gminie swe majątki, z krótkotrwałych wizyt domowych przywozili kosztowności i gotówkę. Zbliżała się najkrótsza noc w roku. Noc Chrztu i próby. Hunter wiedział już sporo, chciał jednak poznać sprawę do końca. Zdobyć dowody. Próbki jedzenia, które przekazywał Frankowi, zawierały, jak wykazała analiza, coraz większe dawki narkotyku, łączącego w swym działaniu pobudzenie z bezwolnością i nadwrażliwość z otępieniem intelektualnym. Rankiem w dniu poprzedzającym noc św. Jana (jako adwentysta w świętych nie wierzył, ale w sekcie Ludzi - Ryb zapomnieć musiał nawet o święceniu soboty) doszło do wpadki. Susan zwołała Gminę emitując przez głośnik wzburzony szum morza.

- Czyje to? - pytała wymachując mikroradiostacją.

Nikt się nie zgłosił. Zarządzona publiczna spowiedź też nie wyłoniła winnego. Gene błogosławił trening woli, który sprawił, że nawet czujne zmysły Rusałki nie rozpoznały w nim zdrajcy. Miał nadzieję, że Frank mając w ręku tyle dowodów wezwie pomoc. Minęło jednak południe i nic się nie działo. Podczas popołudniowych medytacji, gdy kapłanka znów zanurzyła się w wannie, a reszta wiernych popadła w odrętwienie, Hunter wycofał się z kręgu. Wcześniej odkrył dróżkę przez zarośla, opuścił farmę. Do namiotu Franka były dwa kilometry. Ale nie trzeba było gonić aż tak daleko. Dwieście metrów za farmą natknął się na gołe ciało pokryte grubą warstwą teksańskich mrówek. Frank nie żył od paru godzin. Gene stracił głowę. Chciał uciekać, ale po paru minutach zorientował się, że biegnie w stronę farmy. Chciał zawrócić. Na próżno. Obok niego wyrosła Farah, długonoga strażniczka z automatem.

- Gdzie się włóczysz podczas Wielkiego Skupienia? - warknęła odsłaniając prześliczne, acz drapieżne ząbki. - Poszedłem się wysikać - skłamał nieudolnie.

Kazała mu wracać do kręgu. Chyba też była trochę zdenerwowana. Jak się zdołał zorientować, strażniczki tylko formalnie należały do Gminy. Nie uczestniczyły w skupieniach, stołowały się oddzielnie razem z Susy, unikając tym sposobem otumaniających narkotyków. Do północy nie mógł nawet marzyć o wyrwaniu się z grupy. Ledwie udało mu się symulować spożycie posiłku, który musiał zawierać wzmocnioną porcję narkotyku. Około dwudziestej wszyscy zapadli w sen. Wszyscy z wyjątkiem Susy i strażniczek. Udając śpiącego Gene spod przymkniętych powiek obserwował, jak strażniczki pospiesznie ściągają lampiony. Pakują cały sprzęt, również osobiste rzeczy wyznawców do samochodu. Starannie przeszukują dom. Tylko czujna Farah stała nieruchomo na ganku i śledziła śpiących pokotem. Ucieczka zakrawała w tym momencie na marzenie ściętej głowy.

Sygnałem pobudki był dźwięk fal i nagrane piski mew. Wszyscy zerwali się nadzwyczaj podnieceni.

- Już czas - brzmiała modlitwa. "Czas Wielkiego Chrztu, zanurzmy się w prawodzie, niech nas otoczy kryształowym zwierciadłem, wróćmy do natury, bądźmy w wodzie, bądźmy wodą".

A potem zaczął się wariacki sprint na złamanie karku.

W biegu wszyscy zrzucali resztki odzieży. Później zbierały ją strażniczki. Lżejsi niż piórka, jak kosmonauci na Księżycu wybijali się w najdziwaczniejszych trójskokach biegnąc, dążąc, lecąc ku plaży.

- Jesteśmy lekcy, doskonali, sprawni, nieśmiertelni brzmiały słowa nauczonego hymnu.

Tuż nad wodą Gene upadł na bok, w krzaki. W czasie gonitwy trzymał się środka stawki i żadna ze strażniczek nie dostrzegła jego ucieczki.

Kilkudziesięciu młodych ludzi zbiegło tymczasem na plażę. Morze było wzburzone. Ciemne.

W transie skakali w toń. Okrzyki radości głuszył huk przyboju. Nagle na skale ukazała się Susy. Trzeba powiedzieć, dobrze wybrała tę zatoczkę. Niewidoczną tak od pełnego morza, jak i z lądu. W ręku trzymała silny reflektor. Oświetliła kipiel.

Niektórzy z wyznawców musieli nieco otrzeźwieć, próbowali bowiem pływać i wzywać pomocy. Dwóch wspinało się na skały, ale czekały już tam strażniczki uzbrojone w długie żerdzie. Paru krzyczącym rozpaczliwie pływakom przyczepiły do nóg żelazne klamry. A potem stało się coś, czego Hunter nie mógł pojąć. Susy skoczyła do wody, mógłby przysiąc, że zamiast nóg miała teraz ogon pokryty rybią łuską. Skacząc po falach dążyła naprzeciw łamiącym się bałwanom.

Nagle odwróciła się. Uniosła prawicę i zawołała gardłowo. I stało się coś nadzwyczajnego. Pięć strażniczek puściło naraz żerdzie, poczęło krzyczeć i wymachiwać rękami. Był to krzyk przeraźliwy, rozpaczliwy, bolesny. Krzyk człowieka, którego oszukano i który nie może pojąć dlaczego. Hunterowi wydawało się, że śni. Biegające po plaży dziewczyny zaczęły się kurczyć, głosy ich rozbrzmiewały coraz piskliwiej ciała ciemniały. I naraz jęły odrywać się od piasku. Ich ręce pokryły się pierzem, ich ciała skarlały, a krzyk stał się zwyczajnym mewim zawodzeniem. Jeszcze chwila, a całe stado rozpierzchło się krążąc nad falami, które pochłonęły wyznawców.

Gene uciekł.

W przydrożnym moteliku nagrał swe zeznania na magnetofon i wysłał taśmę pod adresem Federalnego Biura Śledczego. Oczekując na transkontynentalny autobus poszedł chwilę odpocząć. Otrzymał bardzo dobry pokój na drugim piętrze. Ponieważ zamówił budzenie, recepcjonistka zadzwoniła o wpół do siódmej. Nikt nie odpowiadał. Pokojowa stwierdziła, że klucz tkwi z drugiej strony, w zamku. Wyłamano drzwi.

Redaktor Hunter leżał w ubraniu i butach na dnie pełnej wanny. Śmierć nastąpiła na skutek utopienia. Żadnych obrażeń czy śladów przemocy nie stwierdzono. Tylko mieszkający vis a vis staruszek stwierdził, że około osiemnastej widział wylatujące przez okno stadko ogromnych mew.


Konfrontacja

 

Zielony uciekał. Wolno, niezdarnie jak kura podrywał się i łopocąc krótkimi skrzydełkami przeskakiwał z dachu na dach, z płotu na płot, umykając rozwrzeszczanej tłuszczy, zbrojnej w bosaki i widły. Parokrotnie zagrzechotał niecelny wystrzał z dubeltówki.

Kosmita przeklinał pechową awarię, która kazała mu wyjść z szóstego wymiaru i usiąść wirolotem na zaoranym polu, przeklinał też ciążenie ziemskie parokrotnie większe od panującego na planecie Geu. Był już zmęczony. Co jakiś czas przysiadał na słupie trakcyjnym i trzymając się jedną parą chwytni, drugą czynił przyjazne gesty wobec tłumu. Mówić nie mógł, bo choć rozumiał prymitywny dialekt ziemski, jego własne organy dźwiękowe emitowały w paśmie nie odbieranym przez tubylców. Na przestrojenie brakowało czasu.

Parę razy wymachiwał urwaną, zieloną gałązką, która według wszelkich znanych mu opracowań stanowić miała na niegościnnej planecie znak pokoju. Na próżno. Zawsze po paru minutach obok słupa pojawiały się drabiny, na drabinach zaś jurni osobnicy, a każdy tylko marzył, by mimo obrzydzenia, schwytać zieleńca, który przy swych dziecinnych rozmiarach i lękliwym charakterze wydawał się łatwym łupem.

Co rusz świstały kamienie, przed którymi jednak udawało mu się uchylać.

- Zabić tę latającą żabę! - wrzeszczała ciżba.

Zielony zastanawiał się, dlaczego. Od chwili swego wylądowania nie uczynił tubylcom niczego złego, pobrał trochę wody i próbek gruntu, niepostrzeżenie prowadził obserwacje budzących się wieśniaków i ich dobytku, przy czym zawstydził się swą niewiedzą, gdy przyglądając się udojowi wziął krowę za osobę intelektualnie stojącą wyżej od dojarki... Dopiero gdy mgła się podniosła i ten siwy wyszedł za stodołę upuścić odrobinę cieczy z osobistej chłodnicy, kosmita wychylił się zza węgła. I stało się. Chłop wrzasnął nieludzko i rzucił się do ucieczki. Wieś ożyła w mgnieniu oka. Wybiegli nawet ci młodzi ze stryszka, obsypani sianem, w którym, według mniemań zielonego, dokonywali wyrównywania własnego bilansu energetycznego.

- Zabić tę latającą żabę!

Całe szczęście, że udało mu się przerwać łączność tej osady z resztą świata, przybycie posiłków, a zwłaszcza wojska, przesądziłoby sprawę. Znów poderwał się, jak latająca wiewiórka przeszybował ponad stawem i opadł na miedzy. Od lasu dzieliło go najwyżej pięćset metrów. Począł biec z prędkością, na jaką tylko pozwalały mu jego krótkie, cherlawe nóżki, przystosowane do spacerowania rzadko i w zgoła innych warunkach grawitacyjnych.

"W zielonym poszyciu będę miał większe szansę" - myślał.

- Mamy cię! - Tuż przed uciekinierem wyrosły trzy rosłe postacie wiejskich osiłków.

Z największym trudem wystartował pionowo, przeskoczył prześladowców, których łapy omal nie dotknęły jego drygiew, i wylądował w kępie krzaków. Zabolało. Kolce przenikły przez delikatną strukturę zewnętrzną. Chwilę leżał dysząc ryjkiem przetwornika, później spróbował się podnieść.

- Na Obłok Magellana - co to?

Siła upadku sprawiła, że wklinował się między gałęzie. Szarpnął się raz, drugi. Tymczasem nagonka była coraz bliżej, przez magmę wrzawy przebijały głośniejsze wykrzykniki, warkot motoru i ujadanie psów.

Ogarnął go strach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin