Verne Juliusz - 20000 Mil Podmorskie Zeglugi.pdf

(1625 KB) Pobierz
Microsoft Word - Juliusz Verne
Juliusz Verne
20000 Mil
podmorskiej żeglugi
Przełożył Bolesław Kielsshi
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1989
1
SŁOWO WSTĘPNE
Często spotkać się można ze zdaniem, że Juliusz Verne opisał w swej powieści łódź
podwodną na wiele lat przed wprowadzeniem w życie żeglugi podmorskiej. Wiele ludzi
sądzi, że w epoce, w której żył ten znakomity francuski autor powieści fantastycznych (Verne
urodził się w roku 1828), podróże podmorskie były jeszcze takim samym nie
urzeczywistnionym marzeniem, jak loty międzyplanetarne. Mniemanie to jest całkowicie
błędne, tak jak niesłuszne jest szukanie źródeł powieści Verne'a w samej tylko fantazji autora.
Już na wiele, wiele setek lat przed Verne 'em — bo w czasach starożytnych - ludzie marzyli o
podniebnych lotach i eskapadach podmorskich, śnili
o ujarzmieniu tych dwóch żywiołów — powietrza i wody — które stały się dostępne
człowiekowi dopiero dzięki zawrotnemu rozwojowi techniki, jaki przyniósł wiek XIX naszej
ery.
Wielki włoski malarz żyjący na przełomie XV i XVI wieku, Leonardo da Vinci, który był
jednocześnie genialnym rzeźbiarzem, pisarzem, architektem i inżynierem, sporządził pierwsze
plany i szkice machin latających
i podwodnych statków. Po nim powstało jeszcze wiele projektów i niefo-remnych modeli
łodzi podmorskich, zanim człowiek odważył się na pierwszą próbę króciutkiej podróży pod
powierzchnią wody w dziwacznej kulistej łupinie. Taki bowiem kształt miała pierwsza na
świecie „łódź podwodna" skonstruowana na pół przeszło wieku przed przyjściem na świat
Juliusza Verne 'a.
Były to lata walk kolonii Ameryki Północnej z Anglią, lata wojny o niepodległość i
utworzenie Stanów Zjednoczonych. Koloniści amerykańscy nie posiadali prawie wcale floty i
nic mogli skutecznie przeciwdziałać coraz to nowym transportom wojsk, które Anglia
przysyłała do Ameryki, aby zdusić powstanie w koloniach. Wtedy to Amerykanin Dawid
Bushnell skonstruował w roku 1775 kulistą drewnianą łódeczkę podwodną, którą
nazwano „Żółwiem Amerykańskim". W „Żółwiu" było miejsce dla jednego tylko człowieka,
który własnymi rękami wprawiał w ruch śrubę napędową łódki. „Żółw" podkradał się
cichcem do nieprzyjacielskiego statku i częstował go pod wodą bardzo prymitywną miną.
Oczywiście skutki takich ataków podwodnych nie były zbyt groźne dla angielskich okrętów.
W dwadzieścia lat później konstruktor pierwszych statków parowych Robert Fulton zbudował
podwodną drewnianą łódkę o ręcznym napędzie, ale już na osiem osób. Produkcję masową
takich łodzi zaproponował ówczesnej rewolucyjnej Francji, która musiała się wtedy bronić
przeciwko wszystkim niemal królom Europy. Projekt ten, który mógł być wykorzystany do
walki z flotą angielską, nie znalazł jednak zrozumienia u admiralicji francuskiej. Łódź
Fultona nazywała się „Nautilus"; takim samym mianem w „Dwudziestu tysiącach mil
podmorskiej żeglugi" Verne'a kapitan Nemo ochrzci swój okręt podwodny.
Wiek XIX — wiek pary i rewolucyjnego postępu techniki związanego z rozwojem
kapitalizmu — przyniósł bardzo liczne badania i eksperymenty w dziedzinie żeglugi
podmorskiej. W roku 1863 — na siedem lat przed wydaniem przez Verne'a „Dwudziestu
tysięcy mil podmorskiej żeglugi"-dwaj Francuzi, Karol Brun i Ludwik Bourgois, zbudowali w
stoczni Rochefort wielką łódź podwodną, mającą czterdzieści dwa metry długości. Kadłub jej
był już z żelaza, a motor poruszany sprężonym powietrzem. W tym samym roku amerykański
konstruktor Alstitt pierwszy rzucił myśl zastosowania dwóch motorów w łodzi podwodnej:
parowego - do jazdy na powierzchni morza, i elektrycznego - do poruszania się w głębinach
morskich.
Juliusz Verne, który pilnie śledził wszystkie osiągnięcia współczesnej nauki i techniki i zanim
zabrał się do pisania którejkolwiek ze swych powieści fantastycznych, długie tygodnie trawił
na lekturze artykułów i książek naukowych*- skwapliwie podchwycił pomysł wykorzystania
energii elektrycznej do celów podróży podwodnych. Jego „Nautilus" jest całkowicie
2
zelektryfikowany. W ten sposób fantastyczny okręt podmorski kapitana Nemo wyprzedził o
dobre dziesięć lat rzeczywiste łodzie podwodne o napędzie elektrycznym, skonstruowane
około 1880 roku przez znakomitego uczonego rosyjskiego Stefana Drzewieckiego, Francuza -
Zede, Angłika — Campbella i innych.
Juliusz Verne począł tworzyć swe fantastyczno-naukowe i podróżnicze powieści w roku
1863. W roku tym ukazała się jego książka „Pięć tygodni w balonie", która z miejsca zjednała
autorowi rzesze wielbicieli. Odtąd, aż do śmierci pisarza (Verne umarł w roku 1905), sypią
się jedna po drugiej dziesiątki książek o przeróżnych wyprawach i podróżach, rodzą się w
wyobraźni pisarza setki bohaterów odważnie zapuszczających się w niezbadane i
niebezpieczne tereny środkowej Afryki, w mroźne obszary podbiegunowe, w głębiny
oceanów, w tchnące niesamowitą grozą i pustką przestrzenie międzygwiezdne, w tajemnicze
wnętrze Ziemi...
Wkrótce po ogłoszeniu swej pierwszej książki Vernc stał się jednym z najpoczytniejszych
wśród młodzieży całego świata pisarzy. Wplatając w żywą, awanturniczą akcję swych
powieści ciekawe wiadomości z geografii, przyrodoznawstwa, fizyki i chemii, krasząc
przygody swych bohaterów pogodnym, iście francuskim dowcipem, puszczając wodze swej
nieokiełznanej fantazji - Verne potrafił porwać i zainteresować czytelników, przelać w nich
własny zapał do wiedzy, badań i odkryć. Wielu późniejszych znakomitych naukowców i
podróżników żyło w młodości pod urokiem jego książek i w nich znalazło podnietę do
poświęcenia swego życia nauce.
I choć dzisiaj znaczna część pomysłów i opisów Verne 'a trąci myszką, choć rzeczywistość, w
której żyjemy, wykroczyła już w wielu punktach poza granice nakreślone fantazją tego
pisarza, jego książki zachowują dla nas nadal świeżość i czar wielkiej przygody w cudownej
krainie nauki.
ZDZISŁAW RYŁKO
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
UCIEKAJĄCA SKAŁA
Wszyscy zapewne pamiętają owo przedziwne, nie wytłumaczone i niewytłumaczalne
zjawisko, które miało miejsce w 1866 roku. Nieprawdopodobne plotki krążyły wśród
mieszkańców miast portowych i niepokoiły umysły szerokiej publiczności, wstrząsając
szczególnie silnie wyobraźnią ludzi bezpośrednio związanych z morzem. Do najwyższego
stopnia zainteresowali się tą sprawą europejscy i amerykańscy kupcy, armatorzy, kapitanowie
statków, szyprowie, następnie oficerowie marynarki wojennej wszystkich bander świata,
wreszcie rządy wielu państw położonych na obu kontynentach.
Od pewnego czasu mianowicie statki zaczęły spotykać na pełnym morzu „coś ogromnego",
jakiś długi, wrzecionowaty, niekiedy fosforyzujący przedmiot, bez porównania większy i
szybciej się poruszający niż wieloryb.
Dzienniki okrętowe zgadzały się na ogół dość dokładnie w opisie wyglądu tego przedmiotu
czy też stworzenia; wszystkie stwierdzały kształt, nieobliczalną szybkość jego ruchów i
niezwykłą moc żywotną, w którą zdawał się być wyposażony. Jeśli to był wieloryb, to
przewyższał swym ogromem wszystkie gatunki, które dotychczas sklasyfikowała nauka. Ani
Cuvier, ani Lacepede, ani panowie Dumeril czy Quatrefages* nie pozwoliliby sobie wmówić,
że istnieje taki potwór - chyba że ujrzeliby go na własne uczone oczy.
Biorąc pod uwagę przeciętną licznych obserwacji, a więc odrzucając zarówno zbyt skromne,
przypisujące nieznanemu przedmiotowi długości dwustu stóp, jak i zbyt przesadzone,
określające jego szerokość na milę*, długość - na trzy, godzono się jednak, że stworzenie to -
3
jeśli w ogóle
** Objaśnienia słów oznaczonych gwiazdką znajdują się na końcu książki.
istnieje - przewyższa rozmiarami wszystko, co ichtiologowie* dotychczas znają.
Jednakowoż niepodobna było w ogóle zaprzeczyć jego istnieniu. Przy dość powszechnej u
ludzi skłonności do wiary w cuda łatwo zrozumieć, jakie wrażenie w całym świecie wywołało
to nadprzyrodzone, zdawałoby się, zjawisko. Bajką jednak nie można było tego nazwać.
Istotnie bowiem 20 lipca 1866 roku parowiec „Gubernator Higginson", należący do Linii
Okrętowych Kalkuta-Burma. spotkał ową poruszającą się masę w odległości dwóch mil na
wschód od wybrzeży australijskich. Kapitan statku Baker przypuszczał początkowo, że
natknął się na nieznaną rafę. Zabierał się już do dokładnego oznaczenia położenia
geograficznego owej rafy, gdy nagle - z tego nieznanego przedmiotu wytrysnęły ze świstem
dwa słupy wody na wysokość stu pięćdziesięciu stóp. Jeśli więc rzekoma skała nie była
szczytem okresowo wybuchającego gejzeru*, znaczyłoby to, że „Gubernator Higginson"
natknął się, oko w oko, na jakiegoś nieznanego wodnego ssaka, wyrzucającego przez nozdrza
fontanny wody zmieszane z powietrzem i parą.
To samo zjawisko zaobserwowane zostało na wodach Oceanu Spokojnego 23 lipca tegoż
roku przez „Krzysztofa Kolumba" - statek należący do Towarzystwa Okrętowego Indii
Zachodnich i Pacyfiku. Wieloryb ten przenosił się więc z miejsca na miejsce z niebywałą
szybkością, ponieważ „Gubernator Higginson" i „Krzysztof Kolumb" widziały go w ciągu
trzech dni w miejscach odległych od siebie o ponad siedemset mil morskich.
W dwa tygodnie później o dwa tysiące mil dalej „Helvetia" należąca do Kompanii Narodowej
i „Shannon" z Poczty Królewskiej, dwa statki płynące naprzeciw siebie na Atlantyku, między
Stanami Zjednoczonymi a Europą — zasygnalizowały sobie wzajemnie potwora pod 42°15'
długości na zachód od południka Greenwich Łączna obserwacja pozwoliła rzekomo na
określenie minimalnej długości zwierzęcia na trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich1, ponieważ
zarówno „Helvetia", jak i „Shannon" były krótsze od niego, choć mierzyły po sto metrów od
dzioba do rufy. Największe zaś wieloryby napotykane w okolicach Wysp Aleuckich,
Kulammak i Umgul-lick, nie osiągały długości pięćdziesięciu sześciu metrów.
Głęboko poruszyły opinię publiczną te sprawozdania, nadsyłane jedno po drugim; doszły do
tego dalsze obserwacje poczynione z pokładu
** Około 106 metrów. Stopa ang. ma 30,4 centymetra (przyp. aut.).
transatlantyku „Pereire", wiadomość o zderzeniu między statkiem „Etna" z Linii Inmana a
potworem, protokół sporządzony przez oficerów francuskiej fregaty „Normandia", wreszcie
bardzo ważki raport, który otrzymał sztab generalny od komandora Fitz-Jamesa z okrętu
„Lord Clyde". W krajach zamieszkanych przez ludzi o weselszym usposobieniu żartowano
sobie z owego zjawiska, jednak narody poważne i praktyczne, jak Anglia, Stany Zjednoczone
czy Niemcy, żywo zajęły się tą sprawą.
Potwór stał się tematem modnym we wszystkich wielkich skupiskach. Śpiewano o nim po
kawiarniach, wykpiwano w prasie, grano sztuki na jego temat. Niemało też „kaczek"
wszelkich odcieni puszczano w obieg o potworze. Gazety przypomniały sobie znowu i
umieszczały przedruki artykułów
o wszystkich możliwych gigantycznych rozmiarów istotach - od białego wieloryba,
straszliwego „moby-dicka"* z mórz podbiegunowych, aż do nadnaturalnej wielkości
„krakena"*, którego macki zdolne były objąć
i pogrążyć w głębinach oceanu statek o pojemności pięciuset ton. Przytaczano nawet opisy
antyczne, uwagi Arystotelesa* i Pliniusza*, dopuszczające możliwość istnienia takich
.potworów, norweskie opisy biskupa Pontoppi-dana, sprawozdania Paula Heggede, a wreszcie
i raporty Harringtona, którego nikt przecież nie może posądzić o złą wolę, a który twierdził,
4
że w 1857 roku widział z pokładu „Castillana" owego węża-kolosa, który do tego czasu
przebywał wyłącznie na niezmierzonych oceanach bujdy gazeciarskiej dawnego
„Constitutionnela"*.
Rozpoczęły się tasiemcowe polemiki łatwowiernych i niedowiarków w towarzystwach
naukowych i pismach poświęconych wiedzy. Sprawa potwora rozpłomieniła umysły. Potoki
atramentu przelały się podczas tej pamiętnej kampanii między dziennikarzami
wykorzystującymi zawodowo naukę a innymi - zarabiającymi na dowcipie; kapnęło i parę
kropel krwi, bowiem od sprawy węża morskiego doszło do najbardziej obraźliwych
wycieczek osobistych.
Około pół roku toczyła się ze zmiennym szczęściem owa wojna. Na źródłowe artykuły
Brazylijskiego Instytutu Geograficznego, berlińskiej Królewskiej Akademii Nauk,
Brytyjskiego Towarzystwa Naukowego, Instytutu im. Smitha w Waszyngtonie, na rozprawy
w „Indian Archipelago", w „Kosmosie" opata Moigno, w „Mitteilungen" Petermanna, na
artykuły w naukowych działach wielkich dzienników francuskich i innych — odpowiadała
prasa brukowa z niewyczerpaną energią. Dowcipnisie zręcznie parodiowali powiedzenie
Linneusza*, cytowane zwykle przez tych, którzy nie godzili się z istnieniem potwora; otóż
powołując się na przesłankę, że
przecież „natura nie stwarza głupców", zaklinali swych współczesnych, aby wierząc w
krakeny, węże morskie, moby-dicki i inne marynarskie brednie -nie zadawali tym samym
jawnego kłamu naturze. Wreszcie jeden z najbardziej cenionych dziennikarzy zamieścił w
piśmie, znanym z jadowitej satyry, artykuł, w którym rozprawił się z potworem ostatecznie,
dobijając go wśród himerycznego śmiechu* całego świata. Dowcip zwyciężył naukę.
Przez okres pierwszych kilku miesięcy 1867 roku sprawa wydawała się już całkiem
pogrzebana i nie byłaby się chyba odrodziła, gdyby nie nowe fakty, o których zasłyszano na
całym świecie. Nie chodziło tu już o rozstrzyganie naukowego zagadnienia, ale wręcz o
uniknięcie istotnego i poważnego niebezpieczeństwa. Sprawa przybrała odmienne oblicze.
Potwór stał się znów wysepką, rafą, skałą, ale skałą uciekającą, nieokreśloną, nieuchwytną.
5 marca 1867 roku statek „Moravian", należący do Montrealskiego Towarzystwa
Okrętowego, znalazłszy się w nocy pod 27°30' szerokości i pod 72° 15' długości, uderzył
prawym bokiem rufy o skałę nie oznaczoną w tych stronach na żadnej mapie. Pędzony
wiatrem i mocą swych czterystu koni parowych posuwał się z szybkością trzynastu węzłów*.
Gdyby konstrukcja jego kadłuba nie była najwyższej jakości, ,,Moravian", rozdarty
straszliwym uderzeniem, zatonąłby niewątpliwie wraz z dwustu trzydziestu siedmioma
pasażerami płynącymi na jego pokładzie z Kanady.
Katastrofa wydarzyła się o piątej nad ranem; właśnie zaczynało świtać. Oficerowie wachtowi
skoczyli natychmiast na tył statku i z największą uwagą badali wokół wody oceanu. Nie
zauważyli niczego poza silnym wzburzeniem fal w odległości około sześciuset metrów, jak
gdyby woda w tym miejscu została gwałtownie skłócona. Określono dokładnie położenie
statku, po czym ,,Moravian" popłynął w dalszą drogę bez wypadku. Czy natknął się na skałę
podwodną, czy może na olbrzymi wrak? Nikt nie miał pojęcia. Gdy jednak w suchym doku
zbadano spód parowca, okazało się, że część kilu została strzaskana.
Poważny ten wypadek uległby zapewne zapomnieniu jak wiele innych, gdyby nie powtórzył
się w trzy tygodnie potem w identycznych warunkach. Tym razem jednak nabrał olbrzymiego
rozgłosu, gdyż statek, który padł ofiarą tej nowej katastrofy, należał do najsławniejszego
towarzystwa żeglugowego Anglii.
Wszystkim znane jest imię słynnego armatora angielskiego Cunarda. W 1840 roku ten mądry
przemysłowiec założył pocztową linię komunikacyjną między Liverpoolem a Halifaxem,
używając do tego trzech statków drewnianych, poruszanych kołami, o mocy czterystu koni i o
pojemności tysiąca stu sześćdziesięciu dwu ton. W osiem lat później Towarzystwo
rozporządzało ponadto czterema statkami o mocy sześciuset pięćdziesięciu koni i o
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin