Spyri Johanna - Heidi.doc

(805 KB) Pobierz
Heidi

 

JOHANNA SPYRI

HEIDI

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4

ROZDZIAŁ I

W DRODZE DO HALNEGO STRYJKA

Od cichego, starego miasteczka wiodła ścieżka przez zielone, zadrzewione łąki do stóp

gór, które z tej strony wysokie i poważne spoglądały w dolinę. W miejscu, gdzie ścieżka

zaczyna wspinać się wzwyż, ciągną się wrzosowiska z krótką trawą, gęsto przetykaną

soczystymi ziołami górskimi, które rozsiewają swą mocną woń wokoło. Ścieżka ta wiodła

stromo ku Alpom.

Tą właśnie drogą szła pewnego słonecznego, czerwcowego ranka rosła, silnie wyglądająca

dziewczyna, góralka z tych stron, prowadząc za rękę dziecko, które miało tak rozpromienione

policzki, że czerwień ich przeświecała poprzez opaloną na brązowo skórę. Ale nic dziwnego.

Dziecko, mimo upalnego dnia czerwcowego, było opatulone, jak podczas wielkiego mrozu.

Mała dziewczynka miała zaledwie pięć lat. Trudno jednak było się domyślić, jakie były jej

właściwe kształty, gdyż miała na sobie dwie czy trzy sukienki, a na tym wszystkim dużą

czerwoną chustkę, przewiązaną z tyłu. Wyglądała jak niekształtna bryła, której nogi, tkwiące

w dużych, podkutych gwoździami góralskich butach, z trudem wspinały się pod górę, zanim

przybyły do wioski, położonej na połowie drogi do hali. Tutaj z każdego niemal domu, to z

okna , to z drzwi wołano na idące, gdyż znalazły się między swoimi. Nigdzie się jednak nie

zatrzymywały, tylko w przejściu odpowiadały na pozdrowienia i ukłony, aż doszły do końca

wsi, do ostatnich jej zabudowań. Nagle z jednych drzwi doszło je wołanie

– Zaczekaj chwilę, Deto, pójdziemy razem, jeżeli idziesz dalej w górę!

Zagadnięta przystanęła, a dziecko natychmiast puściło jej rękę i usiadło na ziemi.

– Czy zmęczyłaś się, Heidi? – zapytała dziewczyna towarzysząca dziecku

– Nie, jest mi tylko strasznie gorąco – odpowiedziała mała.

– Niedaleko już mamy do hali; musisz się jeszcze trochę wysilić i robić duże kroki, to w

godzinę będziemy na górze – pocieszała ją Deta

Z drzwi domu wyszła korpulentna kobieta o dobrodusznym wyglądzie i przyłączyła się do

nich. – Dziecko podniosło się i wędrowało z dwiema dobrymi znajomymi, które natychmiast

wdały się w pogawędkę o wszystkich mieszkańcach wioski oraz okolicznych domków.

–A dokąd właściwie idziesz z tym dzieckiem, Deto? – zapytała nagle kobieta. – Czy to jest

dziecko twojej zmarłej siostry?

– Tak – odpowiedziała Deta – prowadzę ją do Halnego Stryjka i tam ją zostawię.

– Co, chcesz ją zostawić u Halnego Stryjka? Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, Deto?

Jak możesz tak postąpić! Ale stary na pewno się na to nie zgodzi i odeśle cię z powrotem

razem z małą

– Tego nie może uczynić. Jest przecież jej dziadkiem i musi coś dla niej zrobić.

Trzymałam dziecko dotychczas, a teraz widzisz, Barbaro, trafia się doskonałe miejsce,

którego nie mam zamiaru stracić przez dziecko. Niech teraz dziadek się nią zaopiekuje.

– Tak, gdyby był taki jak wszyscy ludzie – powiedziała Barbara – ale znasz go przecież.

Co pocznie z dzieckiem, w dodatku z takim małym! Ona nie wytrzyma u niego. A dokąd się

wybierasz, Deto?

– Do Frankfurtu – odpowiedziała dziewczyna – dostaję tam wyjątkowo dobrą służbę. Ci

państwo byli już tu zeszłego lata na kąpielach. Mieli pokoje na moim korytarzu i usługiwałam

im. Już wtedy chcieli mnie ze sobą zabrać, ale nie mogłam się jeszcze zdecydować.

Teraz znowu przyjechali i chcą mnie zabrać, a ja tym razem pojadę, wierz mi, Barbaro.

– Nie chciałabym być na miejscu dziecka! – Powiedziała Barbara robiąc obronny ruch

ręką. – Nikt nie ma pojęcia, co się tam dzieje u starego dziwaka na górze! Z nikim nie obcuje,

5

od wielu lat noga jego nie postała w kościele. Kiedy raz do roku schodzi z góry, wsparty na

swym sękatym kiju, wszyscy unikają go ze strachu. Z tymi krzaczastymi brwiami i ogromną

brodą wygląda niesamowicie, jak dziki. Lęk człowieka ogarnia, kiedy go spotyka sam na sam.

– Cóż z tego – powiedziała Deta. – Jest jednak jej dziadkiem i musi się o nią troszczyć. Na

pewno nie skrzywdzi dziecka, a jeżeli, to on będzie za to odpowiedzialny, a nie ja.

– Chciałabym jednak wiedzieć – powiedziała Barbara – co też stary ma na sumieniu, że tak

dziko spogląda na ludzi i samotnie żyje z dala od wszystkich. Różnie ludzie mówią, ale i ty

chyba wiesz coś niecoś od siostry, prawda, Deto?

– Tak, prawda, ale nie chcę nic mówić, bo dałby mi stary, gdyby się o tym dowiedział.

Barbara już dawno chciała się czegoś dowiedzieć o Halnym Stryjku, dlaczego tak stroni od

ludzi i żyje w osamotnieniu, a ludzie odzywają się o nim półgębkiem, jakby nie chcieli mówić

źle jedynie z lęku przed nim. Nie rozumiała też, dlaczego nazywano go ogólnie Halnym

Stryjkiem. Przecież nie mógł być stryjem wszystkich. Barbara także go nazywała jak i

wszyscy Halnym Stryjkiem, bo jakżeby inaczej! Niedawno wyszła za mąż do tej wioski,

przedtem mieszkała w dolinie Prättigau i dlatego nie była dobrze obeznana z wszystkimi

sprawami wsi i okolic. Deta, jej znajoma, urodziła się tutaj, tu mieszkała wraz z matką.

Dopiero kiedy jej matka zmarła przed rokiem, przyjęła Deta miejsce pokojówki w hotelu z

Ragaz, gdzie nieźle zarabiała. Tego właśnie dnia przybyła w Ragaz wraz z dzieckiem.

Barbara postanowiła tym razem wykorzystać sposobność, ujęła więc Detę pod ramię i

rzekła:

– Od ciebie można by się jednak dowiedzieć, co jest prawdą, a co kłamstwem w tym

wszystkim co ludzie gadają. Chyba znasz dzieje starego. Powiedz mi coś niecoś o nim. Czy

zawsze był takim dziwakiem i tak stronił od ludzi?

– Czy zawsze był taki, o tym nie mogę dokładnie powiedzieć. Mam teraz dwadzieścia lat,

a on co najmniej z siedemdziesiąt, więc zrozumiałe, że nie mogę wiedzieć, jaki był za młodu.

Ale gdybym była pewna, że to dalej nie pójdzie, to niejedno powiedziałabym. Matka moja

pochodziła z Domleschgu i on też.

– Ach, cóż ty sobie wyobrażasz, Deto? – odpowiedziała Barbara nieco obrażonym tonem.

– Nigdy nie byłam plotkarką i potrafię zachować tajemnicę. Możesz mówić bez obawy.

– Dobrze, powiem ci, ale pamiętaj, nie powtarzaj tego nikomu! – powiedziała Deta.

Najpierw jednak obejrzała się, czy mała nie jest za blisko, żeby nie słyszała tego, co

chciała powiedzieć. Ale nie było jej wcale widać, najprawdopodobniej już dawno pozostała

gdzieś w tyle, czego podczas rozmowy wcale nie zauważyły. Deta stanęła w miejscu i

rozejrzała się wokoło. Ścieżka szła zygzakiem, lecz z miejsca, gdzie stały, było ją widać do

samej niemal wsi. Nikogo na niej nie było.

– Widzę ją – zawołała nagle Barbara – o tam, dostrzegasz ją? – i wskazała palcem na

boczną ścieżynę. – Wspina się pod górę z Pietrkiem–Koźlarzem i jego kozami. Dlaczego on

tak późno idzie dziś na górę? Ale dobrze się składa, bo mała jest pod jego opieką, a my

możemy tymczasem spokojnie porozmawiać.

– Piotruś nie będzie miał z nią dużo kłopotu! – powiedziała Deta. – Mała jest, jak na swój

wiek, bardzo sprytna, dawno już to spostrzegłam. Da sobie radę w życiu, co jest bardzo

ważne, bo stary ma tylko dwie kozy i lichy szałas halny.

– Czy zawsze był taki biedny? – zapytała Barbara.

– On? O, z pewnością miał znacznie więcej! – powiedziała Deta z zapałem. – Kiedyś miał

jedno z największych gospodarstw w Domleschgu. Miał młodszego brata, człowieka

spokojnego i porządnego. Sam zaś nic nie robił, bawił się w pana, jeździł po całym kraju i

zadawał się z podejrzanymi ludźmi, których nikt nie znał. Toteż niebawem przepuścił całe

gospodarstwo. Po stracie wszystkiego rodzice jego wkrótce zmarli ze zmartwienia, a brat,

doprowadzony do skrajnej nędzy, ruszył w świat. Stryjek, któremu nic więcej nie zostało,

prócz złej opinii, zniknął także. Na początku nie wiedziano, gdzie się podział, potem doszły

6

wieści, jakoby służył w wojsku w Neapolu, potem znowu minęło kilkanaście lat bez wieści o

nim. Nagle zjawił się któregoś dnia w Domleschgu z dużym już chłopcem i chciał go

ulokować u któregoś z krewnych. Ale nikt nie chciał nawet z nim rozmawiać. Wtedy zły,

poprzysiągł nigdy nie wrócić do Domleschgu. Zamieszkał we wsi ze swym chłopakiem.

Żonę, która podobno pochodziła z Bindem, rychło utracił. Musiał jednak mieć jeszcze trochę

pieniędzy, gdyż syna wykształcił na cieślę. Tobiasz był porządnym chłopcem, lubianym przez

wszystkich we wsi. Do starego natomiast nie miano zaufania. Mówiono, że uciekł z wojska

przed karą za zabójstwo człowieka, oczywiście nie na wojnie. Myśmy jednak nie wyparli się

pokrewieństwa z nim, gdyż jego babka i babka mojej matki były rodzonymi siostrami.

Nazywaliśmy go stryjkiem, a odkąd zamieszkał na hali, nazywa się Halny Stryjek.

– A co się stało z Tobiaszem? – przerwała zaciekawiona Barbara.

– Czekaj, zaraz się dowiesz, nie mogę przecież powiedzieć ci wszystkiego naraz. Tobiasz

uczył się rzemiosła w Mels. Potem, kiedy skończył naukę, wrócił do wsi i ożenił się z moją

siostrą Adelajdą, gdyż od dawna się kochali. Kiedy się pobrali, żyli ze sobą bardzo dobrze.

Ale niedługo trwało ich szczęście, już w dwa lata potem Tobiasz zginął przy budowie

jakiegoś domu; zabiła go spadająca belka. Adelajda z rozpaczy rozchorowała się i umarła.

Ludzie długo i różnie gadali o tragicznym końcu tej pary. Winę przypisywali staremu

mówiąc, że tych dwoje oddało w ofierze życie za jego grzechy. Powiedziano mu to nawet

otwarcie, a pastor przemawiał do jego sumienia, namawiając go do skruchy i pokuty. On

jednak stał się jeszcze bardziej ponury i zatwardziały w swym grzesznym uporze. Wszyscy go

też unikali. Pewnego dnia wyniósł się w góry, na hale, gdzie żyje dotychczas, nie schodząc

prawie do ludzi. Dziecko Adelajdy wzięłyśmy z matką do siebie, miało wtedy rok. Kiedy

zeszłego lata umarła moja matka, a ja chciałam nieco zarobić w zakładzie kąpielowym,

musiałam umieścić dziecko u starej Urszuli w Pfäffersdorfie. Ponieważ umiałam szyć i w

ogóle nie leniwiłam się w pracy, więc zatrzymali mnie w zakładzie i przez zimę, a wczesną

wiosną przyjechali ci państwo z Frankfurtu nad Menem, którym usługiwałam zeszłego lata, i

chcą mnie zabrać ze sobą. Pojutrze wyjeżdżamy. Jestem pewna, że będzie mi tam dobrze.

– I staremu chcesz zostawić dziecko? Dziwię się, Deto – powiedziała Barbara z wyrzutem.

– No a co? – odpowiedziała Deta. – Dosyć się nakłopotałam o dziecko, nie mogę przecież

zabierać ze sobą do Frankfurtu pięcioletniej dziewczynki. Ale dokąd ty właściwie idziesz,

Barbaro, jesteśmy już w połowie drogi do hali!

– Właśnie już mam niedaleko – odpowiedziała Barbara. – Idę do matki Piotrusia, chcę z

nią pogadać, ona przędzie dla mnie zimą len. Bądź zdrowa, Deto. Życzę ci szczęścia na

nowym miejscu.

Deta podała rękę odchodzącej i zatrzymała się patrząc, jak zmierza do małej, brunatnej

chatki, stojącej opodal w kotlince osłoniętej od wiatru. Zagłębienie skalne chroniło jako tako

słabą budowlę. Nie bardzo było bezpiecznie mieszkać w tej na wpół rozwalonej chacie, a

gdyby stała wyżej, silnie wiejący wiatr halny, pod którego naporem trzeszczały ściany i

drżały szyby w oknach, zmiótłby ją na pewno w dolinę.

W chacie tej mieszkał Piotruś–Koźlarczyk, jedenastoletni chłopiec, który schodził każdego

ranka do wsi po kozy, potem wiódł je na hale, gdzie skubały krótką, soczystą trawę. Pod

wieczór chłopiec zbiegał ze swą chyżą trzódką z powrotem do wsi, tam wydawał, kładąc

palce do ust, przeraźliwy gwizd i właściciele kóz schodzili się, by je zabrać. Przeważnie

rodzice posyłali po nie małych chłopców i dziewczynki, gdyż kózki były łagodne, i jedynie

podczas tych krótkich chwil Piotruś obcował z rówieśnikami. W ciągu całego dnia miał tylko

kozy za towarzyszy. Wprawdzie w domu była jeszcze babka i matka, ale ponieważ wychodził

bardzo wcześnie, a wieczorem wracał późno ze wsi, gdyż chciał jak najdłużej pozostawać z

dziećmi, więc przebywał w domu tyle tylko, ile trzeba było z rana, żeby wypić mleko i zjeść

kawałek chleba, a wieczorem po takim samym posiłku przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć

jak kamień. Ojciec jego, którego także zwano Piotrem–Koźlarzem, bo za młodu również pasał

7

kozy, zginął przed paru laty przy ścinaniu drzewa. Matka wprawdzie nazywała się Brygida,

ale wszyscy zwali ją, widać dla porządku Piotrową–Koźlarką, a starą babkę od

najdawniejszych lat nazywali po prostu „babką”.

Deta czekała z jakie dziesięć minut rozglądając się wokoło, a nie mogąc dojrzeć dzieci,

weszła nieco wyżej, skąd widziała całą halę i zbocza, aż do samej wsi. Rozglądała się długo,

niecierpliwiąc się bardzo. Dzieci zaś wspinały się drogą okrężną, gdyż Piotruś wyszukiwał

znajome miejsca z lepszym pożywieniem dla kóz. Z początku dziewczynka wspinała się za

swym towarzyszem sapiąc i dysząc, gdyż męczyła ją ciężka odzież. Nie odzywała się wcale,

tylko przyglądała się Piotrusiowi, jak boso, w lekkich spodenkach bez najmniejszego trudu

skakał to wzwyż, to w bok, patrzyła też na kozy, które na cienkich nóżkach z łatwością

przeskakiwały skalne głazy i rozpadliny. Nagle Heidi usiadła, zdjęła trzewiczki i pończochy,

zrzuciła ciężką chustkę, następnie jedną sukienkę, potem drugą, gdyż Deta włożyła jej

wszystko, co dziewczynka posiadała, żeby nie dźwigać tobołka, aż została w lekkiej

bluzeczce. Z uczuciem ulgi wyciągnęła przed siebie gołe ramiona, okryte tylko krótkimi

rękawami koszulki. Złożyła całą odzież na gromadkę i w podskokach pobiegła za stadkiem i

Piotrusiem. Piotruś nie zwrócił uwagi na to, co robiła dziewczynka, gdy zatrzymała się w tyle.

Ujrzawszy ją w zmienionym stroju uśmiechnął się, a kiedy obejrzawszy się, zobaczył z dala

stos odzieży, usta jego rozciągnęły się w serdecznym uśmiechu od ucha do ucha. Nic jednak

nie powiedział. Teraz dziewczynka lekka i swobodna wszczęła z Piotrusiem rozmowę i

chłopiec musiał jej odpowiedzieć na wiele pytań. Heidi była ciekawa, ile kóz miał pod swoją

opieką, dokąd z nimi chodził i co tam z nimi robił. Wreszcie oboje przywędrowali do chaty,

gdzie już czekała na nich ciotka, która ujrzawszy Heidi, zawołała głośno:

– Heidi, jak ty wyglądasz? Gdzie podziałaś jedną i drugą sukienkę? A chustka, a nowe

buciki, które ci specjalnie kupiłam w góry, i pończochy, które sama zrobiłam, wszystko

stracone! Heidi, coś ty zrobiła, gdzie się wszystko podziało?

Dziewczynka spokojnie pokazała zbocze góry i odpowiedziała:

– Tam!

Ciotka spojrzała. Rzeczywiście, coś tam widać było z daleka z czymś czerwonym na

wierzchu, zapewne była to chustka.

– Ty głuptasie – wybuchnęła rozgniewana ciotka. – Co ci strzeliło do głowy, dlaczego

zdjęłaś wszystko? Co to ma znaczyć?

– Bo jest mi to niepotrzebne – odpowiedziała dziewczynka spokojnie, nie okazując

najmniejszej skruchy.

– Ach, ty głupia, nieznośna Heidi! – skrzyczała ją ciotka – kto teraz wróci po to? Potrwa to

z pół godziny! Piotrusiu, proszę cię, pobiegnij po rzeczy i wracaj prędko. Stoisz i gapisz się,

jakbyś w ziemię wrósł.

– Ja i tak wracam dziś późno – powiedział Piotruś z wolna i nie ruszył się z miejsca,

przysłuchując się z rękoma w kieszeniach gniewnym okrzykom ciotki.

–Stojąc tak w miejscu i gapiąc się, spóźnisz się tym bardziej. Chodź no tutaj! Dam ci coś

ładnego! Spójrz.

Pokazała mu nowego piątaka, to go olśniło. Nagle bez słowa skoczył z miejsca i pobiegł w

ogromnych susach na dół. Rychło dopadł odzieży, zwinął ją w tobołek, chwycił pod pachę i

tak szybko powrócił, że ciotka musiała go pochwalić i dała mu przyobiecane pięć rappów.

Piotruś, uradowany, wsunął pieniądz głęboko w kieszeń.

– Odnieś mi to jeszcze do stryja. Idziesz przecież także w tamtą stronę – powiedziała

ciotka Deta i zaczęła się wspinać po stromej ścieżce, która ciągnęła się tuż za chatą Koźlarzy.

Chłopiec zgodził się chętnie i poszedł za ciotką trzymając w jednej ręce tobołek, a w

drugiej bat pasterski. Heidi i kózki wesoło skakały wokoło niego. Po jakich trzech

kwadransach dotarła cała gromadka do hali, gdzie stała chata Halnego Stryjka, zbudowana na

8

krawędzi skały, wystawiona na wszystkie wiatry, ale też dostępna każdemu promieniowi

słońca. Cudny był stąd widok na dolinę.

Od strony doliny stała mocno przymocowana do ściany ławka. Siedział na niej Stryjek z

fajką w ustach, z rękoma opartymi na kolanach i spokojnie przyglądał się, jak dzieci, kozy i

Deta wspinały się ku niemu. Heidi była pierwsza na górze. Śmiało podeszła do starca,

wyciągnęła do niego rękę i powiedziała:

– Dobry wieczór, dziadku!

–.No, a to co znowu? – zapytał starzec szorstko i zaczął bacznie przyglądać się

dziewczynce spod krzaczastych brwi.

Heidi wytrzymała to badawcze spojrzenie bez mrugnięcia powiek. Stary dziadek z długą

rozwichrzoną brodą i gęstymi, zrośniętymi nad nosem brwiami interesował ją bardzo i

przykuwał wzrok do siebie. Tymczasem nadeszła ciotka i Pietrek, który przystanął z boku i

przyglądał się temu, co się dzieje.

– Dzień dobry stryjku – powiedziała, zbliżając się, Deta – przyprowadziłam wam dziecko

Tobiasza i Adelajdy. Nie poznajecie jej zapewne, gdyż widzieliście ją po raz ostatni, gdy

miała zaledwie rok.

– Tak, a po coś ją tu przyprowadziła, co ma tu do roboty? – zapytał stary. – A ty tam –

zawołał zwracając się do chłopca – możesz już iść ze swoimi kozami, nie przychodzisz dziś

za wcześnie! Zabierz też moje!

Piotruś usłuchał natychmiast i zniknął, bowiem starzec tak spojrzał na niego, że to

wystarczyło.

– Ona musi u was zostać, stryjku – odpowiedziała Deta na pytanie starego. – Ja zrobiłam

swoje, zajmując się dzieckiem przez całe cztery lata, na was kolej, żebyście się nią

zaopiekowali.

– Tak – powiedział stary i rzucił na Detę błyskawiczne spojrzenie. – A kiedy mała zacznie

za tobą tęsknić, płakać za tobą, jak to zwykle czynią takie stworzenia, co ja z nią wtedy

pocznę?

– To już wasza rzecz – powiedziała Deta. – Mnie też nikt nie radził, kiedy zostałam z

rocznym dzieckiem na ręce, a przy tym musiałam zarabiać na siebie i na matkę. Teraz muszę

wyjechać za pracą, a wy jesteście jedynym krewnym tego dziecka. Jeżeli nie chcecie go mieć

u siebie, to róbcie z nim, co wam się podoba. Wy będziecie odpowiedzialni, jeżeli dziecko

zmarnieje. Sądzę jednak, że nie powinniście więcej obciążać swego sumienia.

Deta czuła, że nie postępuje słusznie i zdenerwowana, powiedziała mimo woli więcej niż

miała zamiar. Przy jej ostatnich słowach Halny Stryjek podniósł się z ławki i zmierzył ją

takim wzrokiem, że dziewczyna cofnęła się o kilka kroków. Potem starzec wyciągnął rękę i

rzekł rozkazująco:

– Wracaj natychmiast tam, skąd przyszłaś i nie pokazuj się tu więcej!

Deta nie czekała, aż jej to powtórzy po raz drugi.

– Bądźcie zdrowi i ty też, Heidi – powiedziała i zbiegła szybko z góry pędząc tak, jakby ją

ktoś gnał, aż do samej wsi.

Teraz ludzie z wioski jeszcze więcej nagabywali Detę. Chcieli wiedzieć, gdzie podziała

dziecko. – Wszyscy znali Detę i wiedzieli, czyje to dziecko i jakie były koleje życia małej

Heidi. Kiedy teraz ze wszystkich drzwi i okien rozległo się: – Gdzie jest dziecko? Deto, gdzie

zostawiłaś dziecko? – chcąc nie chcąc odpowiadała.

– Na górze u Halnego Stryjka! No, tak, u Halnego Stryjka, przecież słyszycie!

Ale przykro jej było, bo ze wszystkich stron kobiety wołały:

– Jak mogłaś tak postąpić!

Albo:

– Biedactwo, takie bezbronne dziecko pozostawione tam w pustkowiu!

I ciągle na nowo:

9

– Biedne, biedne dziecko!

Deta biegła coraz szybciej i szybciej i odetchnęła dopiero wtedy, gdy już nie dobiegały ją

żadne głosy. Dręczyło ją sumienie, gdyż matka umierając pozostawiła dziecko na jej opiece.

Na usprawiedliwienie mówiła sobie w duchu, że przecież łatwiej jej będzie pomóc dziecku,

kiedy zarobi dużo pieniędzy. Cieszyła ją też myśl, że nareszcie pozbędzie się swoich

znajomych, którzy się do wszystkiego wtrącali, i że dostała taką dobrą służbę.

 

ROZDZIAŁ II

U DZIADKA

Po odejściu Dety, dziadek usiadł z powrotem na ławce, wydmuchując z fajki ogromne

kłęby dymu, przy czym uporczywie patrzył w ziemię i nie odzywał się wcale. Tymczasem

Heidi rozglądała się wokoło. Zobaczyła obórkę dla kóz przybudowaną do chaty i zajrzała do

środka. Była pusta. Potem poszła do trzech starych jodeł, rosnących za domem. Szczyty

drzew, poruszane wiatrem, szumiały głośno. Heidi przystanęła i wróciła do dziadka. Widząc

go siedzącego w tej samej pozycji co przedtem, stanęła, założyła w tył ręce i zaczęła mu się

przyglądać. Dziadek spojrzał na nią.

– No, i co będziesz teraz robić? – zapytał dziewczynkę.

– Chcę zobaczyć, co masz tam w środku w chacie – powiedziała Heidi.

– Więc chodź! – rzekł dziadek, wstając i kierując się do chaty.

– Zabierz swój tobołek z rzeczami – rozkazał, stojąc w progu.

– Nie są mi już potrzebne! – powiedziała Heidi.

Starzec odwrócił się i spojrzał badawczo na dziewczynkę, której czarne oczy skrzyły się z

ciekawości, co tam może się znajdować w chacie.

– Niegłupie widać dziecko – szepnął do siebie. – Dlaczego nie są ci potrzebne? – dodał

głośno.

– Bo najchętniej chciałabym biegać jak te kózki na bosych nóżkach.

– Biegać możesz jak chcesz, ale zabierz rzeczy, włożymy je do skrzyni – powiedział

dziadek.

Heidi usłuchała rozkazu. Starzec otworzył drzwi i Heidi weszła z nim do chaty. Znaleźli

się w dużej izbie, jedynej w całej chacie. Stał w niej stół i krzesło. W jednym kącie

znajdowało się legowisko dziadka, w drugim było palenisko, a nad nim duży kocioł. Po

drugiej stronie widać było wielkie drzwi w ścianie. Dziadek otworzył te drzwi, była to szafa.

Wisiała w niej odzież dziadka, a na jednej z półek leżało kilka koszul, chusteczki i skarpetki.

Na drugiej półce stało kilka talerzy, filiżanek i szklanek, a na najwyższej leżał okrągły

bochenek chleba, kawałek wędzonego mięsa i sera. W tej szafie znajdowało się wszystko, co

Halny Stryjek posiadał. Heidi, widząc otwartą szafę podeszła i wrzuciła do niej swoje rzeczy

głęboko, żeby ich nie można było tak łatwo znaleźć. Potem rozejrzała się bacznie po izbie i

zapytała:

– A gdzie będę spać, dziadku?

– Gdzie chcesz! – odpowiedział starzec.

Ta odpowiedź spodobała się Heidi. Zaraz obiegła wszystkie kąty, szukając sobie

wygodnego miejsca do spania. Nad legowiskiem dziadka ujrzała w powale otwór, do którego

prowadziła mała drabinka. Heidi weszła po niej na strych. Leżało tam świeże, pachnące siano,

a przez okrągły otwór widać było góry i całą dolinę.

Tu chcę, spać, dziadku – zawołała Heidi – tu jest pięknie! Chodź na górę i zobacz, jak jest

pięknie!

– Wiem o tym – rozległo się z dołu.

– Zrobię sobie zaraz posłanie! – zawołała dziewczynka i zabrała się do roboty. – Musisz

mi dać jakieś prześcieradło, bo nie można leżeć na samym sianie.

– Tak, tak – powiedział na dole dziadek. Podszedł do szafy i poszperawszy w niej nieco,

wyciągnął spod koszul grubą płachtę płócienną, która doskonale mogła zastąpić

prześcieradło. Wszedł z nią po drabinie. Zobaczył zręcznie zrobione posłanie. Tam, gdzie

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin