Wernic Wiesław - 07 - Ucieczka z Wichita Falls.doc

(1256 KB) Pobierz

Wiesław Wernic

Ucieczka z Wichita Falls

 

 

 

 

Spotkanie w drodze

Kraina była bezkresna. Wędrował po niej poprzez rozkołysane wiatrem trawy, poprzez liche, ledwo od­rośle od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię, na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicz­nych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację ro­ślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdo­wym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudziejącą dar­nią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.

Żelazne szyny najkrótszą linią przecinały płaszczy­znę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów Pacyfiku, przeskakiwały przepaście Gór Skalistych, dźwigały się ku przełęczom ryzykownymi spiralami, aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzega­mi strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.

Widział to wszystko — ogromną panoramę świata, a wśród niej nielicznych wędrowców: stadko bizonów, antylopy gnające stepem, grzechotniki wygrzewające się na osypiskach kamieni, kujoty skryte w gąszczu krzewów, pumę skradającą się wśród leśnego zbocza góry. Niekiedy biegły konie z ludźmi na grzbietach, niekiedy sunęła karawana wysokich wozów ciągnio­nych przez woły, chmurę kurzu wzbijały koła dyli­żansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur czarnowłosych, posępnych wojowników na chu­dych, grzywiastych mustangach, powoli i bezszelestnie zmierzających tam, gdzie leżała Pasangua — Liano Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi.

Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na po­wiekach blask słońca.

Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło padające z góry, przesączające się przez wąziutką szczelinę, oślepiło go.

— Co za dziwny sen? — mruknął i zmienił pozycję ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nierucho­mo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzo­ny w kolorową wizję prerii, dopóki nie zastąpił jej rzeczywisty obraz: nie heblowane deski wiszące tak nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod nimi mroczna przestrzeń.

Wróciwszy do rzeczywistości Robert nadał spoczy­wał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia za­cisznego schowka. Coś miękkiego otarło się o jego policzek. Biały kotek w czarne łaty miauknął nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola widze­nia.             

Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwę­szy go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie domu. Psów tu nie trzymano, jednak mógł który przywędro­wać od sąsiadów. Postanowił opuścić swoje nocne Liano Estacado (hiszp.) lub Staked Plain (ang.) — Pustynia Palikowa. Nazwa wywodzi się od palików ustawianych dla oznaczenia właściwych szlaków lub od gładkich pni jukki, rosnących gdzieniegdzie. Indianie nazywają ten teren Pasan­gua.


schronienie. Obrócił się i na czworakach począł pełznąć w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznacza­ła podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając sze­lestu wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski ma­terac. W ciszy wczesnego poranka nawet szuranie ko­lanami zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa znalazła się pod ostatnią belką, za którą ciągnął się równy pas wydeptanej ścieżki, ograniczo­nej zaporą zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, go­tów w każdej chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie pusta. Odczekał jeszcze kilka sekund, nie mogąc zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak szybki, aby pozwolił w mgnieniu oka osiągnąć linię krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię i... zamarł w bezruchu.

Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później do­strzegł buty i skraj spódnicy. Cofnął się. Ten pierwszy ranny przechodzień to sygnał ostrzegawczy. Robert cze­kał cierpliwie, aż odgłos kroków ucichnie. Niestety. Po kilkunastu sekundach zadudniły schodki werandy, później kurz poleciał z desek wprost na głowę Rober­ta.

              Pani Cavendish!

Głos zabrzmiał czysto, wyraźnie i bardzo donośnie. Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich okrzyków, a zbudzi się całe osiedle, a on zostanie unieruchomiony w kryjówce. Ale nieznana pani Cavendish musiała być równie rannym ptaszkiem, co osoba składająca jej wizytę — rozległ się szczęk klu­cza i skrzyp zawiasów.

              Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już za­częłam...

Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Póź­niej brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od  tej   chwili  do  uszu   Roberta   dobiegały   fragmenty rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze nie­zrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc wywnioskować, czy ranny gość nie zamierza wyjść. Nie­przerwana gadanina utwierdziła go jednak w mniema­niu, że wizyta nie zakończy się szybko.

Znowu podpełzł ku linii światła i mroku i znowu skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot na­gle zamilkły, akurat naprzeciw werandy.

Pani Cavendish! — zabrzmiało gdzieś z góry, z wnętrza domu. — Mleko przywieźli! Ja przyniosę. Dźwięk otwieranych , drzwi, tupot nóg po deskach. Później — niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg. Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liść­mi.  Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mie­szka w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wza­jemnie, a każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się obiektem dociekliwych zainteresowań. Ozna­czało to jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie okoliczności Robert zdecydował się poszukać in­nego przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną nazwą oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy osady stanowił zbytnie ryzyko, a pró­ba nabycia żywności W którymś ze sklepików grani­czyłaby z głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego po­siłek był już tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potra­fi tylko człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął po­przez liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otworu komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się zdobyć na decyzję. Poczuł się słaby, bezsilny, pra­wie chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wę­drówka kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia. Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kie­szeń monet, a jednocześnie... umierał z głodu.

W oknie zamajaczyła czyjaś postać. Pokazała się i znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze czte­ry razy. Robert nie mógł oderwać wzroku od parapetu okna. Tak, nie mylił się, leżały tam bochenki chleba! Cudowne bochenki chleba,  na  pewno  jeszcze  gorące!

Zerwał się, rozgarnął gałęzie, wyszedł na otwartą przestrzeń. Głód kazał mu zapomnieć o ryzyku. Chęć zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chru­piącej skórce działała niczym siła magiczna.

Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki spokojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo nie było

widać.             

Dotarł pod ścianę ^domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki bu­tów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka mi­nęła o cal krawędź parapetu. Podskoczył. Dopiero wte­dy palce dotknęły upragnionej zdobyczy. Nim opadł na ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak go­rący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurt­ką i traperskim krokiem pomaszerował wzdłuż ściany. Traperskim krokiem!   Tak stąpać nauczył go Karol Gordon — opiekun, wychowawca, doświadczony my­śliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A prze­cież od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.

Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte. Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ścia­ny i pobiegł prościutko przez łąkę ciągnącą się za do­mem, przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosen­nym przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groź­nie, tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł brzegiem.  Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i począł żuć powoli, pamiętając słowa  (kiedyż to było?) Gordona: „Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą furę mięsa, nie rzucaj/się na nie jak zgłodniały ku jot, jeśli chcesz uniknąć choroby".

Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż wysiłku włożył w to powolne żucie i w

powstrzymywanie się od natychmiastowego połknięcia gorącego kęsa.             

„Jeśli połknę, dostanę boleści" — powtarzał w my­ślach przy każdymi ruchu szczęk.

Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, cho­ciaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony latami

mężczyzna (dochodził zaledwie dwudziestki!), zdołał zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których załamałby się niejeden jego rówieśnik.

Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż do­tarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utwo­rzyły

niewielkie jeziorko omywające miniaturowy pół­wysep porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już


stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wy­dobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż, nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skó­rzana pochwa. Ba, na którym wisiały futerały obu rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i zawrót głowy minął, sięgnął pamięcią do mi­nionych godzin.. Czy zgubił podczas wędrówki? Nie, to niemożliwe. W takim wypadku natychmiast odczułby brak ciężaru uciskającego biodra. To mogło się stać tylko podczas noclegu pod podłogą werandy. Musiał odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go założyć. Wszystkiemu winne zdenerwowanie, ,,a i z głodu musiałem zgłupieć" — dopowiedział w myślach. Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a więc niebezpieczna droga — nie mógł wyruszyć tak całkowicie bezbronny. Miał nadzieję, że nikt dotych­czas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miej­scu odwiedzanym co najwyżej przez koty.

Ułamał kawał chleba, całego bochenka nie chciał dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzień­czych latach nie przywłaszczył sobie niczego, nawet posiadającego tak niewielką wartość, jak bochenek zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć chleb, aż dostrzegł w drzewie dziuplę. Była pusta. Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że niepokój skłaniał go do szybszego marszu. Uznał jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowi­cza wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego powodu droga powrotna za jęła mu więcej czasu.


  Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę, później narożnik, wreszcie otwarte oknoWytężył wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również le­żące przedtem bochenki. Czy zauważono brak  jednego? Czy wszczęto alarm?  Lecz chyba z powodu kradzieży przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich domostw.   Zresztą... okradzeni na pewno nie byli biedakami. Budynek wyglądał  solidnie  i świeżo, jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli mogła znaczyć strata bochenka chleba?

Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy, poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł go

dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie mógł obserwować front domu. Na jej de­skach hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka, a obok nich skakał mały piesek. Robert zmar­twił się. W takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć o dostaniu się pod werandę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie przedstawiała się lepiej. Pusty wczes­nym rankiem szlak zaludnił się teraz. W przeciągu kijku minut naliczył dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy ładowne wozy i jucznego osła prowa­dzonego na postronku przez jakiegoś oberwańca. Cof­nął się, zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu i nie spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu podrzucanej przez dzieci piłki.

Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdener­wowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w

dziupli. Weranda zaludniła się. Z głębi domu wy­szły trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj ulicy. Od tego miejsca mężczyzna skręcił w pra­wo, kobiety z dziećmi — w lewo. Robert opuścił krza­ki, obszedł dokoła willę przyglądając się oknom. Wszystkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie po­został w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momen­cie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogo­nem i poszczekując. Nie mógł tak stać bez końca, postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał zauważyć któryś z ulicznych przechodniów. Pod­szedł ku schodkom, a wówczas, gdzieś z boku, wy­padł kot i smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta dobiegły kocie miaukoty i warczenie psa, potem kot wyskoczył i pobiegł w krzaki. Pies nie uka­zał się natychmiast, chociaż jego warczenie i poszcze­kiwanie przybrały na sile. Coś tam kotłowało się w ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł cią­gnąc po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przera­żony, jak pies szarpie zgubę. Wolniutko, aby nie spło­szyć czworonożnego złodzieja, posunął się kilka kro­ków. Jeszcze chwila i odzyska swój skarb. Lecz pies był czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę, ruszył psim galopem przed siebie, aż podskaki­wały skórzane futerały z tkwiącymi w nich coltami. Na szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno spowodowałoby zbiegowisko ciekawych, lecz równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie chłopaka idącego obok starszego mężczyzny — skoczył za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca skłoniło go do przerwania pościgu. Pies obiegł dom dokoła i zniknął za narożnikiem. Robert podążył za zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod werandy, czy jakiś inny — wychynął z krzaków, za­nim spostrzegł psa. Szczekający czworonóg popędził za nim, Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.


Gdy d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin