Janusz Meissner- Przygoda śródziemnomorska.rtf

(734 KB) Pobierz
Janusz Meissner

Janusz Meissner

Przygoda śródziemnomorska

Serdecznie dziękuję P. Jerzemu Pertkowi, dr. Lesławowi Seredyńskiemu oraz kpt. Z. W. Tadeuszowi Meissnerowi za pomoc przy zebraniu dokumentacji dla napisania tej książki.

JANUSZ MEISSNER

SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ PIERWSZY              2

ROZDZIAŁ DRUGI              11

ROZDZIAŁ TRZECI              26

ROZDZIAŁ CZWARTY              35

ROZDZIAŁ PIĄTY              43

ROZDZIAŁ SZÓSTY              55

ROZDZIAŁ SIÓDMY              63

ROZDZIAŁ ÓSMY              70

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY              80

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY              90

ROZDZIAŁ JEDENASTY              105

ROZDZIAŁ DWUNASTY              115

ROZDZIAŁ TRZYNASTY              127

ROZDZIAŁ CZTERNASTY              136

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY              150

SŁOWNIK              159

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdy robotnicy z magazynu portowego nr 12 skończyli wyładowywać skrzynie i worki z dużego, piętrowego berlieta, zaczęło się już zmierzchać. Padał drobny uporczywy deszcz, a zimne podmuchy północnego wiatru marszczyły brudną wodę w kałużach.

Paweł Rubis zatrzasnął i zaryglował tylną klapę pustego wozu, po czym wszedł do dyżurki w ogromnej hali, gdzie otrzymał pokwitowanie. Stary, zasuszony magazynier nagryzmolił na formularzu datę: 15 marca 1941 — i podpis.

— Wraca pan do Montpellier bez ładunku? — zapytał bez szczególnego zainteresowania.

— Gdzie tam! — odrzekł kierowca. — Jadę na „trójkę” po przesyłki do Nantes. W mieście też mam coś zabrać. Jeszcze przepustka — powiedział kładąc na stole różową kartkę.

Magazynier ostemplował ją, wpisał godzinę.

— Musi się pan pośpieszyć — mruknął. — Bon voyage[1].

A bientôt![2]

Rubis wyszedł, po drodze skinął głową robotnikom, wsiadł do szoferki i uruchomił silnik. Wóz toczył się po nabrzeżu, rozpryskując błoto, wykręcił, przejechał przez przejazd kolejowy, minął dwie przecznice i zatrzymał się przed magazynem odbiorczym nr 3.

Magazynier z „trójki” robił jakieś zestawienie. Był to pulchny blondyn o rybich oczach, znacznie młodszy od swego kolegi z „dwunastki”. Pracował tu od niedawna. Zobaczywszy Pawła skrzywił się niechętnie.

— Przyjeżdżacie na pół godziny przed zamknięciem... Chciałbym raz wreszcie zjeść obiad o właściwej porze.

— I ja — odrzekł Paweł. — Od rana nie miałem w ustach nic prócz papierosa. Cest la guerre![3] — westchnął kładąc na stole kartki spięte szpilką.

Młody człowiek spojrzał na niego podejrzliwie, wzruszył ramionami i rzuciwszy okiem na lettre d'avis wyszukał w teczce właściwy list przewozowy.

— Dwadzieścia sześć skrzyń — powiedział na pół do siebie. — Nieźle!

— Zdaje się, że nie są bardzo ciężkie — zauważył Paweł. — Jeżeli mi pan da sześciu ludzi, uwiniemy się z tym w trzy kwadranse.

— Zależy, gdzie one są — mruknął tamten.

Skrzynie leżały w głębi magazynu pod tylną ścianą, ale dostęp do nich był łatwy. Robotnicy rozsunęli wrota na rolkach, a Paweł wymanewrował wóz i wjechał tyłem pod dach.

Istotnie w niespełna godzinę załadowano mu prawie cztery tony przesyłek i resory berlieta osiadły o kilkanaście centymetrów, ale na lorze pozostało jeszcze dość wolnego miejsca.

— Jadę w stronę Arenc — powiedział Paweł. — Kogo podwieźć?

Kilku robotników wdrapało się na platformę, magazynier zamknął ogromną kłódkę, zaplombował wrota i usiadł obok Pawła.

— Sami jeździcie? — spytał, gdy samochód ruszył. — Bez pomocnika?

— Nie ma zbyt wiele ludzi — odrzekł Paweł. — Pan wie, że nie wszyscy rezerwiści wrócili do domu. I może nieprędko wrócą — dodał. — Niemiecki przemysł bardzo ich potrzebuje...

Magazynier spojrzał na niego zezem i umilkł. Rubis zatrzymał wóz u bramy wjazdowej, okazał przepustkę. Strażnik portowy zajrzał do wozu, zaświecił latarką i sprawdziwszy przepustki robotników, zawołał coś do niemieckiego schutzmana, który stał w progu wartowni z niedopałkiem cygara w ustach. Niemiec niedbale skinął głową, łańcuch na przejeździe opadł i Paweł wyjechał na szeroką, rzadko zabudowaną ulicę, kierując się w stronę miasta.

Deszcz siąpił nadal, błoto bryzgało na chodniki i parkany oblepione starymi afiszami i reklamami. W żółtym świetle nielicznych okien i latarń ukazywały się mętne aureole blasku odbitego w rozpylonych kropelkach wilgoci.

Robotnicy wysiedli po drodze; został tylko magazynier. Milczał zezując na Pawła raz po raz nieufnie. Dopiero gdy berliet wtoczył się na jedną z bardziej ruchliwych ulic, powiedział, że chciałby wysiąść przy następnej przecznicy.

— Dobrze — odrzekł Paweł. — Ja też muszę się tu zatrzymać.

— Zabieracie coś na własny rachunek? — uśmiechnął się tamten domyślnie.

Paweł spojrzał na niego spode łba.

— Rozumie się — mruknął. — Trzeba z czegoś żyć.

Stanął przed rogiem, naprzeciw długiego budynku o poczerniałych, nie tynkowanych ścianach z cegły. Gdy magazynier wysiadł, zatrzasnął za nim drzwiczki, wyskoczył na jezdnię, przeszedł na drugą stronę ulicy i minąwszy ciemną czeluść bramy, znalazł się przed wejściem do równie ciemnej klatki schodowej. Drzwi na parterze były lekko uchylone; przez szparę sączyło się światło. Wszedł i zobaczył kilku młodych mężczyzn siedzących na długiej ławce pod ścianą.

— Do kogo? — spytał jeden z nich po francusku.

— Do Apostoła — odrzekł Paweł po polsku. Młody człowiek wskazał mu drzwi na prawo.

— Możecie wejść. Zdaje się, że na was czeka.

Paweł wszedł do małego pokoju pełnego dymu z papierosów. Niski, szczupły mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu małych, piwnych oczu podniósł się z głębokiego fotela, w którym zdawał się drzemać przed chwilą. Miał kościstą twarz, wysokie, pomarszczone czoło i grzywę żółtych włosów o złotomiedzianym odcieniu.

— No, jesteście! — powiedział ściskając rękę Pawła.

— Miałem duży ładunek — odrzekł Paweł. — Musiałem wstąpić do Salon i w dodatku złapałem po drodze dwa gwoździe.

— Pech! — mruknął współczująco Apostoł. — Ale możecie zabrać dziś te ubrania do Arles?

— Naturalnie. Dużo tego jest?

— Sześćdziesiąt kompletów. Zmieszczą się? Paweł skinął głową.

— Będziemy zaraz ładować?

— Tak. Chciałbym jeszcze potem pogadać z panem, poruczniku. O jednej ważnej sprawie...

Paweł z lekkim zniecierpliwieniem wzruszył ramionami.

— Jak pan major sobie życzy — powiedział podkreślając stopień wojskowy Apostoła.

Drażniło go, kiedy mu przypominano, że jest oficerem; brzmiało to jak upomnienie czy też jak wyrzut, a poza tym w aktualnej sytuacji nie miało sensu. Dla Pawła Ru-bisa stopnie wojskowe przestały odgrywać jakąkolwiek rolę od chwili, gdy polskie dowództwo w „Reginie” zrezygnowało z jego osoby, nie wiedząc, co zrobić z podporucznikiem rezerwy Marynarki Wojennej, który zgłosił się z prośbą o przydział niemal w przededniu ewakuacji Paryża. Zaaferowani sztabowcy spławiali go z wydziału do wydziału i od biurka do biurka, a wreszcie powiedzieli mu, aby na własną rękę postarał się przedostać do Anglii — może się tam przyda.

Nie skorzystał z tej zbawiennej rady, ponieważ ledwie trzymał się na nogach. Był wprawdzie tylko lekko ranny, ale przejścia pod Calais zrobiły swoje. Musiał wpierw nabrać sił, aby samemu coś przedsięwziąć.

Pod Calais — to było 21 maja — pełnił obowiązki II oficera na s/s „Alsace”. Wybuch wojny zastał go na tym starym parowcu należącym do Chargeurs Reunis, nie wiedział więc nawet, czy został zmobilizowany, a polski konsulat, do którego się zwrócił, zalecił mu dalszą służbę we francuskiej marynarce handlowej, obiecując, że zbada sprawę u władz wojskowych w Warszawie. Tymczasem w Polsce rozegrała się kampania wrześniowa, Niemcy uderzyli na Norwegię, Holandię i Belgię odnosząc błyskawiczne zwycięstwa, w kanale La Manche i na Morzu Północnym tonęły okręty i statki zatopione bombami i torpedami, a s/s „Alsace” z prędkością dziewięciu węzłów włóczyła się po afrykańskich i dalekowschodnich szlakach morskich od Dakaru do Sajgonu, jakby los i admiralicja zapomniały o jej istnieniu.

Dopiero wiosną roku 1940 stary tramp otrzymał ładunek do Europy, a w maju znalazł się w Boulogne, gdzie miał stanąć w doku dla oczyszczenia dna obrosłego muszlami i wodorostami.

Tu zaczęły padać bomby i Paweł Rubis zobaczył wojnę na własne oczy, niemal z bliska.

O żadnym dokowaniu nie było już mowy. Ofensywa niemiecka toczyła się przez Flandrię i północną Francję jak żelazny walec przez mrowisko. Angielskie, francuskie i belgijskie mrówki cofały się w popłochu ku morzu i tłoczyły się w kilku portach, oczekując na ewakuację. Generałowie upadli na duchu, w sztabach panował nieład, w miastach i portach — panika.

W tych warunkach dowódca s/s „Alsace”, równie sterany wiekiem jak jego statek, zupełnie stracił głowę, .a pierwszy oficer, który zawsze zdradzał skłonność do kieliszka, pił na umór w oczekiwaniu rychłej, nieuniknionej śmierci. Statkiem dowodził właściwie Paweł i on to nakłonił przerażonego kapitana do wyjścia z Boulogne w myśl rozkazu otrzymanego drogą radiową. Admiralicja wzywała wszystkie statki zdolne do żeglugi, aby udały się do Calais lub do Dunkierki na ratunek rozbitych i odciętych armii, które należało przewieźć do Anglii.

Paweł kipiał wówczas energią; Wydawało mu się, że jego czyny mogą zaważyć na losach wojny. W każdym razie miał w niej wziąć bezpośredni udział; los dawał mu szansę!

Bardzo prędko pozbył się tych złudzeń. S/s „Alsace” przez czterdzieści osiem godzin tkwiła na redzie, zanim mogła wejść do Calais, a potem przyjęła na pokład około trzystu żołnierzy — Anglików i Francuzów, z których zaledwie kilku można było posądzać o chęć dalszej walki. Zaiste nie wyglądali na bohaterów! Ładowali się bez broni, którą porzucili w popłochu, bądź otępiali i apatyczni, bądź pijani i bezczelni.

Gdy statek wyszedł z portu, w samo południe zaczął się nalot niemieckich bombowców. Nie było miejsca na manewrowanie, a zresztą zapewne nie na wiele by się to zdało przy maksymalnej prędkości dziewięciu lub dziesięciu węzłów. Jedna z pierwszych bomb trafiła w pokład na dziobie „Alsace” i rozłupała stary parowiec jak skorupę pustego orzecka. Tylko że ta skorupa bynajmniej nie była pusta...

Kilkudziesięciu ludzi zginęło na miejscu. Reszta rzuciła się do łodzi lub po prostu za burtę, bo statek przechylony na bok zdawał się szybko tonąć.

Paweł nie uległ panice; przeciwnie — aż do końca zachował zimną krew i przytomność umysłu. Przy pomocy kilku marynarzy udało mu się opuścić na wodę tratwy i wyrzucić kilkadziesiąt pasów ratunkowych, po czym odnalazł rannego kapitana i umieścił go w jedynej szalupie,, jaka jeszcze została. Sam zdecydował się zejść z pokładu dopiero wówczas, gdy obejrzawszy uszkodzenia doszedł do. wniosku, że nie da się uratować „Alsace”, bo transmisje do pomp zostały zniszczone wybuchem, a kadłub rozlazł się wykruszając nity.

Zdążył jeszcze zabrać dokumenty, dziennik okrętowy i kasę podręczną, po czym dał susa wprost do szalupy, w której oczekiwało go z niecierpliwością jedenastu najdzielniejszych członków załogi z umierającym kapitanem.

Ten ostatni skonał, zanim jeszcze „Alsace” poszła na dno. Natomiast dokoła w promieniu paruset metrów pływało kilkunastu żywych lub na pół żywych żołnierzy i marynarzy. Zaczęto ich kolejno wyławiać, gdy nadleciała druga fala samolotów.

Wprawdzie tym razem bomby upadły niecelnie, ale Niemcy zawrócili i skierowali ogień z karabinów maszynowych przeciw rozbitkom. Huk silników, wycie nurkujących maszyn, świst pędu i kipiel wody od szyjących skośnie z góry pocisków na chwilę zdemoralizowały załogę szalupy. Jedni rzucili się wiosłować co sił, inni pokładli się na dnie, instynktownie szukając byłe jakiej osłony-dwaj znaleźli się za burtą. Łódź to kręciła się w miejscu, to znów parła na oślep ku brzegowi, mijając tonących i rozpaczliwie wzywających pomocy, póki Paweł nie zdołał przedostać się od steru opuszczonego przez bosmana. Zanim tam dotarł, poczuł silne uderzenie w goleń i przez głowę przeleciała mu myśl, że został ranny, ale prawie natychmiast o tym zapomniał.

Ciąg samolotów skończył się nagle, w powietrzu ucichło, woda przestała wrzeć i tylko od strony portu grzmiały działa i bezładnie terkotały karabiny maszynowe.

- Gówniarze! — powiedział Paweł patrząc na wioślarzy z pogardą.

Powiedział to po polsku, ale z taką pasją, że musieli wyczuć obelgę. Dołożył im zresztą parę epitetów po francusku, wśród których merdeux capons był chyba najłagodniejszy. Wywołało to pożądany skutek: krótki, lecz bardzo plugawy potok wymysłów orzeźwił ich jak zimny tusz.

Ca y est, patron[4] — mruknął bosman. — Co mamy robić?

Patron! — W uszach Pawła zabrzmiało to pochlebnie i przyjemnie. Dotychczas mówiono do niego „monsieur Rubis”, wymawiając jego nazwisko z francuska, bez „s” na końcu.

Nie poświęcił jednak tej sprawie nawet dwóch sekund uwagi. Noga zaczynała go boleć i ten ból wzmagał się teraz gwałtownie, a w prawym bucie ehlupotało coś gorącego i lepkiego — niewątpliwie krew... Tymczasem o sto metrów przed dziobem szalupy, nieco w lewo, jakiś człowiek uczepiony koła ratunkowego i zalewany raz po raz falami rozpaczliwie wzywał pomocy.

Paweł skierował szalupę ku niemu, podał mu bosak, przyciągnął go pod rufę i pomógł mu wpełznąć do łodzi. Topielec dyszał ciężko, krztusił się i wymiotował na przemian, trzęsąc się przy tym jak galareta i szczękając zębami. Miał na sobie mundur oficera artylerii z naszywkami porucznika. Spojrzał na Pawła z wyrazem wdzięczności i próbował nawet wyrazić to uczucie słowami, ale ani rusz mu nie szło. Paweł zresztą nie zważał na niego. Czuł, że słabnie, jakby siły wyciekały z niego wraz z upływem krwi.

Nie widząc nikogo więcej na powierzchni morza, kazał wiosłować w stronę falochronu w ślad za innymi szalupami i tratwami, a sam zajął się swoją nogą.

Musiał ściągnąć spodnie, co w innych okolicznościach wydawałoby mu się niesłychanie upokarzające, lecz teraz nastręczało tylko sporo trudności fizycznych i przyczyniało bólu. Uporał się z tym przy pomocy bosmana, który następnie zrobił mu prowizoryczny opatrunek. Noga puchła, ból rozprzestrzeniał się aż po biodro, ale bosman zapewniał, że kość nie została uszkodzona, a pocisk przebił na wylot tylko mięśnie, omijając główne naczynia krwionośne, bo krwotok ustał prawie zupełnie. Diagnozę tę potwierdził lekarz portowy, któremu Paweł zawdzięczał,, że jeszcze tego samego dnia wysłano go ostatnim transportem do szpitala w Paryżu.

Kolumna sanitarna wlokła się okrężną drogą po zatłoczonych szosach, którymi ze wschodu na zachód i na południe spływały pomieszane, rozbite dywizje wojsk, tabory, maruderzy i tłumy cywilnych uchodźców. Prywatne samochody, taksówki, wozy konne, nawet wózki dziecięce i taczki załadowane wszelakim dobytkiem, z górami pierzyn i poduszek, ciągnęły kilku rzędami, rozpryskując się na boki, gdy w górze zawarczał samolot. Dopiera poczynając od Rouen przerzedziło się nieco, a od Evreux kolumna zaczęła poruszać się raźniej, lecz bądź co bądź-Paweł spędził ponad dwie doby w dusznym wozie sanitarnym, zanim wreszcie przeniesiono go na salę szpitalną i zmieniono mu opatrunek stwardniały od zakrzepłej krwi.

W dwa dni później odwiedził go ów artylerzysta —-ostatni z rozbitków uratowanych przez załogę szalupy.

Nazywał się Robert Dufrat i był porucznikiem rezerwy powołanym do służby czynnej rozkazem mobilizacyjnym który oderwał go od robienia dobrych, solidnych interesów znakomicie prosperującej firmy Armand Dufrat et Fils w Montpellier. Zjawił się w szpitalu obładowany paczkami i paczuszkami zawierającymi smakołyki przeznaczone dla Pawła, przy czym udało mu się także przemycić parę butelek wina i koniaku. Miał na sobie nowy mundur, był świeżo ogolony, różowy, uprzejmy i uśmiechnięty.

Paweł nie poznałby w nim „topielca” spod Calais, gdyby Dufrat nie zaczął od podziękowań za swe ocalenie. Stał się teraz wymowny i nawet na swój sposób dowcipny. Promieniał zadowoleniem. Uważał swą przygodę, włącznie z zatonięciem „Alsace”, za pierwsze pomyślne zdarzenie podczas tej „głupiej wojny”.

— Bo przecież gdyby nie to — powiedział marszcząc brwi — bylibyśmy teraz w Anglii... Czy może pan to sobie wyobrazić?

Paweł mógł to sobie wyobrazić i bynajmniej nie podzielał zdania Roberta Dufrata, ale nie chciało mu się wszczynać dyskusji na ten temat. Czuł się źle, zarówno fizycznie, jak moralnie. Rana nie była wprawdzie poważna, ale bardzo zaogniona i skutkiem tego bolesna, zwłaszcza przy zmianach opatrunku. Pobyt w szpitalu zapowiadał się co najmniej na sześć lub osiem tygodni. Przez ten cza*s Niemcy mogli zająć całą Francję, jak zajęli Polskę.

— Nie uważa pan, że byłoby to lepsze niż przewlekła wojna? — spytał Dufrat.

— Jak dla kogo — mruknął Paweł.

Dufrat zmieszał się. Pomyślał, że gdyby Niemcy okupowali Paryż i całą Francję, ten Polak istotnie znalazłby się w trudnym położeniu.

Muszę się nim zająć — powiedział sobie.

— Zabiorę pana do Montpellier — oświadczył stanowczo. — To już postanowione. Jak tylko tutaj postawią pana na nogi.

Paweł puścił mimo uszu tę zapowiedź, lecz okazało się, że Robert Dufrat umie dotrzymać słowa.

Trzeciego czerwca zakończyły się walki odwrotowe pod Dunkierką. Z północnych portów ewakuowano do Anglii trzysta trzydzieści sześć tysięcy wojsk angielskich, francuskich i belgijskich. Tegoż dnia pierwsze niemieckie bomby lotnicze spadły na Paryż zabijając dziewięćset osób.

Dreszcz zgrozy przeniknął Europę: czyżby Francja i jej stolica miały podzielić los Polski i Warszawy?... Czy Niemcy mieli zawładnąć światem?!

W niespełna tydzień później porucznik Marynarki Wojennej Paweł Rubis wymknął się ze szpitala i o kulach dotarł do hotelu „Regina”, aby w dowództwie polskim upomnieć się o swój przydział wojenny na okręt.

Odszedł stamtąd z niczym. Któż by się przejmował taką sprawą w przededniu opuszczenia Paryża przez rząd premiera Reynaud, w chwili gdy niemieckie czołgi wjeżdżały do Reims?!

Jedenastego od rana tłum rozbijał sklepiki i restauracje włoskie. W ciasnych uliczkach; szczególnie w pobliżu Montparnasse, na Boulevard des Italiens i na przedmieściach, pod nogami trzeszczał makaron, Mussolini bowiem wypowiedział wojnę Francji. Uczynił to z pewnością bez wiedzy i woli włoskich sklepikarzy, ale na razie tylko oni odpowiadali za ów krok wielkiego duce...

Nazajutrz paryżanie poczuli się zmęczeni tym zwycięstwem nad nowym wrogiem, a także mieli już dość niemieckich bomb. Ogłoszono stolicę miastem otwartym. Był to początek końca.

Czternastego czerwca Niemcy zajęli Paryż i na Polach Elizejskich odbyła się defilada. Czołgi, działa, samochody pancerne toczyły się po asfaltowej jezdni jak groźny potok z żelaza. Orkiestry rżnęły siarczyste marsze. Powiewały chorągwie ze swastykami. Podkute buty pieszych oddziałów waliły w takt: Trrach! Trrach! — lewa! prawa! Dumnie, pysznie, wspaniale!

Tymczasem rząd francuski zainstalował się w Bordeaux, a „bohaterski marszałek” Petain został premierem, aby w dniu siedemnastym czerwca prosić dowództwo niemieckie o zawieszenie broni.

Musiał czekać pięć dni na odpowiedź, a wraz z nim i z jego rządem czekała Francja. Niemcy zaś szli naprzód. Osiemnastego okrążyli wschodnią część „niezdobytej” linii Maginota, zajęli Belfort i Dijon. Dziewiętnastego sforsowali dolną Loarę. Dwudziestego weszli do Strasburga i do Tours.

Nie napotykali zdecydowanego oporu. Francuzi nie chcieli „umierać za Gdańsk”; bili się tylko Polacy i niektóre oddziały kolorowe. W rejonie Baccarat powstrzymała armię niemiecką na jakiś czas Polska Dywizja Grenadierów okupując krwawymi stratami tę bitwę, która nie mogła już zaważyć na losach kampanii. II Dywizja Strzelców okrążona w fortach Maginot przebiła się pod dowództwem generała Ketling-Prugara do granicy szwajcarskiej; polscy lotnicy walczyli samotnie, rozproszeni po małych lotniskach polowych...

Wreszcie dwudziestego drugiego czerwca nastąpiła kapitulacja. Podpisał ją generał Hutzinger w kwaterze marszałka Rzeszy Niemieckiej, Keitla. Miało to kosztować Francję dwadzieścia milionów franków dziennie tytułem opłat okupacyjnych, lecz — na razie przynajmniej — udało się ocalić jej flotę wojenną, której znaczna część odpłynęła natychmiast do Oranu i, innych portów kolonialnych.

Zwycięzcy wspaniałomyślnie pozostawili prawie trzecią część terytorium Francji pod rządami marszałka Petaina, obsadzając tam swymi garnizonami tylko lotniska, porty i ważniejsze obiekty wojskowe. W zamian żądali lojalności, pracowitości i dostaw towarów, za które zresztą dobrze płacili. Czego można było żądać więcej?

Robertowi Dufratowi i jego ojcu w zupełności to wystarczało. Fabryka świec i mydła pod firmą A. Dufrat et Fils oraz Maison d'expedition et de transport R. Dufrat et C-ie w Montpellier od dawna nie miały takich obrotów handlowych jak obecnie. Robert bez trudności został zdemobilizowany i — pomny obietnicy — odszukał swego zbawcę, Pawła Rubisa w Paryżu, aby zająć się jego losem. Rubis okazał się dziwakiem. Tak przynajmniej osądziła jego postępowanie cała rodzina Dufratów. Nie przyjął ani zaofiarowanej mu gościny w domu Roberta, ani dobrze płatnego stanowiska w zarządzie fabryki, które specjalnie dla niego wymyślono. Oświadczył, że się na tym nie zna i że nie będzie pracował na niby. Znał się za to nieźle na samochodach i chciał zostać zwykłym kierowcą jednego z sześciu berlietów stanowiących tabor transportowy Dufrata.

Robert próbował odwieść go od tego zamiaru, ale na próżno. Poczuł się nieco dotknięty i zawiedziony. Uparty Polak wytrącał mu z ręki zawczasu przygotowany sposób spłaty długu wdzięczności. Wzgardził nim. Po prostu nie doceniał tego, co był uczynił: uratowania życia Robertowi Dufratowi!

Ale ostatecznie można było dopatrzyć się w tym również dobrej strony: A. Dufrat et Fils nie potrzebowali jeszcze jednego dyrektora, natomiast mieli za mało kierowców. W końcu więc Paweł postawił na swoim i zainstalował się w Montpellier z zamiarem przetrwania okupacji niemieckiej bez dalszych przygód, nie usiłując osobiście wpływać na dzieje świata, w którym nieustraszone męstwo, bohaterska walka całych dywizji, nie mówiąc już o poświęceniu pojedynczych żołnierzy — przestały odgrywać jakąkolwiek rolę.

Nie znaczy to, aby podzielał poglądy społeczne i polityczne Roberta Dufrata. Przeciwnie: ufał, że Niemcy prędzej czy później zostaną pokonane, i to dzięki interwencji dwu przeciwstawnych potęg — Stanów Zjednoczonych oraz ZSRR, których sojusz przewidywał.

Wyobrażał sobie, że gdy to nastąpi, w całym świecie dokona się zarazem zdumiewający przewrót ekonomiczny i socjalny, po czym zacznie się jakaś bliżej nie określona era wspólnoty narodów, oparta na powszechnym pokoju i rzeczywistym zrównaniu praw wszystkich obywateli.

Tymczasem jednak „świat” lub raczej drobne pionki, którym wydawało się, że wpływają na losy świata, same upominały się o udział Pawła Rubisa w swych mizernych poczynaniach, a jednym z takich zarozumiałych pionków był major Pułku Strzelców Podhalańskich, Józef Nocoń, przezywany Apostołem.

Major Nocoń zaliczał się do tych oficerów, którzy nie tylko głosili tezę zawartą w regulaminach wojskowych, iż o wygranej decyduje przede wszystkim wola zwycięstwa, ale także wierzyli w nią bez zastrzeżeń. Jakże można by inaczej wytłumaczyć obronę Częstochowy, Kircholm i Somosierrę oraz dziesiątki innych zwycięstw polskiego oręża odniesionych słabszymi siłami nad wrogiem?

O przegranych i klęskach major nie mówił, a gdy ktoś wysuwał taki argument, potrafił natychmiast usprawiedliwić porażkę obiektywnymi okolicznościami lub wreszcie stwierdzał, że właśnie wtedy Polakom zabrakło woli zwycięstwa, co przemawiało tylko za prawdziwością regulaminowego aksjomatu.

Sam był z pewnością odważny (a miał opinię nieustraszonego) oraz posiadał wszelkie zalety dobrego dowódcy i zdolnego oficera. Nigdy nie opuścił swego batalionu, znajdował się zawsze na czele w ataku, a na tyłach w odwrocie i prawdopodobnie nie zdążył na czas wycofać się z Francji, gdzie pozostała również garstka jego żołnierzy.

Nie przyszło mu nawet do głowy, że mógłby teraz zaprzestać walki. Wiedział dokładnie, gdzie jest jego miejsce, i był przekonany, że swą działalnością znakomicie przyczynia się do przyśpieszenia ostatecznego zwycięstwa. Nie wątpił, że w niedalekiej przyszłości — za rok, najdalej za dwa lata — wkroczy na czele swego batalionu (a może pułku lub nawet brygady) do oswobodzonej Warszawy. Jednakże na to, aby znów dowodzić batalionem — a cóż dopiero brygadą! — trzeba było, przynajmniej na razie, pozbierać niedobitki polskich dywizji we Francji, wydostać ludzi z obozów internowanych i przemycić ich do Anglii. Major Nocoń wiedział, że brak tam nie oficerów, lecz szeregowców. Oficerowie potrzebni byli tu na miejscu, dla zorganizowania tajnej sieci ewakuacyjnej, a także by obsadzić dowództwa obozów i pokierować ludźmi, zaopiekować się nimi, podtrzymać ich na duchu.

Nie czekając na rozkazy — bo któż miał je teraz wydawać? — sam zaczął działać. Wkrótce znalazł naśladowców i chętnych pomocników. Za ich sprawą pod jego kierownictwem powstało kilka punktów etapowych przy większych obozach oraz placówka ewakuacyjna w Perpignan, w pobliżu granicy hiszpańskiej, tamtędy bowiem, przez Hiszpanię i Portugalię, wiodła jedyna droga do Anglii.

Nie była to zresztą droga pewna i łatwa. Wręcz przeciwnie — prawie połowa zbiegów, zamiast do polskiego przedstawicielstwa w Lizbonie, trafiała do aresztów policyjnych i więzień hiszpańskich, gdzie była traktowana brutalnie, jak traktuje się w tym kraju zwykłych przestępców. Ale przecież na liczne interwencje poselstw i konsulatów brytyjskich i polskich zwalniano ich po kilku tygodniach czy miesiącach i odstawiano do granicy portugalskiej. Zdaniem majora było to znacznie lepsze niż obozy pracy w Nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin