Janusz Meissner - Żądło Genowefy 02 - L jak Lucy (1945).doc

(899 KB) Pobierz
Janusz Meissner

Janusz  Meissner

L-jak Lucy


 

 

 

 

1. Lucy" wraca do bazy

Lucy jest bardzo ładna i bardzo zgrabna. Zygmunt mówi, że Pan Bóg umieścił w tej dziewczynie wszystkie oszczędności, jakie porobił na urodzie Szkotek. Lucy jest blondynką. Pod burzą złotych włosów ma białe, gładkie czoło, lekko wygięte brwi i duże, zielononiebieskie oczy. Nosek ma prosty, wąski, o delikatnych, cienkich nozdrzach, a pod nim małe wgłębienie, znikające przy uśmiechu jasnoczerwonych ust. Ust Lucy nie podejmuję się opisać. Nie potrafię ich porównać do niczego; ani do wiśni, ani do róży, ani do czegoś równie banalnego. Zresztą takie porównania są obrażające dla ust Lucy.

Kiedy Lucy się uśmiecha (a robi to często, ponieważ wie, że ma śliczne, błyszczące, białe jak twaróg zęby) — w jej zielonawych oczach widać słoneczne iskierki czy też ogniki. Lepiej nie zaglądać w te oczy, bo łatwo można stracić głowę, a może i serce... Było już w naszym dywizjonie kilka takich wypad­ków; jeden szczególnie ciężki...

Lucy jest chrzestną matką dywizjonu. Jest córką lorda B. Dlatego między sobą nazywamy ją „Lordówną".-

Jest jeszcze inna Lucy. Ta jest mniej zgrabna; raczej wiedźmowata. Głos ma basowy, donośny; jest ciemna, prawie czarna, wielka, przysadzista i mocna. Po całych dniach drzemie w słoń­cu albo — gdy deszcz pada — okryta brezentowymi płachtami szamoce się z wichurą. Budzi się o zmroku i wyrusza na nocną wyprawę, by powrócić o świcie.


Tamta jasna jest także chrzestną matką tej ciemnej. W tam­tej jasnowłosej Lucy kocha się na zabój Góral. Góral ■— pierw­szy pilot i dowódca załogi tej drugiej „Lucy", czyli samolotu wellington, oznaczonego literą „L".

Cały dywizjon wie o miłości Górala, bo to się wykryło jeszcze w lecie, kiedy poprzednia nasza maszyna, „Genowefa", spaliła się na lotnisku Obrony Wybrzeża, gdzie wówczas sta­liśmy. Spłonął wtedy wraz z „Genowefą" nasz drugi pilot, Merkury,   a   rannego   Górala   wyratował   z   płomieni   Pryszczyk.

To było cztery miesiące temu, w sierpniu. Od tego czasu wiele się zmieniło. Pryszczyk — niegdyś kierowca samochodowy, a póź­niej mechanik — ukończył kurs strzelców lotniczych; ja — nie­gdyś pilot myśliwski, a później strzelec tylny „Genowefy" — przeszedłem krótkie przeszkolenie na pilota bombowego; dywi­zjon wrócił na swoje dawne lotnisko Grupy Bombowej; nasza załoga  dostała nowego wellingtona  „L — for Lucy"...

Nie zmieniła się natomiast miłość Górala. Miłość, której nie śmie wyznać ślicznej dziewczynie. Miłość, o której, wszyscy wie­dzą z wyjątkiem Lucy.

,Może zresztą Lucy także wie o niej, tylko udaje, że nie, po­dobnie jak udaje każdy z nas?

Przepraszam: nasz nawigator, Zygmunt, niczego nie udaje. Po­trząsa głową z politowaniem i mówi, że gdyby miał o piętnaście lat mniej, to Lucy byłaby od czterech miesięcy jego ślubną żoną, a za pięć miesięcy poprosiłby Górala w kumy.

Bujak, nasz przedni strzelec, powątpiewa, czy sir B. zgodził­by się na mezalians córki — i to z człowiekiem o takim nazwi­sku, którego w żaden sposób nie można wymówić; ale Zygmunt zapewnia, że tylko wiek podeszły przeszkadza mu w zawarciu te­go małżeństwa, bo Lucy ma lat dwadzieścia, on zaś właśnie ukoń­czył czterdzieści trzy. A co do nazwiska Wasilewski, to ostatecz­nie „Łozajliuki", jak je wymawiają Anglicy, brzmi bardzo pięk­nie i jakby z turecka. Można by dodać „bey" na końcu.

Koza, który jest poetą, a w chwilach wolnych od pisania so­netów — także radiotelegrafistą „L — for Lucy", ma już przy­gotowany wiersz na zaręczyny Górala. Szef mechaników, Talaga, z całą brygadą obsługi ziemnej przygotował model wellingtona, jako   prezent   dla  młodej   pary.   Kazimierz  Kędzierzawy,   prezes


mesy oficerskiej tudzież adiutant dywizjonu, odstawił skrzynię zacnych butelek, żeby oblać te zaręczyny. Co młodsi i przystoj­niejsi „skrzydlaci bohaterowie" z innych załóg pogodzili się z my­ślą, że Lucy jest dla nich stracona i pilotują inne, łatwiej do­stępne piękności. Jednym słowem, wszystko sprzyja happy endowi romansu, który jakoś nie może się zacząć...

Nie wiem, jak długo by to trwało, gdyby nie Pryszczyk. Nie wiem także, czy Pryszczyk działał z premedytacją, czy też był to istotnie przypadek. Tak czy inaczej — on właśnie stał się pośrednio przyczyną przynajmniej części zdarzeń, które na­stąpiły  tej  nocy z  dziesiątego  na  jedenasty  grudnia  roku  1942.

Niemal od samego startu Pryszczyk gadał jak nakręcony. Naj­pierw o swoich przewagach w Centrum Wyszkolenia Strzelców Samolotowych w Szkocji, potem o Szkocji w ogóle, a o Szkotkach w szczególności; potem o swoich przewidywaniach w spra­wie dalszego rozwoju wypadków wojennych; wreszcie — gdy­śmy już mijali Southampton — o komandosach1, z którymi najpierw stoczył wielką a zwycięską bitwę na jakimś dansingu, następnie zaś zawarł dozgonną przyjaźń.

Poczynając od południowego brzegu Anglii przeszedł na te­mat kobiet w wojsku:

              Tera znów polskie Wafki2 w ty Szkocji robią. Podobnież
mają się Pestki nazywać. Pan kapitan słyszał?

Nie wiedzieliśmy, do kogo to pytanie zostało skierowane, bo było nas trzech kapitanów na pokładzie „Lucy": Góral, Zyg­munt i ja. Ale Pryszczyk widocznie traktował je tylko retorycz­nie, bo zanim ktokolwiek mu odpowiedział, już w słuchawkach zaterkotał dalszy potok jego wymowy.

              Za telefonistki — baby; za kantyniarki — baby; na motocyklach za kurierki — baby ganiają: drajwer kamy tyż chcą być. No to co w tym lądowym wojsku nasze chłopaki w ogóle
mają robić?  Jak  się  dziewczyny  w  końcu  do  magazynów  i  do


kancelarii   dobiorą,  to  już  nie  wiem,   gdzie  te  szkockie  wojaki pójdą służyć...

             Uważajcie od księżyca — powiedział Góral, korzystając z tego, że Pryszczyk zrobił dramatyczną pauzę.

             Ja uważam, panie kapitanie — zapewnił ten ostatni. — Przegranem facetem będzie u mnie każden jeden nocny Adolfiak, niech się tylko pokaże. A znowu z tymy drajwerkamy to tyż jest lipa. Przeważnie z Angielkamy. Pan kapitan wie, że nasza Lordówna do Afryki jedzie?

             Kto wam to powiedział? — spytał Zygmunt.

■— Nic podobnego, panie kapitanie, nikt mi nie mówił, tylko sama panna Lucy ■— odparł Pryszczyk nieco urażony. — Właś­nie się jej kabel od akumulatora odłączył i stała na szosie, jak z miasta szłem, więc się pytam, o co się tą rażą rozchodzi. Bo już takie mam szczęście, że zawsze przy mnie jej coś w tym wozie nawali. No i widzę, że ten kabel, a ona nie wie. Prowa­dzić, owszem, nie można powiedzieć, prowadzi wóz niezgorzej. Ale najgłupszej szczegóły w silniku nie rozumie. No to mówię: proszę aliantki, jakże to w ty pustyni będzie? A ona się śmieje i mówi, powiada: — Come with me! *

             Kiedy to było? — spytał nagle Góral.

             No przecie przed samym wieczorem. A pan kapitan nie widział panny Lucy?

■— Nie — powiedział Góral krótko. — Bo co?

             Bo się właśnie pytała o pana kapitana.

             I coście jej powiedzieli? — spytał Zygmunt.

Pryszczyk zapewne się stropił, bo w słuchawkach zapanowała chwila milczenia.

              Nic faktycznie nie powiedziałem -— oświadczył w końcu
niepewnie — bo panna Lucy nie mówiła, czy się z panem kapitanem chce poinformować, czy nie.

           Tuman — mruknął Zygmunt. Bujak powiedział nagle:

           Na prawo ląd. Co to może być?

Spojrzeliśmy na prawo, zapominając o wszystkim, co nie do­tyczyło chwili obecnej. Nie było nic widać, choć księżyc świe­cił  jasny, wypukły  — jak poniklowany  talerz przed  zakładem


fryzjerskim. Tylko Bujak coś tam  dostrzegł w  dole swoim so­wim wzrokiem.

Zygmunt po namyśle wyraził przypuszczenie, że to chyba wyspa Alderney, i zagłębił się w swoim logu.

             Jaki masz kurs? — spytał po chwili. Powiedziałem, że dwieście dziesięć.

             Weź dwieście. Znosi nas trochę na zachód.

Nacisnąłem ster. Wskaźnik wychylił się w prawo, tarcza bu­soli leniwie ruszyła z miejsca; żyrokompas obrócił się o dzie­sięć stopni.

Wyrównałem. Ucisk na sterach zelżał, ustała lekka wibracja skrzydeł; wskaźnik z wolna powrócił na dawne miejsce. Tylko busola zatoczyła się spóźnioną reakcją jak pijana, wyjechała do stu dziewięćdziesięciu, cofnęła się, znów się zatoczyła i dopiero po dłuższym wahaniu uzgodniła z żyrokompasem swój pogląd na kurs.

Wiedziałem, że się tak stanie: żyrokompas w takich wypad­kach ma zawsze rację. Mimo to ze zniecierpliwieniem czekam na ustalenie się busoli. Ze zniecierpliwieniem, którego ciągle jeszcze nie mogę się pozbyć pilotując maszynę w nocy. Ciągle jeszcze za wiele uwagi poświęcam przyrządom. Ciągle jeszcze nie jestem swobodny: mięśnie napinają się mimo woli, sztywnie­ją i bolą. Skupienie uwagi męczy.

Wiem, że wszystko to nie jest potrzebne. Że przejdzie z cza­sem. Że moje odruchy i reakcje zmechanizują się. Że prowa­dzenie samolotu w ciemności nie wymaga ani połowy tego wy­siłku nerwowego, jaki wkładam teraz w tę czynność. Ale na razie lot w jedną stronę wydaje mi się granicą tego, co pilot może wytrzymać.

Dziś po raz pierwszy prowadzę „Lucy" do celu, nie zaś do lotniska, jak dotąd. Po raz pierwszy j a startowałem z pełnym ładunkiem bomb (i z zapartym tchem) po czarnym runwayu przyprószonego śniegiem lotniska. Wystartowałem dobrze i nikt z załogi na ten temat nie pisnął ani słówka, jakby to był nie pierwszy, tylko dwudziesty pierwszy mój start.

Byłem im za to wdzięczny. Każde słowo pochwały, każda uwaga na ten temat bardzo by mnie dotknęła: w ciągu lat dwu­dziestu   j a   robiłem uwagi;   j a   uczyłem innych latać; teraz —


po dłuższej przerwie, podczas której byłem tylnym strzelcem — jestem znów pilotem. Pilotem bombowym bardzo świeżej daty... W tych warunkach zarówno krytyka, jak pochwały bardzo by mnie upokorzyły. Załoga to rozumie. Wiem, że przeżyli emocję podczas mego startu; że cały ten lot będzie dla nich nieco de­nerwujący. Ale żaden z nich nie chce, żebym się tego mógł bo­daj domyślać. Zachowują się zupełnie tak, jakby za sterem sie­dział Góral, nie ja. Góral zaś udawał dotąd, że drzemie — tak dalece sprawy pilotowania „Lucy" do celu go nie obchodzą; w ogóle nie zamierza się do tego wtrącać.

Kilkadziesiąt zegarów przed moją twarzą pulsuje i drga, mel­dując o tym, co się dzieje. Każdy z nich stoi na straży; każdy natychmiast donosi o zmianach ciśnienia, obrotów, wznoszenia się, temperatury, napięcia. Tylko sztuczny horyzont kontrolu­je — mnie. Jest równie bezwzględny, jak inne wskaźniki. Nie ukrywa przede mną niczego. Jest brutalnie szczery i jeśli zapomi­nam o nim na chwilę, drwiąco wykrzywia się przechyłem bla­szanej sylwetki samolotu albo udaje zdziwienie, podnosząc ją w górę, jakby unosił brwi z cierpliwą ironią.

Poprawiam położenie maszyny, nie śpiesząc się.

              Nie przesadzajmy! Błąd jest drobny; o wiele drobniejszy, niż to przedstawia karykatura sperry.

Wtedy on robi obojętną minę i udaje niewiniątko. Spoglądam znów po chwili na to bezczelne indywiduum. Blaszana sylwetka tkwi poziomo w samym środku tarczy i zdaje się mówić z wyż­szością:

              Widzisz: poprawiłeś się. Tylko tak dalej, a będzie z ciebie wcale niezły pilot. Gorszych idiotów nauczyłem trzymać ma­szynę w linii lotu. Nic się nie martw.

Złości mnie to, jakkolwiek wiem, że sperry ma rację.

Podciągam „Lucy" w górę i gdy mijamy Jersey, wysokościomierz wskazuje czternaście tysięcy stóp. W kwadrans później wchodzimy nad brzeg Francji, witani słabym ogniem baterii nabrzeżnych, które pudłują haniebnie.

Noc jest jasna, księżycowa. W pewnej chwili widzę przed sobą, jak po ziemi zaczyna pełzać srebrzysta, świecąca nić. Roz­szerza się i zwęża, wygina się, znika chwilami i znów się uka­zuje.


              Vilaine — mówi Zygmunt.

Z prawej strony biegnie, ślizga się inna srebrna nić: Oust. Nagle pomknęły ku sobie skośnie, połączyły się, uciekły w pra­wo: mijamy Redon. Do celu — dwadzieścia pięć mil...

Poprawiam się w fotelu. Jednocześnie wyczuwam napięcie, które zaczyna ogarniać załogę. Mam wrażenie, jakby udzielało się ono także maszynie: silniki jakoś inaczej warczą; stery ina­czej reagują na ruchy drążka, w słuchawkach telefonu pokłado­wego jest jakaś nowa akustyka. Tylko zegary czuwają jak przedtem, sumiennie i bezstronnie.

Zygmunt podaje nowy kurs, a Bujak melduje o pierwszych reflektorach. Wymykam się im łatwo i — ponieważ mamy osiemnaście tysięcy stóp pod sobą — zmniejszam boost, usta­lając obroty na dwa tysiące.

Idą pierwsze pociski artylerii przeciwlotniczej. Jakiś granat rozrywa się przed nami, tworząc gęsty, ciemny obłoczek na naszym szlaku, podobny do balonu zaporowego. Instynktownie kładę maszynę w zakręt, żeby go wyminąć, za późno zresztą. Wpadamy w kłąb dymu, który dostaje się do wnętrza gondoli i drapie w gardle.

Zygmunt znów podaje kurs i schodzi do celownika. Wymijam dwie zapory ogniowe, jedną po drugiej. Bujak wola:

              Reflektory z prawej!

Zamykam gaz, trawersuję, wyprowadzam i znów zwiększam obroty. Wszystko idzie dobrze. Pracuję nieomal machinalnie, coraz swobodniej, poświęcając coraz mniej uwagi reakcjom maszyny, która jest mi teraz posłuszna, jakby rozumiała, że nie pora na psoty.

              Widać Loarę — mówi Bujak. — Pod nami  na lewo.
Ziemia  iskrzy.  To artyleria strzela  coraz gęściej.  Raz po raz

smagają nas reflektory biegające po niebie.

Drzwi bombowe otwarte. Koza czeka na znak, żeby wyrzucie flarę oświetlającą do zdjęcia foto. Zamykam gaz i naprowa­dzam „Lucy" na cel według wskazówek Zygmunta.

Bujak nie może usiedzieć w milczeniu, ponieważ właśnie w tej chwili setki bomb zapalających z innych samolotów spadły na  port.  Pryszczyk  wierci  się  ze  swoją  tylną  wieżyczką,  żeby


zobaczyć,  co  się  dzieje na ziemi,  ja  zaś mimo woli kładę ma­szynę na lewą burtę i spoglądam w dół.

              Może byście się uspokoili, do wielkiej cholery? — proponuje Zygmunt.

„Uspokajamy się" i po chwili — bomby poszły, za nimi zaś flara.

Właśnie chciałem zawrócić, gdy odczułem potężny wstrząs i usłyszałem huk.

              Dostaliśmy!

Położyłem ster na burtę, ściągnąłem, żeby jak najprędzej uciec. Usłyszałem, jak Pryszczyk zawołał:

             Pali się!

             Co się pali? — pyta Góral.

             A cały kadłub, panie kapitanie.

W tej chwili poczułem swąd spalenizny. Zygmunt już wracał od bomb, ale nie było czasu, by go przepuścić.

              Trzymaj się — powiedziałem do niego. — Będę gasił.

Zrozumiał i cofnął się. Pchnąłem ster. Poszliśmy w dół, nie­mal pionowo, na łeb. Zaczął się szum i świst, przechodzący w wycie. „Lucy" dygotała w pędzie, szarpana wibracjami skrzy­deł i sterów. Drążek sterowy targał się w łożysku, trząsł, na­pierał w tył. W słuchawkach powstał jazgot i kwik. Strzałka wy­sokościomierza, wstrząsana dreszczem, przerażona, pobiegła do­koła  tarczy:   14 000 — 13 500 — 13 000 — 12 500 — 12 000...

Zacząłem wyprowadzać. Wibracja skrzydeł wzrosła, stery za-wichrowały kadłubem, stękały gdzieś ścięgna i złącza...

Powoli, powoli pisk i gwizd opadał, rozwiewał się, cichł. Ale maszyną szarpało nadal, a drgania sterów nie ustąpiły nawet po wyjściu do linii lotu.

             Jak tam, Pryszczyk? — spytał Góral. — Zgasło?

             Zgasło, panie kapitanie, ale całe pokrycie się spaliło od skrzydeł aż do sterów. A jak silnik?

Góral powiedział, że silnik O. K.1 Zygmunt wygramolił ' się z dołu i zajrzał do przedziału radio. Usłyszałem po chwili głos Kozy, który odpowiadał na jego pytania. Okazało się, że wy­buch rzucił go na nosze i że nasz poeta stracił przytomność na parę minut. Był jednak cały i zdrów.

1. O. K. -- okey — wszystko w porządku (ang.)


Zygmunt wrócił po chwili z poważną miną.

             Cho-lera... — powiedział, kręcąc głową.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin