Janusz Meissner- Orlęta i orły 02 - Skrzydła nad Arktykiem.rtf

(312 KB) Pobierz

Janusz Meissner

Skrzydła nad Arktykiem

1

Na trzecim z rzędu rejsie Junak II opóźnił się.

Czwartego września, to jest w okresie, gdy statki Wielkiej Linii Północnej przechodzą zwykle Cieśninę Beringa lub nawet mijają już Wyspę Sw. Wawrzyńca, s/s Junak II opuszczał dopiero Morze Nordenskiölda, pozostawiwszy na jednej z wysp archipelagu Nowej Syberii ładunek przeznaczony dla pewnej radzieckiej stacji meteorologicznej. Do Cieśniny Beringa pozostało jeszcze około tysiąc trzysta mil, co dla transportowca stanowiło o tej porze w najlepszym wypadku trzy tygodnie podróży, wliczając w to postoje w portach.

Kapitan Pilewicz niepokoił się tym stanem rzeczy coraz poważniej i liczył się nawet z możliwością zimowania wśród lodów. Na domiar złego kilku ludzi było chorych, pozostali zaś ledwie mogli podołać ciężkiej pracy w warunkach nadchodzącej zimy polarnej.

Junak liczył dwa tysiące trzysta ton wyporności. Jego ładunek stanowiły przeważnie konserwy z jarzyn i zapałki przeznaczone dla Japonii oraz węgiel i drobnica dla kilku Pośrednich portów wschodnioazjatyckich.

Wielka Linia Północna posiadała kilkanaście podobnych statków. Od czasu, gdy radziecka żegluga zdobyła północne morza od Murmańska do Półwyspu Czukockiego, w miesiącach letnich statki zaczęły kursować regularnie przy pomocy flotylli lodołamaczy, która strzegła tej drogi. Wymiana towarów między Europą a wschodnim wybrzeżem azjatyckiego kontynentu została częściowo przerzucona z dróg lądowych na morskie.

Wprawdzie nie wszyscy eksporterzy od razu zorientowali się w korzyściach, które daje tani transport morski i wielu spośród nich, w obawie przed ryzykiem komunikacji okrętowej na dalekiej północy wśród pól lodowych, trzymało się nadal kolei syberyjskiej, jako najpewniejszego środka przewozowego, lecz mimo to Wielka Linia Północna od początku swego istnienia otrzymywała dostateczną ilość frachtów, aby zapewnić sobie egzystencję i opłacalność. Trzeba było tylko wytrwać przez pewien czas, aby przezwyciężyć brak zaufania ostrożnych towarzystw handlowych. Trzeba było dowieść, że statki z inicjałami W. L. P. kursują równie regularnie, jak towarowe pociągi transsyberyjskie. Trzeba było przekonać towarzystwa asekuracyjne o tym, że ubezpieczenie towarów wysyłanych statkami ark tycznego szlaku nie przedstawia większego ryzyka niż na innych liniach żeglugi.

I właśnie gdy już to wszystko zostało niemal osiągnięte, w drugim roku istnienia Wielkiej Linii Północnej Junak II miał dwadzieścia dni opóźnienia...

Dwadzieścia dni opóźnienia na Arktyku to nie jest to samo, co trzy tygodnie różnicy w dacie przybycia do celu. Między 70 a 75 stopniem szerokości geograficznej morze prawie nigdy nie bywa wolne od lodów. A tylko w ciągu kilku letnich miesięcy opancerzony statek zdoła skutecznie stawić im czoło. Jeżeli spóźni się w drodze, jeżeli przed nastaniem zimowych mrozów i nocy polarnej nie zdoła przepłynąć między Półwyspem Czukczów, Alaską i Wyspą Św. Wawrzyńca, grozi mu więzienie lodowe aż do wiosny lub — gorsze — zmiażdżenie kadłuba w kleszczach napierającej jery. A wrzesień często bywa początkiem polarnej zimy, choć słońce świeci jeszcze po dwanaście godzin dziennie na tej szerokości.

Ani kapitan Pilewicz, ani jego oficerowie pokładowi, Jan Szczepanik i Tadeusz Burnagiel, ani wreszcie załoga nie ponosili winy tego opóźnienia. Nie można było również obwiniać pilota-wywiadowcy, Adama Plichty, zaokrętowanego na miejsce jego poprzednika, który zachorował niemal w ostatniej chwili.

Wprawdzie kapitan skrzywił się zobaczywszy po raz pierwszy drobną, niepozorną postać młodego człowieka, który wszedł w Gdyni na pokład Junaka II, aby się zameldować i objąć komendę nad mechanikiem i samolotem, ale już na Morzu Barentsa mógł ocenić jego zdolności, później zaś, w miarę jak coraz częściej trzeba było uciekać się do wywiadu lotniczego przy wyszukiwaniu przejść między lodami, nabrał zaufania do tego wesołego chłopca i przekonał się do niego zupełnie.

Na najtrudniejszym etapie drogi, właśnie tam, gdzie powstało owo trzytygodniowe opóźnienie, Plichta znowu poleciał na wywiad. Było to nazajutrz po opuszczeniu Nowej Ziemi, na Morzu Karskim.

To płytkie morze, pełne skał podwodnych i ledwie widocznych wysepek, zapchane było grubą krą, która spiętrzała się na większych taflach, niesiona prądem wpadała na wysepki i skały, więzła między nimi i tworzyła szerokie, nieprzebyte bariery nieraz na przestrzeni kilkudziesięciu mil.

Lód chrupał, ścierał się na drobną kaszę, tężał znów w większe bryły i bloki, wspinał się na burty statku pod ciśnieniem napierających mas kry, obmarzał na stalowych Płytach pancernych dzioba, przywierał do steru.

Junak II płynął coraz wolniej, krając z wysiłkiem gęsty krupnik przed sobą. Cofał się, nabierał rozpędu, wrzynał się w spiętrzone bariery i wywalczał sobie z trudem przejście. Ocierał się o płyty lodowe z głośnym chrzęstem kruszonego szkliwią, łamał i rozdzielał zlepione kawały lodu, wiązł miedzy nimi i największym wysiłkiem swych maszyn przedzierał się dalej i dalej, na próżno oczekując ukazania się łamaczy lodu, których pomocy wzywał już parokrotnie przez radio.

Lodołamacze nie przybywały. Tego lata miały więcej jeszcze roboty niż zwykle: niemal wszystkie przejścia, zazwyczaj wolne od pól lodowych, zostały zatarasowane. Transporty radzieckiego drewna z Archangielska i z Aleksandrowska na Morzu Białym i Barentsa utknęły w drodze. Zagrożone były wszystkie północno-wschodnie porty norweskie i będący w budowie port Obdorsk w Zatoce Obskiej, którą forsowały aż trzy pancerne statki.

Drugiego dnia na Morzu Karskim Junak został zatrzymany przez przeszkodę nie do przebycia. Ogromne, silnie spojone, nieomal jednolite bloki zielonkawego lodu tworzyły szeroką na paręset metrów zaporę, o którą tłukły fale, wyrzucając całe tony drobnych odłamków, piętrzących się miejscami na kilka metrów nad poziomem morza. Ten wał lodu, zasłaniający cały horyzont na wschodzie, biegł jak okiem sięgnąć z północy na południe w poprzek drogi statku. Grubość jego mogła wynosić kilkanaście metrów, mógł wspierać się swą podwodną podstawą .na dnie, mógł trzymać w swym uścisku wyspy rozsiane dokoła lub wrastać między skały. Był niewzruszony i potężny.

Jego brzeg wygładzony przez fale wił się kapryśną linią, tworząc obłe zatoczki i płytkie rozpadliny o lśniących, roziskrzonych słońcem ścianach.

Wzdłuż tego brzegu leżał niezbyt szeroki pas ciemnego, rozkołysanego morza, wolny od większych brył lodu. Miejscami widać było przez przeźroczystą toń bielejące w głębi podwodne tarasy i zbocza lodowca, stromo opadające w dół.

Natomiast za rufą[1] statku gęste kry wśród nieustannego szumu i chrobotu ścierały się ze sobą na nieobjętej wzrokiem, ruchliwej, migocącej w promieniach słońca równinie, czyniąc wrażenie olbrzymiej ławicy ryb, których grzbiety sterczą nad powierzchnią wody.

Zwodnicze, zmienne prądy przegarniały te ławy lodowych krup, krążyły po niezbadanych szlakach, krzyżowały się i wymijały nawzajem, pędząc wędrowne masy lodu z północy na południe, zataczając łuki na wschód, wracając na północ i cofając się przed inwazją nowych, jeszcze nie rozkruszonych płyt i brył, przybywających może aż spod bieguna.

Kry rozpychały się, jak ludzie w tłumie, wpadały na siebie z chrzęstem, tonęły wgniatane pod spód mniej zanurzonych towarzyszek i wyskakiwały na powierzchnię odwrócone sztorcem, aby znów rozeprzeć się w ciżbie kosztem innych, które szły pod wodę. Lód kruszył się na żwir, mielony, ściskany, rozcierany i odłupywany z większych kawałów. Potem tężał, zlepiał się i tworzył gąbczaste skupiska, które znów podlegały nieustannemu procesowi tarcia. Morze syczało, chrobotało, żuło i prychało cierpliwie i jednostajnie. Tylko u ściany lodowego zatoru pienista fala rzucała się na śliski brzeg i wrzała gniewnie, pozostawiając na grzbiecie bariery coraz wyższy osad miałkiego chaszu.

Junak II stanął w miejscu, dysząc parą. Plichta z kapitanem wyszli na bak[2], gdzie już mechanik Przywara zdejmował pokrowce z samolotu.

— Najpierw niech pan leci na północ — powiedział komendant. — Tam morze jest głębsze i najprawdopodobniej w tej stronie znajdzie pan przerwę albo przynajmniej jakieś zwężenie zatoru. Musi je pan dobrze zbadać, zanim pan wróci. Chyba orientuje się pan już, jaki lód może pokonać mój statek, hę?

— Naturalnie, panie kapitanie…

— Naturalnie, naturalnie! To by wcale nie było naturalne, gdybyś pan się na tym znał. Widział pan już kiedy taką barierę?

Plichta przyznał, że nie. Na Morzu Barentsa spotkali wprawdzie pływające wyspy lodowe i zbiorowiska wielkich płyt kry, które omijali bez większych trudności lub przecinali w poprzek według danych lotniczego wywiadu młodego pilota, ale zawsze były to kry, nie stałe lody. Adam wiedział wprawdzie, że statki typu Junaka mogą dać sobie radę z lodem dość znacznej nawet grubości, wpełzając nań wysokim, dziobem i łamiąc go swoim ciężarem, ale nie zdawał sobie sprawy, jak gruby lód Junak może pokonać.

No więc właśnie zrzędził kapitan. Muszę panu dać kogoś, kto się na tym rozumie. Diabli wiedzą, gdzie się ten lodowiec kończy...

— Może by pan Szczepanik poleciał ze mną — poddał Plichta.

— Co? Pierwszy oficer? Nie; pierwszy oficer musi być na statku. Burnagiel ma wachtę i nie będę go zmieniał. Nie poślę przecież także Krzyczkowskiego. Niech pan nie gada głupstw: Krzyczkowski jest dobrym mechanikiem, ale poza tym... No, to nie należy do pana, co poza tym.

Gryzł nieporządne siwe wąsy i gadał swoim zwyczajem na pół do siebie, patrząc ponad głowę Plichty.

Pilot czekał na decyzję.

— Czego pan stoisz u licha? — wpadł na niego komendant. — Weźcie służbową wachtę i spuszczajcie maszynę na wodę. Niech panu Burnagiel pomoże uruchomić kran.

*

Plichta zdążył już przywyknąć do nieco oryginalnego stylu i sposobu bycia dowódcy Junaka, nie brał więc sobie do serca ani jego opryskliwego tonu, ani straszliwego ruszania wąsami. Porozumiawszy się z Przywarą, który tymczasem lał już gorący olej do zbiornika samolotu, rozmyślał, jak to jest możliwe, aby ten stary grubas wiecznie roztargniony i burczący pod nosem, przeobrażał się w chwilach decydujących w człowieka o niezłomnej woli i zimnej krwi; jakim sposobem potrafił zdobyć sławę jednego z najlepszych kapitanów w północnej żegludze; jak godził zwykłą gadatliwość ze stanowczością w niebezpieczeństwie; jak z „piły”, którą był na co dzień mógł w jednej chwili zmieniać się w bystrego, wydającego jasne i celowe rozkazy kapitana, o którym podwładni mówili, że potrafi uratować statek, choćby sprzysięgły się na jego zgubę wszystkie burze, tajfuny, sztormy i huragany wszystkich naraz słonych wód świata.

Pod wpływem tej opinii, Plichta, wstępując na służbę Wielkiej Linii Północnej, zupełnie inaczej wyobrażał sobie postać kapitana Aleksandra Pilewicza. Spodziewał się, że komendant Junaka II jest wysoki, żylasty i suchy. Przypuszczał, że ma energiczną twarz bez zarostu i chłodny, stanowczy wyraz oczu pod krzaczastymi brwiami. Ze trzyma się prosto, że jest raczej milczący, zamknięty w sobie i oszczędny w słowach.

Tymczasem na pomoście kapitańskim ujrzał tęgiego starszego pana z wystającym brzuchem, utykającego na jedną nogę i różniącego się zasadniczo wyglądem zewnętrznym od typu, jaki powszechna wyobraźnia nadaje wilkom morskim. Zaniedbany zarost na czerwonej twarzy, piwne, żywe i bystre oczy, zawsze potargane, mocno już szpakowate włosy, źle zawiązany krawat, stara zatłuszczona czapka z połamanym daszkiem, przygarbione plecy i ochrypły, wiecznie donderujący głos — składały się na postać, która byłaby bardziej na miejscu za sterem jakiegoś małego trampa lub przemytnika alkoholu niż na mostku kapitańskim statku regularnej linii handlowej.

Burnagiel nadszedł w samą porę, kiedy już Lamers K-6 był gotów do spuszczenia na wodę. Czerwone skrzydła samolotu, złożone przedtem wzdłuż kadłuba i osłonięte pokrowcami z nieprzemakalnego płótna, rozkrzyżowały się teraz i wystawały za burty. K-6 wyglądał jak pyszny owad, który tylko co wykluł się z szarej poczwarki i grzeje się w słońcu, zanim poleci. Był smukły i zgrabny. Tylko długie stalowe pływaki podwozia z zadartymi w górę nosami nie dodawały mu wdzięku, gdy stał na pokrywie przedniego luku. Mogło się zdawać, że ich nie zdoła unieść w powietrze, tak były wielkie i tak ciężkie się wydawały.

— Wygląda jak komar w kaloszach — powiedział Burnagiel, patrząc na czerwony jednopłat.

Plichta uśmiechnął się. Porównanie było trafne, choć w rzeczywistości ciężar pływaków nie stanowił nawet dziesiątej części wagi całego samolotu.

— Z kim lecisz? — zapytał drugi oficer.

— Bo ja wiem — pilot wzruszył ramionami. — Kapitan powiedział mi tylko, że nie polecę ani sam, ani z żadnym z was. Kazał spuścić maszynę i poszedł.

— Przysłał mnie, żeby ci pomóc. Zły jak diabli.

— Czego? — spytał Plichta. Tym razem Burnagiel wzruszył ramionami.

— W każdym razie nie bez powodu — rzekł po chwili.

— On jest zawsze poirytowany, kiedy ma się stać coś złego. Jakby przeczuwał. Ma nos nasz stary, przekonasz się.

Plichta nic już nie odpowiedział. Bosman i trzej marynarze odbezpieczyli blok dźwigu u przedniego masztu. Stalowe ramię kranu obróciło się w stronę dzioba statku i sterczało teraz nad samolotem. Przywara, stojąc na miejscu pilota, przewlekał zwisającą z bloku stalówkę[3] przez uchwyt na dźwigarze skrzydła tuż za silnikiem.. Potem zarzucił pętlę na hak.

— Gotowe! — zawołał do Burnagla, zeskakując na pokład.

— Góra! — powiedział Burnagiel.

Winda zaczęła mamrotać. Stalówka na bloku wyprężyła się hak podjechał wolno w górę i Lamers K-6 drgnął lekko, przechylając się na bok.

— Wolno — rzucił Burnagiel. — Stop!

— Teraz trzymajcie maszynę — powiedział Przywara do marynarzy.

Kilka par rąk chwyciło za pływaki. Pilot postawił nogę na stopniu, podciągnął się w górę i siadł za sterem w kabinie.

— Góra! — zakomenderował Burnagiel i natychmiast czerwony jednopłat oddzielił się od kadłuba statku.

Wszystko szło sprawnie jak na wojskowym lotniskowcu; K-6 wraz z Plichtą podjechał na wysokość nadburcia. po czym ramię dźwigu obróciło się w lewo, przeniosło go nad wodę i stanęło w miejscu.

— Na dół! — zawołał Plichta.

Burnagiel obejrzał się na mechanika, który trzymał dwie cienkie linki, umocowane do końców skrzydeł, aby uchronić samolot przed starciem się z kadłubem statku w czasie opuszczania na morze.

— Dół! — powiedział do bosmana.

Znów zamamrotały tryby i z krążka bloku zaczęła się wysnuwać piętnastomilimetrowa stalówka.

Plichta, wychylony do połowy z kabiny, patrzył w dół na linię zanurzenia Junaka, aby zorientować się, kiedy dotknie powierzchni wody, łudzącej wzrok ruchliwą falą.

Prawie jednocześnie z jego okrzykiem: „Stop" pierwsza skiba wodna klasnęła o spód pływaków. Bryzgi wody zalśniły w słońcu, rozcięty na dwoje grzbiet fali spłynął pianą 1 miękko podłożył się pod maszynę, oddając ją w długim poślizgu łagodnej bruździe, jak piastunka, która delikatnie układa dziecko w kołysce.

Plichta zastrzyknął mieszankę do cylindrów, nacisnął guzik pneumatycznego rozrusznika i włączył kontakt. Trójramienne metalowe śmigło obróciło się wolno, przeskakując nerwowo kompresje. Zapalił jeden, drugi cylinder. Silnik jakby zająknął się i wreszcie ruszył. Pilot nagrzewał go powoli spoglądając po zegarach tkwiących w półkolu aluminiowej tablicy.

Strzałka termometru sunęła leniwie po kolistej drabince podziałki; wskazówka obrotomierza drgała lekko w okolicy siedmiuset obrotów i podskakiwała wciąż wyżej; busola kręciła głową raz w lewo, raz w prawo, pełna wątpliwości, manometr smaru pulsował jak tętno żywego organizmu i tylko wskaźnik ciśnienia benzyny od razu i zdecydowanie stanął w miejscu, aby tak trwać bez ruchu. Plichta czekał.

Dwadzieścia pięć... dwadzieścia sześć... dwadzieścia siedem stopni.

Osiemset..: dziewięćset...— tysiąc obrotów śmigła na minutę.

Cienkie, stalowe cumy, trzymające samolot ogonem do statku za tylne końce pływaków, wyprężyły się i zaczęły wibrować siekąc wodę.

Przy sześćdziesięciu stopniach Plichta dał wreszcie pełny gaz. Stalówki napięły się jak struny i zaczęły drżeć. Pęd wichru spod Śmigla uderzył w falę, spłaszczył ją i odgarnął w tył. Po skrzydłach maszyny pobiegły dreszcze.

Dwa tysiące obrotów — stwierdził pilot.

Silnik ścielił, cumy zwisły, maszyna cofnęła się nieco i weszła na miarowy podrzut fal, zalewających raz po raz pływaki.

W tej samej chwili znad burty Junaka opuszczono szalupę i Plichta zobaczył na jej dziobie postać kapitana Pilewicza, okutaną w futro, z kominiarką lotniczą na głowie.

Ucieszył się. Kapitan nigdy dotąd z nim nie latał i fakt, że teraz zdecydował się na lot, Plichta w pierwszej chwili policzył na rachunek swojej dobrej opinii.

„Stary” zresztą pośpieszył rozwiać to mniemanie: leci, bo i kogo innego ma wysyłać? Dają mu smarkaczy, którzy o Arktyce wiedzą tyle, co on o francuskiej poezji. I to się nazywa ułatwienie nawigacji przy pomocy lotnika!

Tak to mniej więcej wyraził, stylem sobie właściwym, prychając gniewnie i sapiąc. Ale do kabiny wspiął się ze zręcznością, o jaką Plichta nigdy by go nie posądził. Wiedział też, jak zacisnąć pasy i co zrobić ze spadochronem. Był tu, w kabinie samolotu, niemal równie swobodny jak na pokładzie swego statku i to mu zjednało uznanie pilota.

Lamers K-6 puścił cumy i zaryczał całą mocą silnika. Pływaki rozcięły wodę; jak dwie równolegle idące torpedy przebiły pierwszą, drugą, trzecią falę. Wspięły się na czwartą, porywając z jej czuba pienisty rozprysk; przemknęły nad bruzdą; klasnęły w grzbiet następnej skiby, pozostawiając za sobą wybuch wodnego pyłu i zadarte w górę, zalśniły słońcem na mokrej, obmarzającej szybko powierzchni metalu.

Maszyna poszła w powietrze.

*

Plichta zatoczył krąg nad statkiem i wyprowadził samolot z zakrętu prosto na północ, gdzie szczerbiła się płytkimi zatokami szeroka, chropowata, biała od śniegu i zielona od lodu, pełna słonecznych luster i błysków bariera, zagradzająca drogę na wschód.

Lecieli wzdłuż jej zachodniej strony, wypatrując węższych przesmyków. Od czasu do czasu kapitan Pilewicz kładł dłoń na prawym ramieniu pilota i wtedy Plichta przymykał gaz, aby zniżyć się i okrążyć jakąś głębszą zatokę. Widać było głębię morza i spełzający w nią kapryśnie jasnozielony upłaz lodowy pofałdowany przez fale. Podwodne żleby, rafy i płycizny przeglądały z toni, dobrze widoczne tylko z pionu i zacierające się w skośnym spojrzeniu pod ruchliwą wędrującą falą.

Czasem głębokie rozpadliny i pęknięcia żłobiły nierówną płaszczyznę lodowca. Czasem głębokie jary spływały strumieniami wody, która pieniła się u skraja bariery, spadając z wysoka w morze. Czasem w wąskich, głębokich szczelinach lodowej płaszczyzny połyskiwało morze i nad tymi miejscami Pilewicz szczególnie długo kazał krążyć, chcąc je zbadać dokładnie. Lód był tu wprawdzie cieńszy, lecz za to obszar zapory na wschód rozciągał się bardzo daleko. Przelecieli nad jego powierzchnią kilkanaście kilometrów i nie widzieli końca, więc znów wrócili na zachód i znów szukali.

Na lewo, tam, dokąd dążyła teraz biała kula słoneczna, przezierająca przez matowy opar lekkiej mgiełki, leżało morze, gęste od kry jak krupnik. Raz Plichta zobaczył na większej pływającej wysepce, otoczonej niby patelnia krawędzią drobnych odłamków, rodzinę fok i to był jedyny ślad, jedyny symbol życia w tej zimnej, półpłynnej pustyni. Zresztą martwota i jednostajna pustka zdawały się panować pod niską kopułą wyblakłego nieba aż po krańce płaskiego horyzontu.

Na prawo zataczał się brzeg bariery i wolno sunęła spękana, połyskliwa równina, wciąż nieobjęta wzrokiem, szeroka, zlewająca się z krami po drugiej stronie.

Mijały minuty i składały się wolno na jedną, a potem na drugą godzinę. Pulsowały zegary i manometry. Wskaźnik zapasu benzyny opadał wciąż niżej w rurce z czerwoną podziałką. Upływał czas.

Mogło się zdawać, że lodowa zapora nie ma końca. Ze ciągnie się aż do bieguna, aż tam, gdzie lód nie rozmarza nigdy.

Lecz oto znów ręka dowódcy dotknęła ramienia pilota i Plichta spojrzawszy w dół zobaczył ciemną, wolną od kry zatokę, wrzynającą się ostro w jasną płaszczyznę lodu.

Zamknął gaz i położywszy samolot na lewe skrzydło z wolna pocisnął orczyk w prawo. K-6 zadarł łeb mielący śmigłem i poszedł w ślizg. Brzeg umknął spod kadłuba i oddalał się z wolna. Z lewej strony skośnie na spotkanie maszyny sunęły patelnie kry.

Na stu metrach pilot wyrównał stery, by zaraz przełożyć je do prawego ślizgu. Horyzont jak ramię wagi przechylił się na osi samolotu i teraz ciemna wnęka zatoki wracała pod skrzydło, ukazując brzegi, urywające się tuż pod powierzchnią fal.

— Tu byłoby dobrze — powiedział kapitan. — Leć pan na wschód. Zobaczymy, jak tu szeroko.

Plichta dźwignął maszynę gazem i. sterami do linii lotu i szedł w górę. Silnik, ostygły w ślizgu, strzelał i raz po raz tracił obroty.

— Co tam. takiego? — zaniepokoił się Pilewicz.

— Zaraz się rozgrzeje — powiedział pilot, biorąc kurs na wschód.

Jakoż temperatura wzrosła i strzałka obrotomierza przestała drgać. Niemal w tej samej chwili skończyło się pole lodowe. Tylko wielkie i gęste kry parły z południowego wschodu i ocierały się o wschodni brzeg zapory, piętrząc na jej skraju obsuwającą się co chwila w morze barierę.

Plichta pomyślał, że walka z tymi krami będzie niemal równie trudna jak przebijanie się przez zaporę, która choć spękana, i zaledwie na sto pięćdziesiąt metrów szeroka w tym miejscu, stanowiła przecież nie lada przeszkodę dla pancernego dzioba Junaka. Na oko lód mógł mieć półtora metra grubości i Plichta wątpił, czy statek zdoła go skruszyć.

A gdyby nawet, to co dalej? — zapytywał się w duchu. — Czy maszyny wyjdą zwycięsko z próby rozepchnięcia tych płyt lodowych, którymi powierzchnia Morza Karskiego zdawała się zapełniona aż po Przylądek Czeluskin i Ziemię Mikołaja?...

— Wracamy! — krzyknął kapitan. — Ile pan ma benzyny?

Benzyny było w zbiornikach akurat tyle, ile trzeba, aby dolecieć do statku.

— Tak mało? — nasrożył się dowódca. — A cóż by pan zrobił, gdybyśmy zabłądzili, hę?

— Ja nie zabłądzę, panie kapitanie — uśmiechnął się pilot.

Pilewicz prychnął gniewnie, ale nie zaprzeczył. Wiedział, że Plichta orientuje się znakomicie.

— Mamy przecież przez cały czas zator na wschód — mówił dalej Adam. — Nie możemy zabłądzić, bo bariera doprowadzi nas zawsze do celu. A gdybyśmy teraz nie zawrócili, powiedziałbym panu, że już trzeba wracać.

— Przestańże pan gadać nareszcie — zirytował się Pilewicz.

— Jeszcze tylko jedno, jeżeli pan kapitan pozwoli...

— Czego?

— Wziąłem zapasową blaszankę benzyny na pół godziny lotu.

Kapitan skrzywił się. Miał to być aprobujący uśmiech.

— Choć raz zrobiłeś pan coś rozsądnego — mruknął w obwisłe wąsy. — Jak daleko jesteśmy od statku?

Plichta zastanawiał się chwilę. Lecieli krętą, zygzakowatą trasą, zawracali, robili wypady w bok, krążyli…

— Ze sto dwadzieścia kilometrów — powiedział.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin