11 - Clive Cussler - Złoto Inków.doc

(2195 KB) Pobierz

CLIVE CUSSLER

 

ZŁOTO INKÓW

 

(Przełożył: Ziemowit Andrzejewski)

 

AMBER 1999

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pełnomorski statek Inków A.D. 1533 Zapomniane morze

 

Nadciągnęli z południa wraz z porannym słońcem, a kiedy sunęli po roziskrzonej  wodzie, sprawiali wrażenie migotliwych zjaw w pustynnym mirażu. Kwadratowe  bawełniane  żagle flotylli tratew zwisały bezwładnie pod łagodnym lazurem nieba, wiosła  rytmicznie  pogrążały się w wodzie, chociaż ani jeden okrzyk komendy nie zburzył  niesamowitej ciszy.  Wysoko w górze sokół to wznosił się, to opadał, jak gdyby wiodąc sterników ku  jałowej  wysepce, sterczącej w samym środku śródlądowego morza. Tratwy były skonstruowane z powiązanych i podgiętych na obu końcach wiązek  sitowia; sześć takich wiązek składało się na jeden kadłub, wzmocniony więźbą i  kilem z  bambusa. Wygięte dzioby i rufy miały kształt węży o psich pyskach, które  szczerzyły kły ku  niebu, przez co mogło się zdawać, że wyją do księżyca. Na zaostrzonym dziobie tratwy płynącej przodem, w fotelu przypominającym tron  siedział dostojnik dowodzący flotyllą. Nosił bawełnianą tunikę, zdobną  turkusowymi  cekinami, i wełniany płaszcz, haftowany w wielobarwny wzór. Głowę okrywał mu  pióropusz,  twarz zaś - złota maska; żółtawo migotały w słońcu także jego kolczyki, masywny  naszyjnik i  naramienne bransolety, ba, nawet trzewiki wielmoży wykonano ze złota. Członkowie  załogi, i  to czyniło widok jeszcze bardziej zdumiewającym, byli wystrojeni z nie mniejszym  przepychem. Z trwogą i podziwem przyglądali się tubylcy intruzom, którzy wtargnęli na ich  wody.  Nie podejmowali prób obrony swych terytoriów, byli bowiem prostymi myśliwymi i  zbieraczami, którzy chwytali w paści króliki, łowili ryby i wypełniali kosze  zerwanymi lub  wygrzebanymi z ziemi darami natury. Prymitywni, w zastanawiającym kontraście do  tworzących rozległe imperia sąsiadów z południa i wschodu, żyli i umierali ani  myśląc o  wznoszeniu olbrzymich świątyń. Teraz jak zahipnotyzowani przyglądali się  sunącemu po  wodzie niewiarygodnemu bóstwu, jednomyślnie postrzegając wydarzenie jako cudowne  przybycie z zaświatów wojowniczych bogów. Zagadkowi przybysze, całkowicie ignorując lud okupujący brzegi, nieznużenie  wiosłowali ku celowi swej podróży; spełniali uświęconą misję, nie zwracali zatem  uwagi na  sprawy mało istotne - w stronę tubylców nie padło ani jedno spojrzenie. Zmierzali wprost ku stromym skalistym zboczom góry, której szczyt, wznoszący się  na dwieście metrów ponad powierzchnię morza, tworzył nie zamieszkaną i prawie  pozbawioną roślinności wysepkę, zwaną przez tuziemców Martwą Olbrzymką, długi  bowiem  i niski grzbiet wzniesienia przypominał ciało kobiety pogrążonej w kamiennym  śnie.

Złudzenie to zwiększała jeszcze nieziemska aureola, skrzesana ze skał przez  słoneczne  promienie. Wnet świetliście wystrojeni żeglarze osadzili tratwy na usianej kamykami  niewielkiej  plaży, przechodzącej w wąski kanion; spuścili z masztów bawełniane płachty,  zdobne - co  skutecznie potęgowało lęk i szacunek tubylczych gapiów - wielkimi haftami  wyobrażającymi  fantastyczne zwierzęta, i przystąpili do wyładunku ogromnych trzcinowych koszy  oraz  ceramicznych dzbanów. Przez cały dzień układali ładunek w stos potężny wprawdzie, lecz uładzony,  wieczorem natomiast, kiedy słońce skrywało się za zachodnim horyzontem, utonęli  w mroku,  przewiercanym tylko migotliwymi płomykami. Gdy zaczął wstawać nowy dzień,  okazało się,  że tratwy wciąż spoczywają na brzegu jak martwe ryby, ładunek zaś leży na  poprzednim  miejscu. Tymczasem kamieniarze, nie szczędząc potu, z pasją zaatakowali skalisty szczyt  góry  mosiężnymi dłutami i łomami, i przez sześć najbliższych dni tak uporczywie kuli  i  obłupywali kamień, że przybrał wreszcie przeraźliwą postać skrzydlatego jaguara  o wężowym  łbie. Kiedy dobiegły końca ostatnie prace rzeźbiarskie i polerownicze, odnosiło  się wrażenie,  iż groteskowa bestia gotuje się, by dać susa ze skały, w której ją wykuto. Przez  cały ten czas  kosze i dzbany stopniowo znikały z plaży, aż wreszcie ani jeden nie pozostał.

Potem, gdy pewnego ranka starym już zwyczajem miejscowi ponad wodą sięgnęli  wzrokiem ku wyspie, znaleźli ją pustą. Tajemniczy lud, przybyły tu z południa na  tratwach,  rozwiał się jak sen, a o tym, że nie był ułudą, zaświadczał potężny jaguar z  wężowym łbem,  który obnażał kły i szczelinami oczu omiatał wzgórza, ciągnące się aż po  horyzont na brzegu  śródlądowego morza.

Ciekawość rychło przemogła strach i już nazajutrz po południu czterech śmiałków  z  największej wsi, dodawszy sobie odwagi krzepkim miejscowym piwem, zepchnęło na  wodę  czółno wydłubane z jednego pnia drzewa i machając wiosłami popłynęło na wyspę.  Widziano  z lądu, jak dobijają do brzegu i znikają w wąskim kanionie prowadzącym w głąb  góry. Do późnej nocy i przez cały następny dzień krewni i sąsiedzi oczekiwali ich  powrotu -  daremnie. Zaginął po nich wszelki ślad i zniknęła nawet dłubanka. Pierwotny lęk tubylców zwielokrotnił się jeszcze, kiedy nagle na małe morze  spadł  straszliwy sztorm, zmieniając je we wrzący kocioł. Słońce raptownie zgasło,  niebo okryło się  czernią, jakiej nie pamiętali najstarsi ludzie; owym przejmującym zgrozą  ciemnościom  towarzyszył świszczący wiatr, co spienił fale i dokonał spustoszeń w nabrzeżnych  wioskach.  Mogło się zdawać, iż żywioły toczą ze sobą wojnę, smagając przy okazji ląd, bądź  też - i w tej  kwestii mieszkańcy tamtejszych okolic żywili zupełną pewność - że wiedzeni przez  jaguara o  wężowym łbie bogowie nieba i ciemności wywierają zemstę na pobratymcach  zuchwalców,  którzy poważyli się wtargnąć w ich domenę. Poszeptywano o klątwie rzuconej na  intruzów.

A potem sztorm zniknął za horyzontem równie nagle, jak zza niego napłynął, wiatr  zamarł zupełnie, pogrążając świat w ciszy, która wydawała się aż nienaturalna,  słońce  roziskrzyło powierzchnię morza równie spokojnego jak dawniej. Nadleciały mewy i  jęły  zataczać kręgi nad czymś, co podczas burzy fale cisnęły na wschodni brzeg.  Zaciekawieni  ludzie ostrożnie ruszyli w tę stronę, przystanęli niepewnie, podeszli bliżej - i  wtedy zbiorowe  sapnięcie wyrwało się z ich ust, pojęli bowiem, że na piasku plaży spoczywają  zwłoki  jednego z cudzoziemców przybyłych z południa. Miał na sobie tylko ozdobną,  haftowaną  tunikę; po złotej masce, pióropuszu i bransoletach nie było śladu. W  przeciwieństwie do  ciemnoskórych i kruczowłosych tuziemców, topielec miał jasne włosy i białą  skórę, jego  niewidzące oczy były błękitne. Stojąc, byłby o dobre pół głowy wyższy od  najroślejszego z  ludzi, którzy przyglądali mu się teraz w bezbrzeżnym zdumieniu. Dygocąc ze strachu, ostrożnie zanieśli go i złożyli do czółna, wytypowali ze  swego  grona dwóch najśmielszych, ci zaś dowieźli zwłoki na wyspę, spiesznie położyli  je na plaży i  wściekle machając wiosłami, wrócili na ląd. Długo jeszcze po śmierci  najstarszych świadków  niezwykłego zdarzenia grzęznący w piasku szkielet słał swe złowróżbne  ostrzeżenie, by  trzymać się od wyspy z daleka...

Krążyły słuchy, że skrzydlaty strażnik złotych wojowników, jaguar z wężowym  łbem,  pożarł wścibskich intruzów; nikt zatem nigdy nie podjął ryzyka, by stawiając  nogę na wyspie  narazić się na jego gniew. Wyspa zresztą roztaczała aurę tak niesamowitą, a  nawet upiorną, że  stała się niebawem miejscem świętym, o którym zwyczajowo mówiło się przyciszonym  głosem. Kim byli odziani w złoto wojownicy i skąd przypłynęli? Dlaczego skierowali swe  tratwy w głąb śródlądowego morza i co tu robili? Świadkowie pogodzili się z  faktem, że nie  znajdą żadnego wyjaśnienia dla tego, co ujrzeli; z niewiedzy rodzą się mity -  urodziły się  zatem, a nawet zdążyły okrzepnąć, zanim okolicę nawiedziło potężne trzęsienie  ziemi,  obracając w perzynę wszystkie pobliskie wioski. Kiedy po pięciu dniach wstrząsy  wreszcie  ustały, śródlądowe morze zniknęło, a jedynym po nim śladem był szeroki pas  muszel wzdłuż  dawnej linii brzegowej. Z legend wnet przeniknęli tajemniczy intruzi do wierzeń religijnych, zyskując  status  bogów. Zrazu gadki o ich cudownym objawieniu i zniknięciu krążyły szeroko,  potem, coraz  uboższe w fakty, wracały rzadziej, aż wreszcie stały się przekazywaną z  pokolenia na  pokolenie cząstką folkloru ludu zamieszkującego prześladowaną przez duchy  krainę, nad  którą niepojęte rozumem fenomeny wiszą jak dym nad obozowym ogniskiem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KATAKLIZM

 

l marca 1578

 

U zachodnich wybrzeży Peru

 

Kapitan Juan de Anton, posępny Kastylijczyk o starannie przystrzyżonej czarnej  brodzie i zielonych oczach, raz jeszcze spojrzał na podążający za nim zagadkowy  statek i w  zadumie zmarszczył czoło. "Przypadek - zapytał sam siebie - czy też zaplanowane  przechwycenie?".

Na ostatnim odcinku trasy z Callao de Lima nie spodziewał się spotkań z innymi  galeonami zdążającymi w stronę Panamy, gdzie ich ładunek - przeznaczone dla  króla skarby -  miał trafić na grzbiety mułów, które przeniosą go przez międzymorze do  atlantyckich portów,  skąd na pokładach innych statków wyruszy w swą docelową podróż ku składom i  kufrom  Sewilli.

De Anton miał wrażenie, iż w takielunku i kształcie kadłuba statku odległego  jeszcze  o półtorej mili dostrzega cechy właściwe jednostkom floty francuskiej...  Żeglując po Morzu  Karaibskim, byłby się zapewne wystrzegał podobnych spotkań, tu jednak czuł się  zdecydowanie pewniej; jego podejrzliwość zmalała jeszcze bardziej, gdy dostrzegł  ogromną  flagę, powiewającą na rufie tamtego galeonu, dokładnie taką samą jak jego własna  bandera - z  czerwonym krzyżem na białym tle. Wciąż jednak odrobinę zbity z pantałyku zapytał swego zastępcę i pierwszego  nawigatora, Luisa Torresa:

- No i co o nim sądzisz, Luis?

Torres, gładko wygolony Galicyjczyk, wzruszył ramionami.

- Za mały jak na galeon ze złotem. Handlarz winem, na moje oko, co z Valparaiso  płynie, jak i my, ku Panamie.

- Tedy nie sądzisz, że jakimś cudem jest wrogiej bandery?

- Rzecz wykluczona. Żaden nieprzyjacielski okręt nie odważył się dotąd opłynąć  Ameryki Południowej zdradzieckim labiryntem Cieśniny Magellana.

Uspokojony de Anton skinął głową.

- Skoro zatem nie obawiamy się, iż to Anglicy albo Francuzi, zróbmy zwrot i  przekażmy im pozdrowienia. Torres wydał rozkaz sternikowi, który z pokładu skrzyniowego, spoglądając nad  działowym, pilnował kursu i korygował go ruchami pionowego drążka połączonego  długim  trzonem z piórem steru. "Nuestra Seńora de la Concepción", największy i  najpyszniejszy z  galeonów tworzących pacyficzną armadę, przechylił się na bakburtę, a kiedy  zatoczywszy  krąg wszedł na przeciwny do tymczasowego kurs południowo-wschodni, rześka bryza  od  brzegu wypełniła jego dziewięć żagli i pchnęła pięćsetsiedemdziesięciotonową  masę z  przyzwoitą prędkością pięciu węzłów.

Mimo majestatycznej sylwetki i delikatnej snycerki oraz kunsztownej polichromii,  zdobiącej wysoki kasztel i dziobówkę, stanowił twardy orzech do zgryzienia.  Niezwykle  solidnie skonstruowany i łatwy w nawigacji, był pośród jednostek oceanicznych  owych  czasów prawdziwym koniem pociągowym, a w razie potrzeby potrafił obnażyć zęby,  aby  przed najwaleczniejszymi nawet korsarzami, jakimi mogłoby go poszczuć łupieżcze  państwo  morskie, obronić skarby w swojej ładowni.

Na pierwszy rzut oka "Concepción" sprawiała wrażenie uzbrojonego po zęby okrętu  wojennego, bliższy jednak ogląd zdradzał jej naturę statku handlowego. Wprawdzie  na  pokładach działowych było niemal pięćdziesiąt furt dla czterofuntowych armatek,  skoro  jednak Hiszpanie żywili wiarę, iż Morza Południowe są czymś w rodzaju ich  prywatnej  ogrodowej sadzawki, a ponadto nie zdarzyło się dotychczas, by któraś z ich  jednostek została  napadnięta i zdobyta przez wraży okręt, uzbrojenie galeonu "Nuestra Seńora de la  Concepción" sprowadzało się do dwóch zaledwie dział, co ograniczyło tonaż i  pozwoliło  przewozić cięższe ładunki. Kapitan de Anton zatem, przekonany, że jego statkowi  nie grozi  niebezpieczeństwo, przysiadł na niewielkim taborecie, obserwując przez lunetę  gwałtownie  przybliżającą się jednostkę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, aby - chociaż ot  tak, na  wszelki wypadek - postawić załogę w stan gotowości.

Skąd mógł wiedzieć, skąd mógł mieć choćby niejasne przeczucie, że wykonał zwrot  tylko po to, aby ruszyć na spotkanie "Złotej Łani", dowodzonej przez  niestrudzonego "psa  morskiego" Anglii, kapitana Francisa Drake'a, który teraz, stojąc na pokładzie  rufowym,  również przyglądał się przez lunetę de Antonowi zimnym wzrokiem rekina  zdążającego  śladem świeżej krwi.

- Diablo to uprzejmie z jego strony, że nam wyszedł na spotkanie - mruknął  Drake.

Był kędzierzawym rudzielcem o posturze kogucika bojowego, miał maleńkie oczka i  ostrą  brodę poniżej płowego wąsika.

- A miał jakieś inne wyjście, skorośmy od dwóch tygodni deptali mu po piętach? -  zapytał retorycznie Thomas Cuttill, nawigator "Złotej Łani".

- Tak jest, pryz wszelako wart tego, żeby się za nim pouganiać - odparł Drake.

"Złota Łania", wyładowana po burty sztabami srebra, kosztownymi płótnami i  jedwabiami, a nadto szkatułą pełną kamieni szlachetnych - łupem zdobytym, odkąd  jako  pierwszy angielski statek wpłynęła na Ocean Spokojny, na co najmniej tuzinie  hiszpańskich  galeonów - cięła fale z nieustępliwością ogara, który ściga lisa. Zwana  uprzednio  "Pelikanem", była dzielnym i krzepkim okręcikiem, długim na trzydzieści jeden  metrów i  liczącym sto czterdzieści ton wyporności. Dobrze ciągnęła z wiatrem i znakomicie reagowała na ster, a chociaż jej kadłub i  maszty miały już swoje lata, długotrwały remont w Plymouth uczynił ją zdolną  sprostać  rejsowi, który - jak się w końcu okazało - potrwał trzydzieści pięć miesięcy i  po przebyciu  pięćdziesięciu tysięcy kilometrów doprowadził do opłynięcia kuli ziemskiej.

- Mamy przeciąć jej kurs i przy okazji przetrzepać trochę te hiszpańskie hieny?  -  zapytał Cuttill.

Drakę opuścił drugą lunetę, pokręcił głową i uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Zachowamy się bardziej szarmancko, jeśli strymujemy żagle i pozdrowimy ich,  jak  na prawdziwych dżentelmenów przystało.

Stropiony Cuttill wlepił wzrok w zuchwałego dowódcę.

- A jeśli pierwsi otworzą ogień?

- Do czarta, mało to prawdopodobne, żeby jej kapitan odgadł, kim jesteśmy.

- Ale statek ze dwa razy większy niż nasz - zauważył Cuttill.

- Aliści, wedle tego, co nam rzekli marynarze pochwyceni opodal Callao de Lima,  ma  na pokładzie ledwie dwa działa. Cóż to jest wobec osiemnastu armatek "Łani"?

- Ci Hiszpanie! - prychnął Cuttill. - Jeszcze gorsi z nich łgarze niż z  Irlandczyków.

- Milsza hiszpańskim kapitanom ucieczka aniżeli walka - przypomniał Drakę  swojemu  zapalczywemu zastępcy.

- Czemu więc nie przygrzać im z dział i zmusić do kapitulacji?

- A po cóż ryzykować, że przy okazji pójdą na dno z całym ładunkiem? Jeśli  powiedzie się mój plan, przyoszczędzimy prochu, oddając wszystko w ręce naszych  krzepkich chłopców, którzy aż rwą się do walki.

Cuttill ze zrozumieniem pokiwał głową.

- Myślisz brać galeon abordażem?

Drake przytaknął.

- Wedrzemy się na pokład, zanim chociaż jeden zdoła wymierzyć do nas z  muszkietu.  Jeszcze tego nie wiedzą, ale żeglują w pułapkę, co ją sami na siebie zastawili. Ledwie minęła trzecia po południu, gdy "Nuestra Seńora de la Concepción"  ponownie  wykonała zwrot i po wejściu na dawniejszy kurs północno-zachodni zrównała się ze  "Złotą  Łanią", mając ją po prawej burcie. Torres wdrapał się po drabince na kasztel  dziobowy i  wrzasnął ponad wodą:

- Co to za statek?!!

Numa de Silva, portugalski pilot, którego Drake przeciągnął na swoją stronę po  zdobyciu u wybrzeży Brazylii jego statku, odkrzyknął po hiszpańsku:

- "San Pedro De Paula" w drodze z Valparaiso!

Niewielki galeon o tej nazwie Drake zdobył mniej więcej trzy tygodnie temu. Z wyjątkiem kilku ludzi ubranych na modłę hiszpańską, cała załoga Drake'a -  opancerzona, uzbrojona w piki, muszkiety, pistolety i szable - skryła się pod  pokładem;  bosaki abordażowe, uwiązane do mocnych lin, leżały wzdłuż nadburci, niewidoczne  dla  Hiszpanów, na przyczepionych do masztów pomostach bojowych przyczaili się  kusznicy.  Drake z obawy, że od ognia z broni palnej mogą zająć się żagle, zabronił używać  muszkietów  na tych stanowiskach. Zwinięto groty, aby dać kusznikom wolne pole ostrzału, i Drake zaczął wyczekiwać  na odpowiedni moment do ataku. Nie przejmował się faktem, iż przeciwko niemal  dwóm  setkom Hiszpanów może wystawić zaledwie osiemdziesięciu jeden swoich Anglików -  nie  pierwszy i nie ostatni raz całkowicie ignorował przytłaczającą przewagę  nieprzyjaciela, co na  nieporównanie większą skalę miał potwierdzić jego znacznie późniejszy bój w  kanale La  Manche z Wielką Armadą.

Ze swej strony de Anton nie dostrzegał na pokładzie przyjaznego z pozoru statku  żadnych oznak podejrzanej aktywności. Żeglarze, niezbyt zainteresowani wielkim  galeonem,  krzątali się przy swoich zajęciach, kapitan, leniwie wsparty o reling na  pokładzie rufowym,  powitał go salutem.

Kiedy odstęp pomiędzy statkami zmalał do trzydziestu metrów, Drake dał  niedostrzegalny znak głową, na co jego najlepszy strzelec, ukryty na pokładzie  działowym,  zdmuchnął z muszkietu sternika "Concepción", w tej samej chwili kusznicy,  przyczajeni na  pomostach bojowych, zaczęli niechybnymi bełtami zrzucać z rej hiszpańskich  marynarzy.

Galeon stracił sterowność, a wówczas Drake rozkazał zestosować "Złotą Łanię" z  wysoką  stromą burtą hiszpańskiego statku i gdy rozległ się protestujący trzask więźby  oraz poszyć,  ryknął na całe gardło:

- Zdobądźcie ją dla dobrej królowej Elżbietki i naszej starej Anglii, chłopcy!

Nad okrężnicą "Złotej Łani" poszybowały bosaki abordażowe, by ugrzęznąwszy w  nadburciach i takielunku "Concepción", sczepić oba statki w śmiertelnym zwarciu;  wtedy na  pokład hiszpańskiego galeonu, wyjąc jak strzygi, wdarli się ukryci dotąd ludzie  Drake'a.  Atmosferę chaosu i zgrozy powiększali jeszcze angielscy muzykanci, opętańczo  dmąc w  trąby i bijąc w bębny. Skamieniałych ze strachu hiszpańskich żeglarzy zasypała  nawałnica kul  muszkietowych i bełtów. Bój trwał zaledwie kilka minut; jedna trzecia załogi galeonu, ranna lub martwa,  padła  na pokład bez jednego strzału wymierzonego w napastników, a pozostali marynarze  "Concepción", wzgardliwie rozpychani przez rwących się ku ładowniom angielskich  piratów,  na klęczkach błagali o łaskę.

Drake, uzbrojony w pistolet i szablę, przypadł do kapitana de Antona.

- W imieniu Jej Wysokości Królowej Anglii Elżbiety... poddaj się, waszmość! -  zawołał przekrzykując zgiełk.

Hiszpan, oszołomiony i przejęty niedowierzaniem, odkrzyknął:

- Poddaję siebie i statek! Miej, wasze, litość nad załogą!

- Katowskiej roboty nie lubię - rzucił Drake w odpowiedzi.

Anglicy w pełni zawładnęli statkiem, zwłoki poległych ciśnięto za burtę,  ocalałych zaś  członków załogi, w tej liczbie rannych, zamknięto w ładowni. Kapitan de Anton i  jego  oficerowie przeszli po desce na pokład "Złotej Łani", gdzie Drakę z galanterią,  jaką zawsze  okazywał jeńcom, osobiście oprowadził hiszpańskiego dowódcę po swoim okręcie,  później  natomiast podjął starszyznę "Concepción" wystawną kolacją, zaserwowaną na  srebrze i  okraszoną muzyką, tudzież najwyborniejszym ze świeżo odebranych prawowitym  właścicielom hiszpańskich win.

Jeszcze podczas owej kolacji angielscy marynarze zawrócili oba statki na zachód  i  wypłynęli poza hiszpańskie szlaki żeglugowe; nazajutrz rano strymowali żagle,  utrzymując  jedynie taką prędkość, aby pozostać na kursie. Cztery następne dni poświęcono  przerzucaniu  fantastycznych skarbów z ładowni "Concepción" na pokład "Złotej Łani" - na  olbrzymi łup  składało się trzynaście skrzyń z królewską srebrną zastawą i monetami,  osiemdziesiąt funtów  złota, dwadzieścia sześć ton srebra w sztabach, setki puzder z perłami i  kamieniami  szlachetnymi - przeważnie szmaragdami - a wreszcie potężne zapasy żywności,  takiej jak  suszone owoce i cukier. Miał to być na przeciąg kilku najbliższych  dziesięcioleci największy  łup zdobyty przez jakiegokolwiek korsarza.

Jedną z ładowni wypełniały od ściany do ściany kosztowne i egzotyczne inkaskie  wytwory, wiezione do Madrytu dla osobistej przyjemności Jego Katolickiego  Majestatu Filipa  II, króla Hiszpanii. Drake, który nigdy nie widział czegoś podobnego, studiował  je ze  zdumieniem. Były tam wypiętrzone pod sufit bele misternie haftowanych andyjskich  materiałów oraz setki skrzyń pełnych kamiennych i ceramicznych posążków,  prawdziwych  arcydzieł z rzeźbionego jaspisu, a wreszcie kunsztownych mozaik z turkusu i  macicy perłowej  - bez wyjątku zrabowanych ze świątyń i pałaców ludów andyjskich przez Francisca  Pizarra i  kolejne fale złaknionych złota konkwistadorów. Drake nawet sobie nie wyobrażał,  iż może  gdzieś istnieć na świecie tak mistrzowskie rzemiosło, osobliwe jednak, że jego  największą  uwagę wzbudził nie jakiś skrzący się od klejnotów przepyszny posążek, lecz nader  proste  puzdro z jaspisu, ozdobione na wieku płaskorzeźbionym ludzkim obliczem. To wieko  zamykało szkatułę z niemal hermetyczną szczelnością; w środku kryła się  wielobarwna  plątanina sznurków rozmaitej grubości, pozwęźlanych w dziesiątkach miejsc.

Drake zabrał puzdro do swojej kabiny i spędził znaczną część dnia, analizując  kolorowe sznurki i całe kompozycje sznurków, pokrytych węzełkami w  odległościach, jak  mniemał, nieprzypadkowych. Był utalentowanym nawigatorem i człowiekiem amatorsko  parającym się sztuką, rychło więc pojął, że ma do czynienia albo z instrumentem  matematycznym, albo też z rodzajem kalendarza, lecz jego usilne próby  rozszyfrowania barw  sznurków i konfiguracji węzłów zakończyły się fiaskiem. Był równie bezradny, jak  byłby  zapewne bezradny Inka, usiłując pojąć znaczenie długości i szerokości  geograficznych na  mapie nawigacyjnej.

Dał wreszcie za wygraną, owinął puzdro w lnianą płachtę i wezwał Cuttilla.

- Hiszpan, skorośmy ujęli mu ładunku, ma teraz sporo mniejsze zanurzenie -  oznajmił  jowialnie Cuttill, wchodząc do kajuty kapitańskiej.

- Aleście nie ruszali tubylczych precjozów? - zapytał Drake.

- Zgodnie z rozkazem, zostały w ładowni Hiszpana.

Drakę powstał od biurka, podszedł do wielkiego okna i spojrzał na "Concepción",  burty galeonu wciąż były wilgotne kilka stóp nad obecną linią zanurzenia.

- Te dzieła sztuki miał dostać król Filip - stwierdził Drake - lepiej wszelako,  żeby  trafiły do Anglii i otrzymała je w darze nasza królowa Elżbietka.

- Ależ "Łania" jest już przeładowana ponad wszelką miarę - zaprotestował  Cuttill. -  Dorzućmy jeszcze pięć ton, a straci sterowność, fale zaś będą się wlewać przez  niższe porty  armatnie. Jak Bóg w niebiesiech pójdzie na dno, ledwie wpłyniemy na piekielne  odmęty  Cieśniny Magellana.

- Nie zamierzam wracać cieśniną - odparł Drake. - Plan mój jest taki, żeby  ruszyć na  północ i poszukać północno-zachodniego przejścia do Anglii. Jeśli się nie  powiedzie, popłynę  szlakiem Magellana przez Pacyfik, a potem dookoła Afryki.

- "Łania" nigdy nie ujrzy Anglii, pękając w szwach od nadmiaru dóbr w ładowni.

- Większość srebra zostawimy na wyspie Cano opodal Ekwadoru, skąd się je  odzyszcze podczas późniejszego rejsu, dzieła sztuki zaś po staremu popłyną w  ładowni  "Concepción".

- Aleś mówił, że chcesz je sprezentować królowej!

- I nie zmieniłem zdania - upewnił go Drake. - Ty, Thomasie, weźmiesz z "Łani"  dziesięciu ludzi i pożeglujesz galeonem do Plymouth.

Cuttill bezradnie rozłożył ramiona.

- Mając ledwie dziesięciu załogi, nie dam sobie rady z tak wielkim statkiem,  szczególnie przy sztormowej pogodzie.

Drakę wrócił do biurka i postukał mosiężnym cyrklem w zakreślone na mapie kółko.

- Na karcie, com ją znalazł w kajucie kapitana de Antona, zaznaczyłem niewielką  zatoczkę ku południowi stąd, która, powinna być wolna od Hiszpanów. Pożeglujesz  tam i  wysadzisz na ląd hiszpańskich oficerów, tudzież wszystkich rannych. Z  pozostałych wybierz  dwudziestu chłopa w pełni zdrowia i skłoń ich, niechaj po dobrawoli popłyną z  tobą.  Dopilnuję, że będziesz miał oręża aż nadto, by trzymać ich w cuglach i nie  pozwolić sobie  wydrzeć statku.

Cuttill wiedział, że sprawa jest przesądzona; próby dyskusji z człekiem tak  upartym  jak Drake były z góry skazane na fiasko. Z rezygnacją wzruszył ramionami.

- Postąpię, co zrozumiałe, wedle rozkazu.

Drake miał pewność na twarzy i ciepło w oczach.

- Thomasie, jeśli jest żeglarz zdolen doprowadzić do portu w Plymouth hiszpański  galeon, nazywa się Cuttill. Pewien jestem, że królowej oczy wyjdą z orbit, gdy  jej rzucisz do  stóp swój ładunek.

- Wolałbym wszelako tobie zostawić tę przyjemność, kapitanie.

Drake serdecznie poklepał Cuttilla po ramieniu.

- Bez obawy, stary druhu. A kiedy "Złota Łania" wróci do kraju, masz na mnie  czekać  w porcie z dwiema dziewkami u boków.

Nazajutrz o wschodzie słońca Cuttill kazał marynarzom rzucić cumy łączące oba  statki. Trzymał pod pachą spowitą w płótno szkatułę, którą Drake kazał mu  osobiście wręczyć  królowej; kiedy zaniósł puzdro do kajuty kapitańskiej, zamknął w kabinecie i  wrócił na  pokład, "Nuestra Seńora de la Concepción" majestatycznie oddalała się od "Złotej  Łani".

Zaczęto stawiać żagle w promieniach słońca tak purpurowych, jak - gotowi byli  bożyć się  marynarze obu statków - krew z przebitego serca. Mieli to za zły omen. Drake i Cuttill po raz ostatni pomachali sobie na pożegnanie i "Złota Łania"  wzięła  kurs na północny wschód. Cuttill odprowadzał ją spojrzeniem, aż stała się  niewielkim  ciemnym punkcikiem na horyzoncie. Nie podzielał pewności Drake'a; złe przeczucia  przyprawiały go o skurcz w żołądku. Kilka dni później, zatopiwszy u brzegów wyspy Cano wiele ton srebra w sztabach i  monetach, krzepka "Łania" i nieustraszony Drake popłynęli na północ, by najpierw  dotrzeć  do miejsca, które zyskało później nazwę wyspy Vancouver, następnie zaś,  skręciwszy na  zachód, kontynuować przez Pacyfik swój epicki rejs.

Daleko na południu "Concepción" zrobiła zwrot przez sztag i skierowała się  wprost na  wschód, by późnym wieczorem dnia następnego wpłynąć do zatoczki zaznaczonej  przez  Drake'a na hiszpańskiej mapie i rzucić w niej kotwicę. Kiedy wraz z nowym dniem zza Andów wychynęło słońce, Cuttill i jego ludzie  dostrzegli na wybrzeżu wielką wioskę, liczącą zapewne tysiąc dusz z górą. Nie  tracąc czasu,  Cuttill polecił rozpocząć ewakuację Hiszpanów na brzeg, dwudziestu wszakże  najzdatniejszym marynarzom zaproponował dziesięciokrotność ich dotychczasowej  lafy za  podjęcie pod jego komendą rejsu do Anglii, gdzie tuż po wylądowaniu mieli  odzyskać  wolność. Wszyscy zaciągnęli się z ochotą.

Tuż po południu Cuttill stał na pokładzie działowym, doglądając wyokrętowania,  kiedy cały statek zaczął drżeć, jak gdyby potrząsała nim mocarna, gigantyczna  dłoń.  Wszystkie oczy natychmiast podniosły się na szczyty masztów; umocowane tam  wąziutkie  proporczyki były jednak prawie nieruchome i tylko ich końce leniwie łopotały w  leciutkich  powiewach wiatru. Potem, znów jak na komendę, spojrzenia powędrowały ku  brzegowi,  gdzie z podnóża Andów uniosła się olbrzymia chmura pyłu i jak się zdawało,  podjęła  wędrówkę w stronę morza. Potem ziemia zwarła się w konwulsjach, a towarzyszący  temu  gromowy ogłuszający ryk sięgnął niebios. Oszołomieni żeglarze porozdziawiali  gęby, widząc,  jak wzgórza na wschód od wioski unoszą się najpierw, a potem opadają niczym  grzywacze w  zetknięciu z płycizną plaży.

Chmura kurzawy napłynęła nad wieś i połknęła ją jak szczuka pożera płotkę, ponad  huk żywiołów wzniosły się wrzaski tubylców i grzechot ich obracających się w  ruiny  kamiennych i glinianych sadyb. Na pokładzie galeonu połowa protestanckich  Anglików i cała  bez wyjątku kompania katolickich Hiszpanów padła na kolana, zanosząc do Boga  żarliwe  modły o ratunek.

Po kilku minutach pył przesunął się nad statkiem i rzednącą chmurą popłynął w  dal.  Żeglarze z niewiarą w oczach spoglądali na usypisko gruzu, które niedawno  jeszcze było  wioską tętniącą życiem, i wsłuchiwali się w rozpaczliwe krzyki ludzi uwięzionych  w ruinach.  Szacowano później, że z kataklizmu ocalało jedynie pięćdziesiąt osób. Wysadzeni  na brzeg  Hiszpanie gorączkowo biegali plażą w tę i z powrotem, błagając, by zabrano ich z  powrotem  na statek. Cuttill wziął się w garść i głuchy na błagania podbiegł do relingu,  omiatając morze  uważnym spojrzeniem: lekko tylko pofalowane, było najzupełniej obojętne wobec  tragedii  wioski.

Nagle, pragnąc ze wszystkich sił pozostawić koszmar jak najdalej za sobą,  Cuttill  zaczął wykrzykiwać rozkazy do odpłynięcia; Hiszpanie i Anglicy, połączeni  jednakim  zapałem, jęli spiesznie stawiać żagle i hisować kotwicę. Tymczasem na brzegu  ocalali  mieszkańcy wioski obiegli kapitana de Antona i jego ludzi, zanosząc prośby o  pomoc w  ratowaniu przysypanych krewniaków, Hiszpanie wszakże myśleli jedynie o własnych  żywotach.

Wówczas, wśród huku jeszcze potężniejszego niż poprzedni, ziemia zadrżała po raz  wtóry, przy czym grunt falował jak monstrualny dywan, z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin