07 - Clive Cussler - Cyklop.doc

(2209 KB) Pobierz

Clive Cussler

 

Cyklop

 

Przekład Jacek Manicki

Cyclops

Wydanie oryginalne: 1986

Wydanie polskie: 1998

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ośmiuset Amerykanom z transportowca "Leopoldville", którzy zginęli wraz ze

statkiem u wejścia do portu Cherbourg w Wigilię Bożego Narodzenia 1944 roku.

Zapomnianym przez wielu, przez nielicznych wspominanym.

 

 

 

Prolog

5 marca 1918 Morze Karaibskie

Cyklopowi pozostała niespełna godzina życia. Jeszcze czterdzieści osiem minut, a

stanie się wspólnym grobowcem trzystu dziewięciu osób - pasażerów i załogi.

Pośród, jak na ironię, pustego morza i pod diamentowo czystym niebem nastąpi nie

przewidziana i niczym nie zwiastowana tragedia. Nawet mewom, które przez ostatni

tydzień podążały uparcie kilwaterem statku to nurkując lotem błyskawicy, to znów

szybując z ospałą obojętnością ponad falami, dobra pogoda przytępiła silnie

wyczulony instynkt.

Od południowego wschodu wiała lekka bryza ledwie poruszając amerykańską flagą

wywieszoną na rufie statku. O trzeciej trzydzieści nad ranem większość nie

pełniących wachty członków załogi i pasażerów spała. Kilka osób, którym parna

duchota pasatów nie dawała zmrużyć oka, stało na górnym pokładzie i opierając

się o reling obserwowało, jak dziób statku tnie z sykiem wybrzuszające się

leniwie masy wody. Główne natarcie morza zdawało się szykować pod gładką

powierzchnią, gdzie w głębinach wzbierały potężne siły.

W sterówce Cyklopa porucznik John Church gapił się półprzytomnie przez jeden z

wielkich okrągłych iluminatorów. Miał psią wachtę od północy do czwartej rano i

nie przychodził mu do głowy inny sposób walki z sennością. Poprzez mgłę

otępienia rejestrował, że fale rosną, dopóki jednak były rzadkie i niezbyt

strome, nie widział powodu do redukowania szybkości.

Ciężko wyładowany węglowiec, popychany sprzyjającym prądem, wlókł się mimo to z

szybkością zaledwie dziewięciu węzłów. Jego maszyny stanowczo wymagały

kapitalnego remontu i w tej chwili pracował tylko lewy motor. Prawy nawalił

wkrótce po wypłynięciu z Rio de Janeiro i pierwszy mechanik zameldował, że

maszynę można naprawić dopiero po wejściu do portu Baltimore.

Porucznik Church piął się mozolnie po szczeblach kariery osiągając w końcu

stopień oficerski. Był chudym, przedwcześnie posiwiałym mężczyzną pod

trzydziestkę. Pływał już na wielu różnych statkach i cztery razy okrążył kulę

ziemską. Ale Cyklop był najosobliwszą jednostką, z jaką się zetknął w ciągu

dwunastu lat służby w marynarce wojennej. Odbywał na tym ośmioletnim statku swój

pierwszy rejs, w trakcie którego zdążyło już zajść kilka dziwnych incydentów.

Zaraz po opuszczeniu przez statek portu macierzystego prawa śruba posiekała na

miazgę marynarza, który wypadł za burtę. Potem doszło do kolizji z krążownikiem

Raleigh, z której obie jednostki wyszły z lekkimi uszkodzeniami. Bryg miał na

pokładzie pięciu więźniów. Jednego z nich, skazanego za brutalne zamordowanie

kolegi z tego samego statku, odstawiano do więzienia marynarki wojennej w

Portsmouth w stanie New Hampshire. Wpływając do portu Rio Harbor, statek był o

włos od wejścia na rafę, a kiedy pierwszy oficer zarzucił kapitanowi narażenie

statku na niebezpieczeństwo wskutek zmiany kursu, nałożono nań areszt i zakazano

opuszczania kajuty. Do tego dochodziły nieustanne problemy z silnikiem prawej

burty, utyskująca załoga i zapijający się do nieprzytomności kapitan. Kiedy

Church podsumował w myślach te niefortunne zdarzenia, dręczyło go przeczucie

nadciągającego nieszczęścia.

Z ponurej zadumy wyrwał go dobiegający z tyłu odgłos ciężkich kroków. Odwrócił

się i zesztywniał na widok kapitana przekraczającego próg sterówki.

Komandor porucznik George Worley był postacią żywcem wyjętą z kart powieści

"Wyspa skarbów". Brakowało mu tylko przepaski na oku i drewnianej nogi. Budową

przypominał byka. Szyi właściwie nie miał, a jego wielka głowa zdawała się

wyrastać wprost z ramion. Ręce o dłoniach tak potężnych, że rozmiarem mogły się

równać z tomem encyklopedii, zwisały luźno wzdłuż tułowia. Worley nigdy nie

przejmował się zbytnio regulaminem marynarki wojennej i nosił zazwyczaj na

pokładzie uniform złożony z laczków, małego kapelusika oraz bielizny. W

przepisowym mundurze Church widywał kapitana tylko podczas postojów Cyklopa w

portach, kiedy Worley schodził na brzeg w sprawach służbowych.

Z chrząknięciem, które miało zastąpić słowa powitania, Worley podszedł do

barometru i postukał w szybkę wielkim knykciem. Wpatrywał się kilka sekund we

wskazówkę, po czym skinął głową.

- Nie tak źle - powiedział z lekkim niemieckim akcentem. - Wygląda na to, że na

następne dwadzieścia cztery godziny mamy spokój. Przy odrobinie szczęścia morze

będzie gładkie jak stół, chyba że da nam popalić podczas mijania przylądka

Hatteras.

- Każdemu statkowi daje popalić przy przylądku Hatteras - mruknął bezbarwnie

Church.

Worley wszedł do kabiny nawigacyjnej i popatrzył na wykreśloną ołówkiem linię

wyznaczającą kurs Cyklopa i jego przybliżoną pozycję.

- Zmienić kurs o pięć stopni na pomoc - polecił wracając do sterówki. -

Opłyniemy Wielką Ławicę Bahamską.

- Już jesteśmy dwadzieścia mil na zachód od głównego kanału - zauważył Church.

- Mam swoje powody, by unikać uczęszczanych szlaków żeglugowych - odparł

szorstko Worley.

Church dał po prostu znak głową sternikowi i Cyklop wszedł w zwrot. Ta niewielka

zmiana kierunku sprawiła, że fale nacierały teraz na dziób od lewej strony i

statkiem zaczęło silnie kołysać.

- Nie bardzo mi się podoba stan morza - stwierdził Church. - Fale robią się

jakby bardziej strome.

- To częste na tych wodach - odparł Worley. - Zbliżamy się do miejsca, gdzie

Prąd Północnorównikowy spotyka się z Prądem Zatokowym. Widywałem tu już

powierzchnię płaską jak stół, a kiedy indziej wysokie na dwadzieścia stóp fale,

przepiękne bałwany wślizgujące się pod kil.

Church zaczął coś mówić, ale przerwał i nadstawił ucha. W sterówce rozległ się

zgrzyt metalu szorującego o metal. Worley zdawał się niczego nie słyszeć, ale

Church podszedł do tylnego bulaja i wyjrzał na długi pokład ładunkowy Cyklopa.

Jak na owe czasy był to wielki statek. Miał 542 stopy długości i 65 stóp

szerokości. Zbudowano go w Filadelfii w roku 1910 i pływał w służbach

pomocniczych marynarki wojennej wchodzących w skład Floty Atlantyckiej. W

siedmiu przepastnych ładowniach mogło się pomieścić l0 500 ton węgla, ale w tym

rejsie przewożono w nich 11 000 ton magnezu. Kadłub grzązł głęboko w falach, a

zanurzenie o dobrą stopę przekraczało znak Plimsolla. Zdaniem Churcha statek był

niebezpiecznie przeciążony.

Spoglądając w kierunku rufy Church rozróżniał majaczące w ciemnościach

dwadzieścia cztery żurawie do bunkrowania węgla z gigantycznymi dwuszczękowymi

chwytakami zabezpieczonymi na wypadek pogorszenia się pogody. Dostrzegał tam coś

jeszcze.

Pokład w okolicach śródokręcia zdawał się unosić i opadać w rytmie

przechodzących pod kilem fal.

- Boże - mruknął. - Kadłub przegina się na falach.

Worley nie zadał sobie nawet trudu, by spojrzeć.

- Nie ma się czym przejmować, synu - burknął. - Niewielkie naprężenia mu nie

zaszkodzą.

- Nigdy nie widziałem, żeby statek tak się naddawał - nie ustępował Church.

Worley opadł w wielki trzcinowy fotel, który trzymał na mostku, i wsparł nogi o

szafkę na busole.

- Synu, nie martw się o starego Cyklopa. Będzie żeglował po morzach i oceanach,

kiedy nas już dawno nie będzie na tym świecie.

Beztroska kapitana nie rozproszyła niepokoju Churcha. Wzmogła tylko dręczące go

od jakiegoś czasu przeczucie zbliżającego się nieszczęścia.

***

Przekazawszy wachtę innemu oficerowi, Church zszedł z mostka i zatrzymał się w

kabinie radiowej, by wypić filiżankę kawy z dyżurnym radiooperatorem. Gdy

wchodził, radio, jak na każdym statku nazywają fachowca od łączności

bezprzewodowej, podniósł na niego wzrok.

- Dzieńdoberek, poruczniku.

- Jest coś interesującego z pobliskich jednostek?

Radio zsunął słuchawkę z jednego ucha.

- Że co proszę?

Church powtórzył pytanie.

- Nic, tylko radiowcy z dwóch statków handlowych grają w szachy na odległość.

- Powinieneś się przyłączyć dla zabicia nudy.

- Wolę warcaby - stwierdził radio.

- Jak daleko od nas są te handlowce?

- Sygnały są bardzo słabe... będzie jakieś sto mil.

Church usiadł okrakiem na krześle, złożył ramiona na oparciu i wsparł na nich

podbródek.

- Połącz się z nimi i spytaj, jaki jest u nich stan morza.

Radio wzruszył bezradnie ramionami.

- Nie da rady.

- Nadajnik ci szwankuje?

- Jest w porząsiu, jak szesnastoletnia dziwka z Hawany.

- No to nie rozumiem.

- Rozkaz kapitana Worleya - odparł radio. - Kiedy wychodziliśmy z Rio, wezwał

mnie do swojej kajuty i przykazał, żebym przed zawinięciem do Baltimore nie

przekazywał żadnych depesz bez jego wyraźnego polecenia.

- Podał powód?

- Nie, sir.

- Cholernie dziwne.

- Na mój rozum, ma to coś wspólnego z tym ważniakiem, którego zabraliśmy w Rio w

charakterze pasażera.

- Z konsulem generalnym?

- Dostałem ten rozkaz, jak tylko wszedł na pokład...

Radio urwał i docisnął słuchawki do uszu. Potem zaczął notować na kartce treść

nadchodzącego komunikatu. Po kilku chwilach spojrzał ze ściągniętą twarzą na

Churcha.

- Sygnał SOS.

Church wstał.

- Jaka pozycja?

- Dwadzieścia mil na południowy wschód od Anguilla Cays.

Church przeliczył to sobie w pamięci.

- To by było mniej więcej pięćdziesiąt mil przed nami. Jest coś jeszcze?

- Nazwa jednostki Crogan Castle. Rozwalony dziób. Poważnie uszkodzona

nadbudówka. Nabierają wody. Konieczna natychmiastowa pomoc.

- Rozwalony dziób? - powtórzył Church tonem niedowierzania. - Od czego?

- Nie powiedzieli, poruczniku.

Church ruszył do drzwi.

- Powiadomię kapitana. Nadaj do Crogan Castle, że idziemy do nich pełną parą.

Radio popatrzył na niego ze zbolałą miną.

- Błagam, sir, nie wolno mi.

- Rób, co mówię! - rozkazał Church. - Biorę na siebie pełną odpowiedzialność.

Odwrócił się, przebiegł korytarzyk i wspiął się po drabince do sterówki. Worley

nadal siedział w trzcinowym fotelu bujając się w rytm przechyłów statku. Okulary

miał zsunięte na czubek nosa i czytał wyświechtany numer czasopisma "Liberty".

- Radio złapał sygnał SOS - oznajmił Church. - Niecałe pięćdziesiąt mil od nas.

Kazałem mu potwierdzić odbiór i powiadomić ich, że zmieniamy kurs i idziemy z

pomocą.

Worley wytrzeszczył oczy, zerwał się z fotela i ścisnął zaskoczonego Churcha za

ramiona.

- Czyś pan zwariował? - ryknął. - Kto, u diabła, dał panu prawo uchylania moich

rozkazów?

Ramiona Churcha eksplodowały bólem. Miał wrażenie ze te ogromne łapska

zaciskające się niczym imadła rozgniatają mu bicepsy na miazgę.

- Dobry Boże, kapitanie, jakże możemy nie pospieszy z pomocą jednostce

znajdującej się w niebezpieczeństwie?!

- Jeśli ja tak mówię, to możemy, do cholery!

Wybuch Worleya ogłuszył Churcha. Widział jego podeszłe krwią, rozbiegane oczy i

czuł zajeżdżający whisky oddech.

- To podstawowe prawo morza - nie ustępował. - Musimy udzielić im pomocy.

- Toną?

- W komunikacie było, że "nabierają wody".

Worley odepchnął od siebie Churcha.

- Diabła tam. Niech się skurczybyki przyłożą do pomp i zaprztalają, póki jakiś

statek nie obroni im dupy; ale nie będzie to Cyklop.

Sternik i oficer wachtowy gapili się oniemiali na Churcha i Worleya wściekle

mierzących się wzrokiem. Atmosfera w sterówce pełna była napięcia. Wszelkie

urazy narosłe między tymi dwoma w ciągu ostatnich tygodni znalazły wreszcie

ujście.

Oficer wachtowy wykonał ruch, jakby chciał się wtrącić. Worley rzucił mu

wściekłe spojrzenie.

- Pilnuj swojego nosa i patrz dokąd płyniesz - warknął.

Church rozcierał posiniaczone ramiona i wpatrywał się w kapitana.

- Protestuję przeciwko pańskiej odmowie reakcji na sygnał SOS i domagam się

stanowczo zapisania tego w dzienniku okrętowym.

- Ostrzegam pana...

- Żądam również, by odnotowano tam zakaz nadawania, który otrzymał od pana

radiooperator.

- Panie, przeciągasz pan strunę - wycedził zimno Worley. Jego usta zacisnęły się

w wąską linię, twarz miał zlaną potem. - Czuj się pan aresztowany z zakazem

opuszczania kajuty.

- Aresztuj jeszcze paru swoich oficerów - warknął Church tracąc panowanie nad

sobą - a będziesz pan musiał sam prowadzić tę łajbę.

Nagle, zanim Worley zdążył odpowiedzieć, Cyklop zwalił się w głęboką dolinę

między falami. Chcąc utrzymać się na nogach, wszyscy obecni w sterówce

odruchowo, wiedzeni instynktem wykształconym w ciągu wieloletniej służby na

morzu, złapali się najbliższego solidnie zamocowanego obiektu. Płyty poszycia

kadłuba zajęczały pod naporem fal i dało się słyszeć kilka trzasków.

- Matko Boska - mruknął sternik głosem bliskim paniki.

- Przymknij się! - warknął Worley, kiedy Cyklop prostował się na falach. - Ta

balia nie takie już harce wytrzymywała.

Churchowi zaświtała teraz w głowie przyprawiająca o mdłości myśl.

- Crogan Castle, ten statek, który wzywał pomocy, zgłaszał, że ma wyrwę w

dziobie i uszkodzoną nadbudówkę.

Worley spojrzał na niego spode łba.

- I co z tego?

- Nie rozumie pan? Musiał się nadziać na jakąś gigantyczną, zdradliwą falę.

- Bzdury pan pleciesz. Idź pan do swojej kabiny. Nie chcę oglądać pańskiej gęby

do czasu zawinięcia do portu.

Church, niezdecydowany, stał przez chwilę zaciskając pięści. Potem, doszedłszy

do wniosku, że dalsza dyskusja z Worleyem to strata czasu, rozluźnił powoli

dłonie. Odwrócił się i wyszedł bez słowa ze sterówki.

Znalazłszy się na pokładzie przystanął i spojrzał przed dziób. Powierzchnia

morza sprawiała zwodniczo spokojne wrażenie. Wysokość fal zmniejszyła się do

dziesięciu stóp i masy wody nie przelewały się już przez pokład. Przeszedł na

rufę i stwierdził, że kiedy statek unosi się i opada na długich, leniwych

martwych falach, przewody rurowe doprowadzające parę do wyciągarek i sprzętu

pomocniczego ocierają się o nadburcia.

Następnie zszedł na dół i zlustrował dwie ładownie rudy przesuwając snop światła

latarki po zainstalowanych tam masywnych stemplach i podporach, które miały

uniemożliwić przesuwanie się ładunku magnezu. Jęczały i trzeszczały z wysiłku,

ale sprawiały solidne wrażenie. Nie zauważył żadnych śladów rozsypywania się

rudy na skutek przechyłów statku.

Choć dręczył go wciąż dziwny niepokój, był tak zmęczony, że z największą

radością poszedłby do swojej kajuty, zagrzebał się w koi, zamknął z rozkoszą

oczy i zapomniał o wszystkich problemach. Musiał zmobilizować całą siłę woli, by

nie ulec tej pokusie. Jeszcze tylko inspekcja znajdującej się w dole maszynowni.

Trzeba sprawdzić, czy nie zgłaszano czasem podniesienia się poziomu wody w

zęzach. Nie. Wynik obchodu zdawał się uzasadniać wiarę, jaką Worley pokładał w

Cyklopie.

Gdy szedł korytarzem w kierunku mesy oficerskiej na filiżankę kawy, otworzyły

się drzwi kabiny, a wychodzący z nich amerykański konsul generalny w Brazylii,

Alfred Gottschalk, zatrzymał się na chwilę w progu mówiąc coś do osoby

znajdującej się w środku.

Church zerknął Gottschalkowi przez ramię i zobaczył, jak lekarz okrętowy pochyla

się nad wyciągniętym na koi mężczyzną. Twarz pacjenta sprawiała wrażenie

znużonej i pożółkłej - jej młode rysy zdecydowanie kontrastowały z siwizną

gęstej szopy włosów nad czołem. Otwarte oczy odbijały strach pomieszany z

cierpieniem i udręką; był to wzrok człowieka, który zbyt wiele już w życiu

widział. Scenka ta stanowiła tylko kontynuację całej serii dziwnych incydentów,

w jakie obfitował rejs Cyklopa.

Pełniąc przed wypłynięciem statku z Rio de Janeiro funkcję oficera pokładowego,

Church zaobserwował wjeżdżającą do doku kolumnę samochodów. Z limuzyny

prowadzonej przez kierowcę wysiadł konsul generalny i kazał wyładować swoje

kufry i walizy. Następnie podniósł głowę i uważnym spojrzeniem ogarnął sylwetkę

Cyklopa od prostopadłego, niezgrabnego dziobu, do pełnej gracji rufy

przypominającej kształtem kielich do szampana. Pomimo że konsul był

przysadzisty, pulchny i wyglądał niemal komicznie, emanowała z niego

nieokreślona aura właściwa osobie nawykłej do obracania się wśród ludzi z

najwyższych szczebli władzy. Srebrzystoblond włosy miał przystrzyżone na pruską

modłę, aż za krótko. Wąskie brwi niemal idealnie współgrały ze starannie

przyciętym wąsikiem.

Drugim pojazdem w kolumnie była sanitarka. Church widział, jak wyciągają z niej

i wnoszą na pokład kogoś na noszach, ponieważ jednak twarz tego człowieka

przykryta była gęstą siatką przeciw moskitom, nie udało mu się wypatrzyć rysów.

Chory należał najwyraźniej do świty konsula. Gottschalk jednak niewiele się nim

interesował, poświęcając całą swą uwagę zamykającej kolumnę ciężarówce marki

Mack.

Przypatrywał się z niepokojem, jak jeden z bomów ładunkowych statku unosi w

powietrze i opuszcza do ładowni dziobowej wielką, podłużną skrzynię. Jak na

zawołanie na pokładzie pojawił się Worley, by osobiście nadzorować operację

uszczelniania luku. Kiedy dobiegła końca, przywitał Gottschalka i odprowadził do

przydzielonej mu kabiny. Niemal natychmiast rzucono cumy, statek odbił od

nabrzeża i wyszedł w morze.

Gottschalk odwróciwszy się zobaczył stojącego w korytarzu Churcha. Mrużąc

podejrzliwie oczy, wyszedł z kabiny i zamknął za sobą drzwi.

- Mogę w czymś pomóc, poruczniku...

- Church, sir. Kończyłem właśnie obchód statku i szedłem do mesy oficerskiej na

filiżankę kawy. Dotrzyma mi pan towarzystwa?

Przez twarz konsula generalnego przemknął ledwie dostrzegalny wyraz ulgi, a jego

usta rozciągnęły się w uśmiechu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin