Antologia_Niech_zyje_Polska_Hura_Tom_1(1).rtf

(1014 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Niech żyje Polska

Hura!

Tom 1



2006


Wydanie polskie

Data wydania:

2006

 

Projekt okładki:

Dominik Broniek

 

Ilustracje:

Grzegorz i Krzysztof Domaradzcy

 

Wydawca:

Fabryka Słów sp. z o.o.

www.fabryka.pl

e-mail: biuro@fabryka.pl

 

ISBN: 978-83-60505-20-5

 

Wydanie elektroniczne:

Trident eBooks

 


Polska szkoła magii

Zbiory opowiadań, a jeszcze lepiej antologie są jak bombonierka. Jak pudełko czekoladek. Mnóstwo małych, różnorodnych kąsków. Jeżeli lubisz czekoladki, takie pudełko to prawdziwa uczta. Jeżeli zaś jesteś wybredny, również jesteś w dobrej sytuacji. Czekoladki są małe. Jeżeli któraś okaże się wyschniętą praliną, kolejna równie dobrze może być smakołykiem, a masz ich do dyspozycji całe mnóstwo.

Uwielbiam zbiory opowiadań.

Przez lata nie miały dobrej prasy. Uważano, że się nie sprzedają. Zresztą było to w czasach, kiedy nic się nie sprzedawało, a już zwłaszcza opowiadania rodzimych autorów. Straszne, mroczne lata posuchy i głodu.

Na szczęście minęły i teraz możemy cieszyć się kilkoma antologiami rocznie. Każde szanujące się wydawnictwo obecnie przyjmuje za punkt honoru wydać co najmniej jeden taki tytuł. Są antologie o tym i owym. O smokach, elfach, katach, termometrach albo ślizgawkach, albo czymkolwiek, co tylko przyjdzie komukolwiek do głowy. Temat jest kwestią drugorzędną. To pretekst. Rodzaj konkursu, w którym wygrywa ten, kto wykręci się od wstępnych założeń z większym wdziękiem. Bo tutaj chodzi o wariacje na temat, a nie sam temat. To nie sympozjum, to antologia.

Tym razem preteksty są dwa. Jeden to rocznica istnienia Klubu Twórców.

Drugi to Polska i Polacy. Pretekst opracowany po bardzo wielu burzliwych dysputach. Wymyślony po to, by dać autorom o czym myśleć i pozwolić im pisać o czymś tak ogólnym, żeby zmieścili się obok siebie, mimo że na co dzień zajmują się tematami bardzo różnymi. Wszyscy mieszkają lub mieszkali w Polsce, wszyscy też zapewne są Polakami, więc uznano, że tak przyjęty temat nie będzie im obcy.

W wypadku każdej innej, niefantastycznej antologii byłby to przepis na katastrofę. W wypadku opowiadań fantastycznych rzecz ma się zupełnie inaczej. Bo, widzicie, istotą fantastyki nie są proste odpowiedzi ani banalne konstatacje. Istotą i sensem literatury fantastycznej są paradoksy, triki i figury niemożliwe. A tego nam nie brakuje. Dlatego im założenie jest bardziej banalne, tym lepiej. Tym ciekawiej zobaczyć, co zrobi z niego pokręcony umysł autora fantastyki.

Nie jestem wielkim zwolennikiem benefisów. Z faktu, że coś tam odbyło się okrągłe ileś tam lat temu, niewiele, moim zdaniem, wynika poza niewesołym stwierdzeniem, że czas płynie, i to płynie szybciej, niżbyśmy sobie tego życzyli. Od czasu do czasu ten płynący czas wpada na rafy okrągłych dat, co stwarza pretekst do świętowania, równie dobry, jak każdy inny.

Dlatego nie traktujmy tej antologii jak zjazdu absolwentów. Przyjmijmy, że to pretekst, by zebrać razem rozproszoną grupę niezłych autorów i dać im motywację do opowiedzenia kilku interesujących historii.

Oczywiście fakt, który łączy tych autorów, zasługuje na parę słów wyjaśnienia.

Klub Twórców.

Albo też Klub Tfurców, jak kto woli.

Upłynęło tyle czasu, że nawet ja powinienem może przyjąć do wiadomości, że był to jakiś fenomen. Wtedy wszystko wydawało się codzienne i naturalne. Nawet ta nazwa, która z latami stała się jakąś marką, kiedy pojawiła się po raz pierwszy, została nam narzucona i brzmiała nieznośnie górnolotnie. Dlatego zaczęliśmy ją przekręcać. To znacznie zdrowiej, gdy ktoś nazywa siebie „tfurcą” niż Twórcą.

Dobra, zacznę od początku i jeszcze raz wytłumaczę, o co chodziło.

Chodziło w gruncie rzeczy o marzenie.

Marzenie, by kiedyś zostać autorem fantastyki.

W tamtych czasach istniało znacznie mniej interesujących rzeczy niż dziś. Nie było komputerów, wideo, DVD, telefonów komórkowych, pubów, paintballu, giełdy, Warhammera, quadów, Internetu, GROM-u ani barów sushi.

Ale fantastyka istniała.

Na rynku pojawiała się jedna, może dwie książki miesięcznie i nie można ich było normalnie kupić, podobnie jak czegokolwiek innego. Zatem książki pożyczano, sprzedawano w obiegu wtórnym, zdobywano przekupstwem i pochlebstwem, odbijano na ksero. Były to dobre książki.

Wydawnictwa nie musiały przejmować się agentami ani prawami autorskimi. Po prostu wybierano sobie książki i tłumaczono, a potem informowano autora, że oto wydał powieść za Żelazną Kurtyną, a teraz może przyjechać na własny koszt i odebrać honorarium w ZAiKS-ie, według rozdzielnika, w bonach PKO. Bonach towarowych, które udawały dolary, ale nimi nie były. Można było je zrealizować w nielicznych specjalnych sklepach z towarami eksportowymi albo nielegalnie wymienić pod hotelem na prawdziwe dolary.

Tak wyglądała codzienność nastolatków w latach osiemdziesiątych.

Nie mieliśmy nic, ale mieliśmy doskonałe książki i czas, żeby je czytać. I zawsze było nam mało.

To dlatego wielu z nas zaczynało pisać. Jakiegoś ponurego jesiennego popołudnia do głowy przychodził pomysł, że zamiast patrzeć przez okno, lepiej samemu wypełnić lukę w zaopatrzeniu. Nie jest łatwo uszyć sobie spodnie albo zrobić tapczan. Ale żeby napisać opowiadanie fantastyczne, wystarczy mieć funkcjonującą głowę, ręce, kawałek papieru i długopis produkcji spółdzielni INCO Veritas.

Teoretycznie takim samym warsztatem dysponował też Robert Scheckley czy Philip K. Dick.

A potem przychodziła chęć, by komuś to pokazać. Ponieważ częścią choroby, która zamienia czytelnika w pisarza, jest chęć podzielenia się swoim wzniesionym na papierze światem.

Podobną drogę przechodzą wszyscy, którym myśl o napisaniu własnego opowiadania przychodzi do głowy. W moim jednak przypadku jądrem krystalizacji czegoś, co potem zostało nazwane Klubem Tfurcuf, było spotkanie we własnym otoczeniu dwóch podobnych osobników, z którymi pobierałem nauki w szkole podstawowej. Jacka Piekary i Rafała Ziemkiewicza.

Pisaliśmy więc dla siebie nawzajem i nie szczędziliśmy sobie krytyki. Już wtedy świtało nam, że pisania można się nauczyć. Różnicę pomiędzy opowiadaniem Hemingwaya a własnym zauważy na pierwszy rzut oka nawet kretyn. Nie każdy natomiast zastanawia się, na czym ta różnica zasadniczo polega. Oprócz zawartości intelektualnej, talentu, daru i iskry bożej polega też na pewnych konkretnych umiejętnościach. Większość ludzi poprzestaje na tym pierwszym, natchnionym elemencie składającym się na pisarstwo i daje sobie spokój. Nikt nie nauczy się talentu, podobnie jak nikt nie nauczy się być wysokim ani nie nauczy się słyszeć znikomych różnic pomiędzy dźwiękami. W tym sensie talent literacki jest cechą fizjologiczną. Być może jest to fizjologia na poziomie neurochemii mózgu, niewielkiej mutacji albo nawet cech o charakterze mistycznym. Jakiś cud, który sprawia, że w głowie pojawiają się historie. Jednak cała reszta, sprowadzająca się do sztuki opowiadania tych historii, to już co innego. Wtedy, na początku drogi, wierzyliśmy święcie, że sztuki opowiadania historii można się nauczyć. Że można nauczyć się magii.

Czym innym, u diabła, jest sztuka panowania na odległość nad emocjami i umysłem obcego człowieka? Zapisujesz kilka słów na papierze, a gdzie indziej i kiedy indziej ktoś czyta te słowa i widzi obrazy, które kazałeś mu zobaczyć. Sprawiasz, że uśmiechnie się lub będzie wzruszony.

Wierzyliśmy, że, do pewnego stopnia, znaczna część tej magii to kuglarstwo. Ukryte kieszonki w rękawach, sprawne palce, spreparowane monety, dymy i lustra.

I całe szczęście, że w to wierzyliśmy. Bo to jest najistotniejsza część prawdy. I, tak samo jak w sztuce kuglarskiej, nie ma niczego bardziej godnego pożałowania niż kiepski iluzjonista. Zaczyna się od prostych sztuczek z monetami i kartami, a potem po latach morderczych treningów nagle okazuje się, że królik naprawdę zniknął, a w cylindrze nie ma drugiego dna. Droga do magii prowadzi przez kuglarstwo.

Z tego wszystkiego również nic by nie wyszło, gdyby nie kolejny przypadek. Po latach Rafał Ziemkiewicz i ja trafiliśmy do klubu miłośników fantastyki Sfan. Pomiędzy ówczesnych fanów, którzy wówczas rekrutowali się z młodej kadry naukowej i technicznej. Spotykali się raz w tygodniu w kawiarni domu kultury, żeby rozmawiać, prowadzić giełdę używanych książek, rozmawiać, wyświetlać nie wiadomo skąd wytrzaśnięte filmy na szesnastomilimetrowej taśmie, rozmawiać, czytać i rozmawiać.

To tam spotkaliśmy Piotra.

Piotr Staniewski obecnie zajmuje się tłumaczeniem książek i wykłada matematykę. Wtedy jedynie wykładał matematykę. Tyle że jego stopień oczytania można było uznać za legendarny. Co więcej, człowiek ten nie tylko znał literaturę, ale również znał się na literaturze. Gdyby był wykształconym w tym kierunku literaturoznawcą, niczego byśmy się od niego nie nauczyli. Ponieważ literaturoznawcy są święcie przekonani, że wszystko jest czystą magią, jabłka przenikają przez stół, a królik zawsze znika w kapeluszu. Tymczasem Piotr dzięki swojemu nieprawdopodobnie błyskotliwemu umysłowi matematyka rozumował całkami, a z liczbami urojonymi witał się przy śniadaniu. Wyższa matematyka to mechanika magii. Dlatego on widział te wszystkie ukryte kieszonki i maskujące ruchy dłoni, nawet u najlepszych. I zaczął je nam pokazywać.

Czytał opowiadanie zdanie po zdaniu i zatrzymywał się co chwilę, by pokazać, dlaczego nasza magia nie chce działać. Uważnie, krok po kroku, pokazywał nam, gdzie powinna być zapadnia, gdzie kłąb dymu, a gdzie wystarczy szybki ruch palców.

Wtedy narodził się ten pierwszy klub twórców, który nazwaliśmy Trustem. Wtedy było nas już pięciu czy sześciu i musieliśmy opracować metodę pozwalającą uczyć się bez stałej pomocy Piotra. Nie byłby w stanie od rana do wieczora analizować naszych opowiadań, ale w szczególnych przypadkach potrafił nam pomóc.

A potem do głosu doszły szczególne cechy Rafała Ziemkiewicza. To on sprawił, że nie zatrzymaliśmy się na tym etapie. Są ludzie rodzący się bez jakiegoś genu, którzy nie zatrzymują się w marszu i nie mają naturalnych oporów, by wyleźć na scenę w blask reflektorów. Mieliśmy już opowiadania i zaczynaliśmy sprawiać, by mniejsze przedmioty przenikały przez blat stołu, więc uparł się, że trzeba to pokazać.

Wtedy też zauważyliśmy, że zaczynamy się różnić od tych wokół nas, którzy zajmowali się literaturą fantastyczną. Po pierwsze, oni wszyscy uważali, że magia to magia. Wierzyli wyłącznie we wróżki, elfy i znikające piłeczki. A myśmy patrzyli na nich i dostrzegali monetę niechlujnie przydepniętą podeszwą, karty upychane w rękawie albo spadające na podłogę drewniane palce.

Założyliśmy własny fanzinnazywał się Fantom.

Potem opanowaliśmy jedną stronę w łódzkim tygodniku „Odgłosy”.

A potem rosnący w całym kraju ruch rozproszonych klubów zjednoczył się w wielkie stowarzyszenie. Nazywało się PSMFPolskie Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki. Wtedy wyszliśmy ze swojego małego klubu i zrobiliśmy ogólnopolski konkurs na opowiadanie.

Efekt był taki, że nasz kilkuosobowy Trust zmienił się w grupę kilkudziesięciu rozproszonych po całym kraju samotnych kuglarzy, którzy nagle spotkali się w jednym miejscu i stwierdzili, że nie są już sami. Większość wierzyła, że magii można się nauczyć. Większość miała za sobą proste sztuczki z kartami i monetami. Wszyscy chcieli nauczyć się sprawiać, by mosty rozpływały się w powietrzu, a na środku sceny pojawiały słonie.

PSMF, zwyczajem stowarzyszeń, uczyniło z nas jedną ze statutowych sekcji. Mieli Klub Filmowy, mieli jakieś inne Kluby, więc nazwali nas Klubem Tfurcuf.

W tamtym czasie rozpoczęła się już ekspansja. Istniała „Fantastyka” i istniało kilka wydawnictw skłonnych wydawać książki polskich autorów. Czasy się zmieniały. Wielu z nas potrafiło już olśnić publiczność jakimś błyskiem dymu lub wypuszczonym znikąd gołębiem, ale wiedzieliśmy też, że to, co ożywia prawdziwą magię, to rzemiosło. Zręczne palce i ukryte kieszonki.

Dlatego głównym sensem istnienia klubu, który zmienił się podówczas w grupę przyjaciół, były warsztaty.

Tak samo jak na początku, mieliśmy mistrza. Kogoś, kto chciał pokazywać nam tajemnice i triki drzemiące za magią.

Znalazł go Rafał Ziemkiewicz, który wtedy studiował na polonistyce.

Nazywa się Tadeusz Lewandowski i wśród doktorantów polonistyki był dziwakiem. Interesował się literaturą popularną, tą, która wierzy, że droga do magii prowadzi przez prestidigitatorstwo. Spotykająca się na własną rękę grupa literackich samouków, zjeżdżających się do jakiegoś miejsca na własny koszt, wydała mu się dziwacznym fenomenem, więc poszedł popatrzeć. I został.

Na lata.

Klub Tfurcuf nie rozpadł się. Nie w tym sensie.

Po dziś dzień jego członkowie, spotkawszy się znienacka, padają sobie w ramiona.

Po prostu stopniowo wielu z nas zaczęło zauważać, że niektóre przedmioty rzeczywiście przenikają przez stół, a wartość wydrukowana na karcie do gry zależy od woli. Stopniowo doszliśmy do etapu, w którym zaczęliśmy zazdrośnie strzec naszych sztuczek, trików i sposobów.

Każdy poszedł własną drogą. Magia i literatura bowiem to ścieżki samotnych.

Moja poprowadziła mnie do magazynu literackiego „Fenix”. Był to jeden z moich sposobów na to, by żyć, robiąc to, co kocham i w czym widzę sens. Przede wszystkim chciałem pisać, ale dla polskich autorów w latach dziewięćdziesiątych rynek prawie nie istniał. Chciałem go więc stworzyć, prowadząc dział literatury polskiej.

Przychodzili tam różni autorzy. Wielu usiłowało olśnić mnie umiejętnością przenikania jajka przez stół albo wydobycia nagle zza pazuchy bukietu sztucznych kwiatów. Wielu wierzyło, że te kwiaty naprawdę pojawią się w ich dłoni tylko dlatego, że sami tego chcą.

Niektórzy jednak mieli w sobie to coś. W ich palcach wibrowało coś, co chciało się wydobyć, ale nie znało sposobu. Zacząłem więc sięgać po stare, wyświechtane karty i zaśniedziałe monety i pokazywać im, jak sprawić, by zaczęły robić rzeczy niemożliwe.

Legenda tymczasem żyła własnym życiem. Grupa kuglarzy z lat osiemdziesiątych nadal potrafiła zadziwiać. Kiedy polskie książki zaczęły się pojawiać na półkach, bardzo wiele z nich nosiło doskonale znane mi nazwiska. Wielu pojawiało się w mojej redakcji i zazwyczaj towarzyszył temu huk i błysk.

Nie wszyscy potrafili robić rzeczy niemożliwe, ale żaden nie gubił rekwizytów ani nie potykał się o własne buty. To działało. I działa nadal.

W tym czasie dowiedziałem się, że grupa młodych ludzi usiłuje uruchomić na nowo starą szkołę. Że spotykają się w różnych miejscach i że wierzą, tak jak my, iż droga do magii prowadzi przez ukryte kieszenie, przez zapadnie i podwójne dna.

Zjawiali się w mojej redakcji i okazywało się, że radzą sobie już z monetami i kartami. Musiałem raczej pokazywać im, jak zniknąć w budce telefonicznej albo przepiłować kobietę na pół. Wtedy dotarło do mnie, że gdzieś tam samoistnie wyrosła legenda. Legenda, o której, robiąc rzeczy najzwyklejsze na świeciespotykając się z przyjaciółmi i pokazując sobie nawzajem sztuczkinie mieliśmy zielonego pojęcia.

Dlatego postanowiliśmy zebrać wszystkich razem w jednej książce. Tych starych, których udało się odnaleźć, i tych młodych, którzy nauczyli się sztuczek na własną rękę.

Zobaczycie wiele cudów. Sam nie wiem jeszcze jakich, bo jestem w takiej samej sytuacji jak wy. Nie czytałem jeszcze tej książki, ale jestem raczej spokojny.

I nie traćcie czasu, by patrzeć im na palce. Wiara w to, że to wszystko triki, przydaje się, kiedy zaczynasz ćwiczyć dłonie.

Potem przychodzi czas występu i wtedy czasami okazuje się, że monety znikają, w kieszeni mieści się całe stado gołębi, a karty przenikają przez stół.

I nie próbujcie robić tego w domu!

 

Jarosław Grzędowicz


Jarosław Grzędowicz [1965]

Debiutował w 1982 roku opowiadaniem Azyl dla starych pilotów („Odgłosy”).

Wydał powieści Pan Lodowego Ogrodutom I i Popiół i kurz, a także zbiór opowiadań Księga jesiennych demonów.

W roku 2006 otrzymał dwie nagrody imienia Janusza Zajdlazarówno w kategorii powieści (Pan Lodowego Ogrodutom I), jak i opowiadania (Wilcza zamieć)zostając pierwszym „podwójnym” laureatem tej nagrody. Otrzymał także Śląkfę w roku 2006 (za powieść Pan Lodowego Ogrodutom 1) i dwie nagrody Sfinksaw roku 2005 (za opowiadanie Buran wieje z tamtej strony) i 2006 (Pan Lodowego Ogrodutom I).

Jego opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach, między innymi w „Feniksie”, „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce” oraz literackim dodatku „Faktu”. Niektóre przetłumaczono na czeski i rosyjski.

W „Feniksie” i „Nowej Fantastyce” zamieszczał także teksty publicystyczne.

Był redaktorem naczelnym miesięcznika „Fenix”, a wcześniejredaktorem działu prozy polskiej w tym piśmie.

Jest nie tylko pisarzem, ale także dziennikarzem i tłumaczem (przekłady gier komputerowych i komiksów).


Jarosław
Grzędowicz

Farewell Blues


Piotr

Kiedy otworzył oczy ostatniego poranka, Słońce nadal świeciło. To sprawdził przede wszystkim. Nie mogło dotrzeć do jego okna, wychodzącego na podwórko-studnię, paskudną jak chory ząb; jednak niewielki kwadrat nieba nad podwórzem nadal był błękitny, poranek zapowiadał się upalny, ale to chyba był normalny upał. Zwykły, gorący, kolejny z rzędu dzień wyjątkowo słonecznego lata. W każdym razie Słońce znajdowało się na swoim miejscu i na razie nie wybuchło.

Sprawdzanie zachowania Słońca wszystkim weszło w krew. Bez względu na to, co robili, odruchowo zerkali co chwilę na niebo, żeby sprawdzić, czy rozpalona żółta kula zajmuje swoje miejsce na nieboskłonie. Niemal każdy nosił przy sobie pokryte sadzą szkiełko, kawałek czarnej kliszy fotograficznej albo magnetyczną folię wyprutą z wnętrza dyskietki. Tekturowe, jednorazowe okulary z lśniącymi czarnymi przesłonami, zwykle sprzedawane z okazji zaćmienia, teraz szły jak świeże bułki, podobnie jak gogle spawalnicze. Rzut oka na Słońce uspokajał i dawał siłę, by przeżyć kolejny dzień w Tym Kraju.

Tak było od dnia, w którym przemówiły niemowlęta.

Noworodki i niemowlęta. Jedne miały tego dnia ledwie parę godzin, inne kilka miesięcy. Na pewno za mało, żeby wydawać z siebie jakiekolwiek skoordynowane dźwięki. Przemówiły równocześnie. W szpitalach, wózkach i kojcach. Strasznymi, skrzekliwymi głosami wydawanymi przez wiotkie, nierozwinięte krtanie i niewykształcone do końca struny głosowe.

Zabierzemy was stądpowiedziały niemowlęta osłupiałym rodzicom, babciom i ciotkom.Przybywamy dać wam nowy świat. Wyjeżdżajcie. Słońce wybuchnie.

Z tym ostatnim zdaniem było najwięcej kłopotu. Niemowlęta mówiły bardzo niewyraźnie. Jedni usłyszeli: „Słońce wybuchnie”, a inni: „Bądźcie nam ufni” albo coś w tym rodzaju. Niektórzy upierali się, że w ogóle niczego takiego w przekazie nie było.

Piotr Siedlarski siedział na łóżku ostatni raz w życiu i patrzył na swój znienawidzony ciemny pokój, który tego poranka wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Każdy szczegół był na swoim miejscu, jak dzieło turpistycznego dekoratora wnętrz, który zapragnął stworzyć syntezę polskiego slumsu. Zadbał o żółtawe zacieki i grzyb na suficie, pękniętą szybę, wielotygodniowe warstwy kurzu i tłustego brudu na wszystkim, łuszczącą się farbę olejną, a nawet żarówkę zwisającą z sufitu na zabytkowym kablu i sterty talerzy z zaschniętymi resztkami jedzenia. Z rządowego wykrywacza dymu zwisała prezerwatywa, starannie naciągnięta na szczeliny analizatora jak paskudny, zwiędły owoc. Mieszkanie pasowało idealnie do kamienicy, a ta do otaczających ją ulic. Doskonała harmonia.

Powód pierwszy: to mieszkanie, ten dom, to miasto.

Piotr celowo nie sprzątał od trzech tygodni. Od dnia, kiedy podjął decyzję. Nie chciał mieć żadnych dobrych wspomnień. Nawet pokoju doprowadzonego do względnej schludności. Co rano otwierał oczy w obrzydliwej, cuchnącej norze i sprawdzał, czy Słońce jeszcze świeci normalnie, czy też rozdęło się już w pomarańczową, wielką banię pchającą w stronę Ziemi tsunami piekielnej plazmy, która w ułamku sekundy spopieli wszystkim oczy i ugotuje krew w żyłach. Nie chciał się zastanawiać, tęsknić i mnożyć wątpliwości. Podjął decyzję.

To nie był jego dom. Jego dom wyglądał zupełnie inaczej, ale zrobiono z nim porządek. Załatwił go podatek katastralny oraz „ustawa o wyrównywaniu szans i zapobieganiu nierównościom społecznym”. Był mężczyzną, rozwodnikiem, nie miał rodziny i przede wszystkim nie miał dzieci. Przysługiwała mu kawalerka z oknem wychodzącym na podwórko-studnię, z tłustą plamą na suficie.

Tego ostatniego poranka nie potrzebował też niczego, co się tu znajdowało.

Tylko to, co kochaciepowiedziały niemowlęta.Tylko to, co ma wartość sentymentalną. Nie zabierajcie pieniędzy, nie zabierajcie przedmiotów codziennego użytku ani ubrań. Tylko pamiątki. Całą resztę możecie mieć nową. Cokolwiek będzie wam potrzebne.

Nowe życie, Nowa Ziemia, nowe rzeczy. Bardzo słusznie.

Wybierał te rzeczy od trzech tygodni. Brał w dłonie i usiłował przywołać wspomnienia, które byłyby godne zabrania pod obce, granatowe niebo, na Nową Ziemię. Dziewiczą, nietkniętą ludzką stopą, świeżą i pachnącą, jak wyjętą z opakowania. Obracał je w dłoniach i odkładał na podłogę. Właściwie nie umiał znaleźć niczego, czego nie mógłby zastąpić.

Co miał zabrać? Prócz zdjęć ludzi, których kiedyś kochał? Każde było obecnie pamiątką zdrady, nielojalności, obojętności albo niespodziewanej śmierci. Zabrał fajkę. Wiedział, że rosną tam już ziemskie rośliny. Kwitną i rozpleniają się bujnie pod ochronnymi kopułami, żeby nie skaziły lokalnego ekosystemu. Wszystkie, które mogłyby okazać się potrzebne, a których nie można by zastąpić miejscowymi. Nie wyłączając tytoniu, koki, chmielu albo peyotla. Tamtym było wszystko jedno. Nie rozumieli ludzkich tabu i nie zamierzali się w to wdawać. Według nich każdy powinien sam decydować o sobie. Zachorujesz? Wyleczysz się. Zatrujesz się, zachlejesz albo zaćpasz? Trudno.

To była kolejna przyczyna, dla której się nie wahał.

Powód drugi: tytoń virginia i whisky.

Żegnajcie, bezwzględne zakazy i zdrowy trybie życia. Kiedy tylko opuści kontener zrzutowy, jeszcze zanim się odleje, zanim kupi karabin i pójdzie w głąb lądu szukać szczęścia, źródeł rzek albo odkrywać El Dorado, przede wszystkim weźmie z dystrybutora wielkie hawańskie cygaro i pójdzie przez miasto, z ukontentowaniem wypuszczając wielkie kłęby dymu.

Żegnajcie, bijący na alarm lekarze, histerie i „style życia”.

Tyle że na razie jego przepisowy pojemnik (nie dłuższy niż metr, nie wyższy i nie szerszy niż czterdzieści centymetrów), w tym wypadku stary wojskowy plecak, z którym przemierzył kiedyś Andy, wspinał się na wodospad Kirinyaga i wybrał na swoją emigrację, leżał u jego stóp niemal pusty i oklapły, jak wyschnięta figa.

 

* * *

 

Siedział nad nim i czuł, jakby żołądek wypełniał mu roztopiony ołów. Reisefieber. Gorączka podróżna. Kombinacja strachu, nadziei i bezdennego lęku przed nieznanym. Normalna ludzka obawa przed konsekwencjami decyzji ostatecznych.

Z Anglii mógł przynajmniej wrócić.

Na początku wydawało się, że trafił jeśli nie doskonale, to przynajmniej znacznie lepiej. Miasta były ładniejsze, ludzie życzliwsi, państwo, jak sądził, mniej drapieżne. Miliardy bezsensownych utrudnień rodem z Tego Kraju po prostu tam nie istniały. Anglia była przyjazna.

A potem przywykł. Przestał się zachwycać, a zaczął patrzeć. Zobaczył pełne nienawiści graffiti na bielutkich ścianach, grupki coraz dziwniejszych i coraz bardziej agresywnych emigrantów, których dotyczyły specjalne prawa. Sam był emigrantem, ale przyjechał w gości i zamierzał zostać Anglikiem. Tamci zachowywali się jak okupanci.

Zaczął zauważać zakazy. Nie od razu, bo były sformułowane sprytniej i delikatniej niż w Tym Kraju. To, co w Polsce nazwano „bezwzględnym zakazem palenia tytoniu”, tam było konsekwencją wielu ustaw składających się na Fire Safety Act. Chodziło o ochronę przeciwpożarową sformułowaną tak, jakby całą Brytanię zbudowano z żywicznych listewek i bibułki. W każdym mieszkaniu znalazł się czujnik. Najdrobniejsza smużka dymu, choćby z kadzidełka albo zdmuchniętej świeczki, wywoływała alarm. Jeżeli tak się stało, taniej było podpalić własny dom, niż zapłacić straży za niepotrzebny przyjazd.

Nie miał nic przeciwko kamerom na ulicach, póki nie zorientował się, że napaść człowieka można równie dobrze tam, gdzie kamery nie widzą. A potem przysłali mu mandat na dwa i pół tysiąca funtów. Najpierw nie miał pojęcia, o co chodzi, bo ratusz napisał list raczej enigmatyczny. Sądził, że to pomyłka. Okazało się, że dzięki Civil Safety Act system się nie myli. To był ten dzień, kiedy idąc do pracy, spotkał na Pinewood swojego listonosza. Poranek był piękny, wokół wznosiły się rzędy bardzo angielskich, schludnych szeregówek z brązowej cegły, a listonosz uśmiechał się przyjaźnie. Wszystko wyglądało jak z jakiejś eleganckiej klasycznej powieści. Listonosz bez żadnych ceregieli wydał adresowane do Piotra przesyłki, pozdrowił serdecznie i pożegnał się. Siedlarski przejrzał koperty, ale znalazł tylko reklamówki,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin