Norton Andre - Book of the Oak 1 - Córka króla.pdf

(863 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Norton Andre
Sasha Miller
CÓRKA KRÓLA
To The King A Daughter
Tom I cyklu
Dąb, Cis, Jesion i Jarzębina
Przekład Ewa Witecka
Wydanie oryginalne: 2000
Wydanie polskie: 2003
874715860.001.png
PROLOG
Można się spodziewać, że przy wszystkich drogach znanych podróżnym znajdują się
świątynie, niektóre omszałe i starsze niż trzy ostatnie dynastie władców. Są tam większe
sanktuaria – katedry – a także mniejsze kościoły i kaplice w każdej wiosce i miasteczku. A
czyż Wielka Świątynia Wiecznego Blasku nie przewyższa wszystkich innych świętych
przybytków w całym Rendelu? Te sanktuaria zbudowano ku czci Tego, kogo nie można
zobaczyć ani zrozumieć, ale pod czyją władzą znajduje się wszystko, co żyje.
A przecież Wszechpotężny pozostaje w sidłach Mrocznych Tkaczek, nie znających ani
litości, ani troski o żywoty, które wplatają w Odwieczną Sieć. Pilnują tylko, żeby wzór nie za
bardzo się zmienił. Dlatego w jednym miejscu urywają, strzępią, ale pozostawiają nić życia,
gdzie indziej urwaną nić wplatają w inny czas i miejsce, a niekiedy nawet w inną część Sieci
Czasu. Żywym się wydaje, że mogą swobodnie podejmować decyzje, postępować tak, jak
uznają za stosowne, ale ich nić przechodzi przez palce jednej z Tkaczek. To dzięki nim jedni
żyją, drudzy umierają, królestwa powstają, upadają i zostają zapomniane; mimo to Odwieczna
Sieć nigdy nie pęka. Czy Nieznany kiedykolwiek przygląda się tej tkaninie? Jeśli nie, na cóż
zdają się błagania nędznych śmiertelników? Są tylko nićmi, lecz jakże wielobarwnymi! Ile
kolorów ma sieć historii, jaka powstaje na Krosnach Czasu! Istnieje wiele opowieści o tych,
których nici są dziwnie splatane, a kres ich żywota bardzo różni się od jego początków.
Spójrzcie na tę część sieci historii, która obejmuje kraj zwany Rendelem, wielki
przynajmniej w oczach jego mieszkańców, gdyż to na dziedzińcu Wielkiej Świątyni
Wiecznego Blasku rosną Cztery Drzewa, a w jednym z jej okien można zobaczyć odbicie Rąk
Mrocznych Tkaczek. Pewnej jesiennej nocy, gdy padał deszcz ze śniegiem i jeden ze
śmiertelników odważnie trzymał się życia, dostrzeżono w tym odbiciu, że Tkaczki zaczęły
tkać nową nić, a urwały starą. Wtedy dokonały się zmiany uważane dawnymi laty za
niemożliwe.
Tkajcie teraz dobrze, Mroczne Tkaczki, bo wzór już nie układa się w znany wam sposób.
1
Zimna szara mgła wczesnego poranka zamieniła się w przenikający wszystko deszcz ze
śniegiem przed południem, kiedy padł ich ostatni koń. Stało się to na Bagnach Bale lub na ich
skraju; żaden zdrowy na umyśle Cudzoziemiec nie zapuszczał się na te pełne bezdennych
bajorek i niestabilnych wysepek mokradła, jeśli nie musiał.
Kobieta, którą zdjęto w ostatniej chwili z wyczerpanego konia, zanim runęła razem z nim,
w jakiś sposób zdołała utrzymać się na nogach, ale tylko dlatego, iż podtrzymało ją szerokie,
twarde ramię i wytrzymałe, zahartowane w bojach ciało wojownika.
Instynktownie przycisnęła rękami obrzmiały brzuch i grymas bólu wykrzywił jej niegdyś
piękną, teraz wychudzoną twarz.
– Jak się czujesz, pani Alditho? – Ten grzmiący głos wydobył się z klatki piersiowej,
która znalazła się bardzo blisko jej twarzy. Pod fałdami mokrej żołnierskiej opończy czuła
dotyk cienkiej, kosztownej kolczugi, której nie mógł nosić zwykły żołnierz. Starając się ukryć
oznaki bólu, podniosła oczy na ogorzałą twarz Hasarda, marszałka Domu Jesionu. Końce jego
bujnych siwych wąsów, szarpane lodowatym wiatrem, zasłaniały mu usta.
– Tak dobrze, jak to możliwe, panie. – Wypowiedziała te słowa, każde oddzielnie, jakby
były nanizane na zbyt luźny rzemyk. Zdołała przy tym przywołać na usta żałosny cień
uśmiechu.
Dwaj mężczyźni, ubrani w żebracze łachmany włożone na naszywane metalowymi
płytkami kaftany, zdejmowali podróżne sakwy z leżącego konia. Nie widziała ich twarzy.
Nagle przeszył ją ostry ból i na chwilę pociemniało jej przed oczami. To byli wszyscy, jacy
jej pozostali – tylko ci dwaj żołnierze i dawny dowódca zastępu Domu Jesionu. Wierzyła, że
to właśnie upór i determinacja mężczyzny, który teraz ją podtrzymywał, zaprowadziły ich aż
tak daleko. Teraz ze wszystkich sił, jakie jej pozostały, musi starać się uhonorować jego
oddanie, nie okazując niewieściej słabości.
Najbardziej potrzebowali schronienia. Bez niego zamarzną do rana. Nie mogli udać się do
posiadłości Rodu Jesionu, gdzie byliby bezpieczni. Pani Alditha znów podtrzymała ręką
ciężki brzuch.
Hasard wyglądał zupełnie inaczej niż w dniach swej chwały, gdy był marszałkiem Domu
Jesionu i wodzem zastępów, którymi dowodził z błyskotliwą inteligencją i znajomością
żołnierskiego rzemiosła zdobywaną od chłopięcych lat. Nadal jednak chronił ją najlepiej jak
mógł; starał się osłonić własnym ciałem niby tarczą przed lodowatymi podmuchami. Nie czas
teraz na...
Tyle zniszczonych istnień, zakończonych ciosem sztyletu w mroku lub miecza za dnia,
trucizną podaną z chytrym uśmieszkiem, który unosił tylko jeden kącik ust. Tyle zabitych
kobiet, a wszystkie z Domu Jesionu. Usiłowała wymazać to z pamięci, ale nie mogła
zapomnieć, że żyje dotąd z powodu dziecka, które nosi w łonie – a które prześladowcy
wydarliby żywcem z jej ciała, gdyby mogli – choć przecież to właśnie dziecko ściągnęło na
nią śmiertelne niebezpieczeństwo. Kiedyś temu zaprzeczała, teraz już nie. Nosi w łonie
dziedzica nie tylko Domu Jesionu, lecz także Domu Dębu, jeśli zwycięży wola króla w
sprawie wyboru następcy. Jest to bowiem jego jedyny potomek, legalny lub nie. Na pewno jej
dziecko więcej znaczy niż ona sama i jej towarzysze razem wzięci. Uciekli tej właśnie nocy,
ostatni ludzie z Domu Jesionu, próbując umknąć przed prześladowcami noszącymi herb Cisu,
domu królowej, która, gdyby mogła, sięgnęłaby poza samą śmierć, żeby się zemścić.
Mężczyźni, którzy odwiązali sakwy, czekali na rozkazy.
Raczej poczuła, niż zobaczyła, że Hasard podniósł głowę. Jego ochrypły głos dotarł do
niej poprzez huk burzy:
– Rzeka... – usłyszała.
Ach, tak, rzeka; pani Aldicie mąciło się w głowie. Ta droga wodna, po części naturalna,
po części uregulowana przez ludzi, od dawna była szlakiem handlowym, ale nie przy tak złej
pogodzie. Tej nocy nie zapewni im bezpieczeństwa, obojętne w którą stronę popłyną; nie
uchroni ich przed pościgiem, nie mieli jednak innej drogi ucieczki.
Jeden z żołnierzy minął ją i jej wiernego obrońcę. Czyżby istotnie dotarli do wcześniej
przygotowanego bezpiecznego miejsca, mimo jej słabości, mimo burzy? Podsyciwszy w
sobie całą dumę Rodu Jesionu, do jakiej była zdolna, zdołała utrzymać się na nogach, kiedy
po kilku chwilach Hasard polecił jej iść, i ruszyła chwiejnym krokiem. Nie mogła jednak
zajść daleko dzięki samej sile woli. Była bliska omdlenia, gdy niejasno zdała sobie sprawę, że
podniesiono ją i posadzono na czymś wilgotnym, co pachniało jak zdechłe ryby i gnijące od
dawna przedmioty. To musiała być lektyka. Jej przypuszczenia potwierdziły się, kiedy
cuchnące siedzisko zakołysało się podczas wsiadania na podobną do tratwy łódź
przeznaczoną do transportu ciężkich towarów. Podniosła rękę do ust i ugryzła ją aż do krwi.
W tej chwili rzeczą najmniej im potrzebną był poród, który – o czym była przekonana
mimo braku doświadczenia – miał wkrótce nastąpić. Musi zachować milczenie najdłużej jak
będzie mogła.
Potem wydało się jej, że zmorzył ją sen, że coś jej się śni. Usłyszała w pobliżu jakiś
odgłos, przytłumiony krzyk, i nie wiedziała, czy to ona sama krzyknęła, czy jeden z jej
towarzyszy. Łódź. Tak, byli na jakiejś łodzi.
Brzęk cięciwy łuku – łuku z mocnego cisu, danego z woli Najwyższego jako broń – wdarł
się w jej sen. Dysząc ciężko, pochylając głowę do przodu, zaczęła mówić do dziecka, które w
sobie nosiła:
– Dąb i Cis, Jesion i Jarzębina naprawdę są twoje... mój synu, moja córko, kogokolwiek
urodzę.
Ból tak silny, jakiego nigdy dotąd nie zaznała, przesłonił jej cały świat. Prawie nie
słyszała odgłosów bitwy. Tylko niejasno zdała sobie sprawę, że żołnierze ginęli obok niej, że
Hasard, choć trafiony strzałą, wskoczył do wody i resztkami sił wypchnął łódź na ciemne,
ponure Bagna Bale, źródło niebezpieczeństwa. Łódź ruszyła do przodu i natychmiast,
pochwycona przez silny prąd, zaczęła się obracać. Gdyby Alditha miała czas, mogłaby dostać
mdłości. Zamiast tego zemdlała.
Znacznie później poczuła ciepło, zobaczyła nikłe światło i pochylony nad sobą cień.
– Przyj, kobieto! – rozkazał ten cień. – Przyj tak, jak musimy robić wszystkie, kiedy
jesteśmy w twojej sytuacji.
Spróbowała więc, pragnąc posłuchać każdego rozkazu, który położyłby kres jej
cierpieniom. Gdy tak parła, coś śliskiego opuściło jej ciało. A potem poczuła, że sama także
gdzieś się ześlizguje. Otoczył ją mrok, ale jeszcze przedtem usłyszała czyjś głos, daleki i
cichy:
– To dziewczynka...
Zazar trzymała krzyczące niemowlę wysoko w pełnym blasku ogniska. Dziewczynka
była zdrowa, a jej głośne krzyki dowodziły, że ma dużą szansę na przeżycie. Była też duża –
tak, to dziecko prawie rozdarło na dwoje swoją rodzicielkę. Jasny puszek już wysechł na jej
główce i patrzyła na świat, teraz już uciszona, jak gdyby rozpoznała – dzięki wiedzy ponad
swój wiek– gdzie się znajduje. A może też – dlaczego.
– Ta kobieta nie żyje. – Krzywonoga starucha, która służyła Mądrej Niewieście, spojrzała
na swoją panią. – Była szlachetnie urodzona, ale wszystkich nas prędzej czy później czeka
taki sam koniec. Dziecko też oddamy podwodnym pożeraczom? Joalowi się nie spodoba, jeśli
udzielisz schronienia Cudzoziemce.
Zazar, zgodnie z odwiecznym zwyczajem, umyła dziecko i owinęła je w powijaki utkane
z najmiększego trzcinowego puchu.
– Potrzebujemy smoczka. Użyj butelki z drugiej półki – poleciła, jak gdyby nie usłyszała
pytania Kazi.
Kazi posłuchała, gderając; kiedy niemowlę otworzyło buzię, żeby znów zakrzyczeć z
głodu, butelka, pełna mieszanki, której Zazar używała do karmienia przygarniętych sierot
wszelkiego rodzaju, była gotowa.
– Joal przybędzie... – znów zaczęła Kazi. Zdrową stopą popchnęła bezwładne,
zakrwawione ciało obcej kobiety i westchnęła.
Zazar wiedziała, że Kazi już zdołała niepostrzeżenie – a przynajmniej taką miała nadzieję
– ukraść z opończy zmarłej błyszczącą, okrągłą broszkę z niebieskim kamieniem. Na pewno
był to najpiękniejszy klejnot, jaki Kazi kiedykolwiek miała... w istocie jedyny. Zazar
Zgłoś jeśli naruszono regulamin