Tomasz Beksiński felietony.doc

(239 KB) Pobierz
Tomasz Beksiński

 

 

Tomasz Beksiński

 

 

 

 

 

 

Felietony „Opowieści z krypty”

dla pisma „Tylko Rock”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Własność: King


kobieta wąż

 

"Zanim opuszczę ten dom, opowiem pani o Annie" - niechaj te słowa doktora Franklyna z filmu "The Reptile" będą punktem wyjścia dzisiejszych rozważań, okolicznościowo poświęconych kobietom. Temat to rozległy i okrutny zarazem. Ale nie sposób go uniknąć, skoro historia kina i literatury pełna jest tekstów w rodzaju "Z babą źle, ale bez baby jeszcze gorzej". Postaram się udowodnić, że kobieta jest bublem genetycznym, a dobry (?) Bóg w chwili jej stwarzania był chyba mocno pijany lub tak podniecony wizualnym efektem swoich mocy twórczych, że resztę kompletnie schrzanił.

Odkąd obejrzałem w dzieciństwie kobietę węża, miałem wątpliwą przyjemność spotykać na swojej drodze wszelkiej maści femme fatale, żerujące na moich uczuciach i - przede wszystkim - portfelu. Mój znajomy twierdzi wprawdzie, że zwracam uwagę wyłącznie na tak zwany "typ kurewski", nie zgadzam się jednak, że uroda świadczy o charakterze. Humanoidy rodzaju żeńskiego uważają po prostu, że ich płeć daje im prawo deptania mężczyzn okazujących im uczucia. Wbrew utartym opiniom to nie mężczyźni znęcają się nad kobietami, ale odwrotnie! A nie ma nic gorszego od sadyzmu psychicznego. Biada tym, którzy twierdzą, że kobieta jest najlepszym przyjacielem człowieka. Do takiego "przyjaciela" lepiej nie odwracać się plecami, bo ukąsi jak Anna Franklyn. Lepiej nie przyznać się do miłości, bo zacznie traktować człowieka jak szmatę, a potem zostawi. Przejdzie obok niczym Josie Packard obok szeryfa Trumana i nie zatrzyma się nawet słysząc wykrztuszone ze łzami w oczach słowa "Kocham cię". Kilka lat temu zrobiłem w Radiu Mało Fajnym audycję z okazji Dnia Kobiet i rzuciłem wyzwanie konwencji: zamiast przymilać się naszym paniom, puszczałem utwory typu "The Lady Lies", "She Chameleon", "I'd Rather Be A Man", czy "Incubus". Odzew był bardzo pozytywny - stąd wniosek, że nie ja jeden jestem zaprzysiężonym mizoginistą. Oto więc kilka wniosków na temat relacji damsko-męskich. Są one wynikiem moich własnych doświadczeń i obserwacji, a także nauką wyciągniętą z wielu obejrzanych filmów, wysłuchanych utworów muzycznych i przeczytanych książek. Casus Moniki Lewinsky pozwala przypuszczać, że głównym modus operandi płci przeciwnej jest chęć zaspokojenia własnej próżności. Gotowa jest wyznać przed całym światem intymne szczegóły swoich stosunków z prezydentem USA, byleby trafić na pierwsze strony wszystkich gazet i przy okazji zniszczyć obiekt swoich uprzednich zakusów. A więc próżność, mściwość oraz interesowność - bo przecież można też na tym sporo zarobić. Strach pomyśleć, jak wpłynie to na inne kobiety, bo to przecież idealny drogowskaz do kariery: wystarczy obciągnąć druta znanemu mężczyźnie i już jesteśmy na topie! Przed laty wiele emocji wzbudzał film "Fortepian", nakręcony - nota bene - przez kobietę. Publiczność (głównie damska) wzruszała się losem bohaterki, sprzedającej swój tyłek za klawisze fortepianu. Nie odczuwałem dla niej współczucia, raczej oburzenie. Natomiast współczułem jej zdradzanemu mężowi. Oto gloryfikacja zwykłego kurestwa podniesiona do rangi sztuki! Czy kobietę w ogóle stać na uczucia? Tak, ale tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia - vide Jenny z Forresta Gumpa: zostaje dopiero wtedy, kiedy wie, że umrze na AIDS, a wcześniej woli każdego gnojka od szczerze kochającego ją bohatera. W tym kontekście Titanic wzrusza do łez tylko dlatego, że jest czystą fikcją: gdyby jakakolwiek panna wróciła do ukochanego uwięzionego na tonącym statku, to najwyżej po to, żeby zabrać mu portfel.

Krótko mówiąc, kobieta = kłopoty + strata pieniędzy. A najlepszym przyjacielem człowieka jest telewizor, dzięki któremu można sobie oglądać bajki o wielkiej, wiecznej i wzajemnej miłości. W realnym świecie należy zachować ostrożność jak w dżungli. W utworze "Incubus" Fish sugeruje, że warto zrobić czasem swojej wybrance intymne i z lekka kompromitujące zdjęcie. Wówczas może zawaha się, zanim nagle wróci "pożyczyć" pieniądze na buty, w których pójdzie potem tańczyć z innym w Sylwestra. Japończyk bije żonę trzy razy dziennie - głosi stare porzekadło - i nawet jeśli czasem zadaje sobie pytanie po co tyle wysiłku, jego żona zna odpowiedź. Nie namawiam nikogo do stosowania przemocy, bowiem damski bokser to coś gorszego nawet od kobiety. Ale prawda jest jedna: dobre i uczuciowe traktowanie sprawia, że białogłowa wypina się na mężczyznę. Natomiast zlekceważona i sprowadzona czasem do poziomu szmaty uczyni wszystko, żeby udowodnić, że jest czymś więcej. Kiedyś pewne dziewczę umotywowało mi swoje odejście słowami: "Dawałeś za dużo". Szkoda, że nie dałem jeszcze kopa w zgrabny tyłeczek na drogę.

Jedna czytelniczka zarzuciła mi niedawno, że widzę w kobiecie tylko tyłek i cycki. To nie jest prawda. Przede wszystkim widzę naczynie interesownej podłości. Zawsze starałem się szukać czegoś poza wymienionymi wyżej atrybutami i nigdy nie udało mi się trafić na nic wartościowego. Prawie zawsze kończyło się to bólem serca i wieloletnią rekonwalescencją pod opieką Kruka z poematu Edgara Allana Poe, a także bólem głowy od papierosowego smrodu - dama bowiem nie wie, że z papierosem jest równie atrakcyjna jak z kapką wiszącą z nosa. Zbrzydło mi to wszystko do cna! Anna Franklyn była bardziej humanitarna od współczesnych kobiet-węży: gryzła raz a dobrze, a delikwent konał z pianą na ustach, wyzwolony z dalszych męczarni. Teraz mało która Lady lce jest człowiekowi człowiekiem.

Mimo to jednak NAPRAWDĘ nie jestem antyfeministą. Raczej zgorzkniałym romantykiem pozbawionym złudzeń. Najlepiej określił to kiedyś Roger Waters: "czuję się zimny jak ostrze brzytwy i oschły jak brzmienie bębna na pogrzebie". Zakończę jednak filozoficznym cytatem z piosenki "The Lady Lies" (Genesis, And Theb There Were Three), która najlepiej oddaje sytuację przeciętnego mężczyzny wobec damskiego powabu: któż zdoła uciec przed tym, czego pragnie? Wszystkiego najlepszego w Dniu Kobiet!

TOMASZ BEKSIŃSKI
31 grudnia 1998

PS. Niektóre panny pytają listownie, po co mi kajdanki i czarna maska? Odpowiem w stylu K.I. Gałczyńskiego: "załącz do listu swoje zdjęcie "0d pasa i do pasa", a wówczas wraz z Moją Nadkobietą (yes! yes! istnieje taka) może pozwolimy Ci się przekonać.

Tylko Rock 3/1999

 


co by tu jeszcze spieprzyć

Wybaczcie, ale znowu będzie o telewizji. Obiecuję sobie od dawna, że napiszę wreszcie coś bardziej muzycznego, jednak inne tematy wciąż mi w tym przeszkadzają, na przykład w święta włączyłem telewizor z zamiarem nagrania jakiegoś filmu - i krew mnie ostatecznie zalała. Ilość kanałów do wyboru jest teraz tak ogromna, iż dawno już przestałem zazdrościć Rogerowi Watersowi, utyskującemu w "The Wall" na "16 channels of shit on the TV to choose from". Martwi mnie jednak ogólny brak poszanowania dla widzów: stacje telewizyjne starają się bowiem obrzydzić nam oglądanie filmów fabularnych za wszelka cenę.

Wśród dostępnych na rynku telewizji prym wiedzie Polsat, pieszczotliwie przechrzczony przeze mnie na Polshit. Nie jest to jednak pierwsze miejsce godne pozazdroszczenia. Wysoka oglądalność tej stacji nie dziwi mnie specjalnie - wszak lwia część społeczeństwa składa się z idiotów, dla których teleturniej z pytaniami w stylu: Czy poniedziałek to a) dzień tygodnia, b) nazwa miesiąca, c) faza księżyca, stanowi poważną trudność. Pokazywane tam filmy są najczęściej niedbale przetłumaczone(vide "Patetyczny bękart") i skażone głosem Knapika, zaś kretyni od emisji wpuszczają reklamy w miejscach najmniej ku temu odpowiednich. Poza tym w czasie projekcji wyświetla się jakieś głupawe komunikaty. Gdy jakiemuś nad wyraz cierpliwemu szczęśliwcowi uda się cudem nagrać względnie nieokaleczony film, podczas finałowej listy plac ekran zostaje podzielony na pół, a z boku pojawia się radosna zapowiedź następnego programu! Ze zgrozą zauważyłem, że ten barbarzyński zwyczaj przyjął się także w skądinąd sympatycznej stacji RTL7. Nie pojmuję tylko, dlaczego zawsze musimy się wzorować na czymś najgorszym? Z tego powodu uważam, że na wielkich tablicach z napisem POLSAT które od jakiegoś czasu są ozdobą miasta, powinien być koniecznie umieszczony napis: "Minister Zdrowia i Opieki Społecznej ostrzega, że oglądanie Polsatu może stać się przyczyną groźnych chorób nerwowych". A skoro jestem przy RTL7. Tę stację można pochwalić za dość rzadkie i w miarę inteligentne umieszczanie reklam w trakcie emitowanych filmów. Jednak obcinanie napisów końcowych, żeby obwieścić, co będzie za tydzień, uważam za skandal. Człowiek ogląda ze łzami w oczach np. "W imię Ojca", pragnie posiedzieć jeszcze przez chwilę przed ekranem i uspokoić emocje - a tu niezdrowo podekscytowany głos niczym z meczu piłki nożnej oznajmia, że już wkrótce Van Damme lub Pamela Anderson będą gruchotać piszczele i potrząsać silikonowym cycem. W zeszłym roku jakiś myśliciel z RTL7 wpadł też na pomysł oznaczania emitowanych filmów specjalnym kodem. Po co? Żeby siedzący przed odbiornikami debile wiedzieli, że oglądają komedię, film detektywistyczny albo horror. Inaczej mogliby wziąć np. "Omen" za przemówienie papieża. Na szczęście ktoś rychło poszedł po rozum do głowy i kretyńskie znaczki z prawej strony ekranu zniknęły. Jednak logo RTL7 przesunięte w tym celu na lewą stronę, już tam pozostało.

Stosunkowo młoda i dobrze zapowiadająca się telewizja TVN emituje niezłe filmy i także nie najgorzej radzi sobie z reklamami (przynajmniej wiadomo, kiedy się kończą). Jednak tuż przed finałem filmu na ekranie wyskakuje kolorowy napis: "za chwilę...". 0d czego jest telegazeta i setka pism podających szczegółowy program TV? Czyżby ten proceder byt formą hołdu dla Polsatu? Po co mi ta rozpraszająca informacja, gdy nagrany obraz oglądać będę ponownie za 5 lat? Ale mniejsza z tym, TVN ma bowiem inny, znacznie gorszy zwyczaj. Podczas tzw. filmów dla dorosłych białe logo stacji na początku i po każdym bloku reklam miga na czerwono. Jest to niczym chińska tortura i nie służy niczemu poza irytowaniem widza. Popieram pomysł oznaczania filmów nie dozwolonych dla młodzieży, ale czy nie można tego załatwić samym kolorem czerwonym bez cholernego migania?

I wreszcie nasza stara poczciwa Jedynka, czyli TVPl. Jedyna z ogólnie dostępnych (oprócz Dwójki) stacja emitująca filmy w całości, bez reklam. Choć i tutaj nie wszystko prezentuje się idealnie. Przy każdej projekcji filmu z teletekstem (dla niesłyszących) z dołu ekranu dwukrotnie pojawia się napis: telegazeta, strona 777. Tak jakby nie można było wyświetlić odpowiedniej planszy PRZED rozpoczęciem emisji. Gdy ktoś sobie film nagrywa, ów napis oglądany wraz z obrazem kilka lat później nie będzie miał żadnego sensu. Czy my, kolekcjonerzy filmów, nie mamy już żadnych praw w tym kraju? Ponadto, jakiś "geniusz" zatrudniony chyba w celu ukrycia bezrobocia, wycisnął ze swojego mózgu koncepcję upiększenia logo TVPl z okazji świąt w Boże Narodzenie. U góry prawej strony ekranu widniały jakieś kolorowe mazaki przypominające działalność artystyczną przedszkolaka z zespołem Downa. w Wielkanoc litery TVPl ubrane były w kolorowe jaja. Słowo daję, chętnie urwałbym pomysłodawcy jego własny nabiał. Bez jaj! Nie mogłem niczego oglądać (ani nagrać) przez całe święta! Dziękuję! Ciekawe, po co płacę comiesięczny haracz za posiadanie telewizora. Przy okazji, kilka wskazówek dla prężnych i pragnących się wykazać pracowników stacji telewizyjnych. Co by tu jeszcze spieprzyć? Można w rogu ekranu umieścić faceta tłumaczącego dialogi dla niesłyszących oraz zatrudnić specjalnego lektora, który niczym komentator sportowy relacjonowałby cały film dla niewidomych. Przecież im też coś się należy! Ponadto, u dołu ekranu proponuję non stop wyświetlać telegraficzny skrót ważnych wiadomości, a także program telewizyjny na resztę dnia. Reklamy należałoby grupować w najbardziej dramatycznych momentach filmów - szczególnie w finale można by przerywać nimi projekcję co 2-3 minuty. Wszelkie filmy fabularne powinny być klasyfikowane dla różnych grup wiekowych, a symbole typu b/o, 16, 18 itp.

Niechaj pojawiają się w wielkich czerwonych kółkach na samym środku telewizora i pulsują przez całą emisję! Pozostaje jeszcze do zagospodarowania jeden górny róg ekranu. Teatr dla pomysłodawców widzę tutaj ogromny. Zegar odmierzający czas? Ksiądz ostrzegający na bieżąco przed szkodliwością oglądania TV i namawiający zamiast tego do udziału w nieszporach? Horoskop? Albo wzorem lekkomyślnie zarzuconym przez RTL7 - znaczek określający charakter filmu, a pod nim jego tytuł? Pamiętając casus "łysy latał", nie pozwólmy obywatelowi zapomnieć, co ogląda. A przede wszystkim nie dopuśćmy do tego, żeby z oglądania telewizji czerpał przyjemność!

TOMASZ BEKSIŃSKI
6 kwietnia 1999

PS. Najwyższy już czas, żeby pingwin stojący na telewizorze eksplodował.

Tylko Rock 6/1999

 


młotek człowiekowi sąsiadem

 

Mieszkanie w bloku ma swoje dobre strony, Przede wszystkim nie trzeba się przejmować wywozem nieczystości i przeciekającym dachem, nie wspominając o wodzie, kanalizacji, ogrzewaniu. drogach, winie, publicznych łaźniach... przepraszam, to nie Żywot Briana. Chciałem dodać: nie wspominając o sąsiadach. których obecność paradoksalnie działa czasem lepiej na potencjalnego złodzieja niż tabliczka z napisem "Uwaga, zły pies" (przykrości związane z trzymania psa pominę milczeniem). Czasem jednak chciałoby się na niektórych drzwiach przymocować ostrzeżenie "Uwaga, zły sąsiad". Szczególnie, jeśli skurczybyk kupi sobie młotek i postanowi zacząć przestawiać ściany.

Nie mam nic przeciwko remontom; sam czasem muszę użyć wiertarki udarowej i młotka. Nie pojmuję jednak, dlaczego u mnie trwa to zazwyczaj pół dnia, a u innych ciągnie się tygodniami. Co gorsza, nie kończy się na tygodniu lub dwóch, ale powtarza co pół roku lub co rok... i tak dalej, jakby dranie budowali drugie mieszkanie wewnątrz tego, które już mają. Kucie, łomoty, wiercenie, stukanie, pukanie, piłowanie i warkoty wszelkiej tonacji i o każdej porze. Wprowadziłem się do swojego bloku w 1978 roku i przez co najmniej piętnaście lat był spokój. A teraz, co wiosny, budynek zamienia się w kamieniołom.

Nie wiem, może moja tolerancja na hałas maleje z upływem lat? Jako człowiek młody i żywiołowy lubiłem słuchać głośnej muzyki, czemu sprzyjał rodzinny dom otoczony sporym ogrodem. W Sanoku nie raz "demolowałem" pokój przy dźwiękach Black Sabbath, Budgie, Savage Rose czy Deep Purple. Potem, po przeprowadzce do Warszawy, trzeba było stonować nieco rockowe uczty, bowiem obecność sąsiadów zobowiązywała. Ścianki w blokach są rozpaczliwie cienkie. Nie raz słyszałem rzeczy, których nie powinienem byt słyszeć. Nie chciałem odpłacać innym niepożądanymi koncertami o dziwnych porach, więc często korzystałem ze słuchawek. Z czasem moje muzyczne fascynacje poczęty się zmieniać. Ostatnio prawie wcale nie słucham rocka - przede wszystkim muzyki filmowej, akustycznej, "klimatycznej", a nawet próbuję znaleźć coś intrygującego w jazzie. W dodatku niewiele mam czasu na muzyczne rozkosze, gdyż całe dni spędzam przy maszynie do pisania, ślęcząc nad listami dialogowymi. Wszelkie przejawy huku zakłócającego moją twórczą ciszę zaczynają mi coraz silniej działać na nerwy.

Przed laty najgorsza była małpa. Tak nazwałem mieszkającego w pobliżu jednokomórkowca, który "uszczęśliwiał" mnie dyskotekowym łomotem o każdej porze. Najchętniej z rana. Stwierdziłem, że tylko małpy zdolne są zaczynać dzień od pseudomuzyki, która przenosi się przez ściany pod postacią równomiernego "łup łup łup". Totalny brak wrażliwości, subtelności i poczucia estetyki. Małpa na szczęście chyba się wyprowadziła, albo zdechła na guza mózgu od słuchania tego gówna. W każdym razie od kilku lat dudnienia nie słychać. Za to rozbrzmiewają kanonady młotkiem ciągnące się tygodniami. Dwa piętra pode mną remont trwa już czwarty rok! Dwa lata temu ktoś nie przestrzegał nawet nocnej ciszy: piłowanie drewna, wiercenie i stukanie rozlegało się czasem do wczesnych godzin rannych. Zastanawiałem się, czy skurwiel nigdy nie śpi? Najbardziej jednak zastanawiał mnie fakt, czemu nikt nie zwrócił mu uwagi, czemu nikt nie wezwał policji. Dlaczego ja tego nie zrobiłem? Z przyczyn prostych. Takie bezczelne zachowanie w nocy świadczy o psychotycznej osobowości. Mógłbym wprawdzie zejść na dół i ukąsić drania, ale konfrontacja ze zboczeńcem z młotkiem w ręku o drugiej w nocy to rzecz mato pociągająca. Jeszcze przez przypadek zabijesz takiego pasożyta, a pójdziesz siedzieć jak za człowieka. Nie warto.

Zacząłem więc kombinować, jak by się ostatecznie odizolować od tego towarzystwa. I ostatnio opracowałem zadowalającą metodę zagłuszenia upierdliwego stukania i pukania. Przepis podaję z pełną złośliwą satysfakcją: jest on bowiem dość brutalny, ale - daję słowo - skuteczny. Najlepszy jest Rammstein, ale może być także Ozzy Osbourne Ozzmosis, koncert Black Sabbath Reunion, zestaw "przebojów" The Sisters Of Mercy, albo nawet XIII Stoleti Nosferatu. Puszczamy to tak głośno jak tylko pozwala nam moc wzmacniacza i głośników. Jednocześnie do odtwarzacza podłączamy słuchawki i wkładamy jena uszy. Muzyka z głośników wprawia cały pokój w wibracje, zaś muzyka w słuchawkach pełni rolę stopperów. Słyszymy TYLKO Rammstein. Wszelkie młotki, wiertarki i inne hałasy giną całkowicie!

Do udoskonalenia tej metody, co nastąpiło drogą kolejnych przybliżeń, zmusiła mnie najnowsza "działalność artystyczna" dwa piętra pode mną, rozpoczynająca się z regularnością szwajcarskiego zegarka o siódmej rano. Trzeba być wyjątkowo wyrachowanym, żeby zaczynać o takiej porze. Jestem Strzelcem ze sporą domieszką Skorpiona, więc odpowiedziałem podobnym wyrachowaniem. Zemsta jest rozkoszą bogów. Niniejszym udzielam patentu na stosowanie mojej metody w walce z wszelkimi humanoidami, które zamiast siedzieć na dupie i mieszkać, nieustannie bawią się w dzięcioły.

Jednak życie w bloku ma swoje dobre strony. Najlepszą jest to, że gdy zajmuje się lokal na X piętrze (lub na wszelkiej najwyższej kondygnacji), siadając na toalecie zawsze wali się na wszystkich pod spodem. To działa naprawdę oczyszczająco.
 

TOMASZ BEKSIŃSKI
24 kwietnia 1999

Tylko Rock 7/1999


jaszczurka w bidecie

 

Są wakacje. Okres wzmożonej aktywności turystycznej. Pociągi i autobusy wypchane po brzegi. Plecaki, torby, walizki i spocone towarzystwo obwieszone aparatami fotograficznymi. Exodus we wszystkie strony świata i ze wszystkich stron świata. Tylko po co? Cholera wie.

Zawsze intrygowała mnie w ludziach ta całkowicie niezrozumiała potrzeba nieustannego przemieszczania się z miejsca na miejsce bez wyraźnego powodu. Zamiast cieszyć się weekendem wolnym od pracy, wyjeżdżają na łono natury, gdzie gryzą ich komary, słońce przypieka na czerwono, a do spożywanego na trawie posiłku włażą mrówki i wpadają muchy. Albo jadą z ukradzioną komuś dziewczyną do Zakopanego, żeby romantycznie wdychać aromat owczych odchodów. Albo świadomie decydują się na potworne niewygody na tak zwanych działkach, gdzie żrą nadwęglone nad ogniem mięso, wdychają cuchnący dym z ogniska i śpią w iście spartańskich warunkach - podczas gdy wygodne mieszkanie z normalnym łóżkiem, łazienką z ciepłą wodą, telewizorem i lodówką stoi puste. Zboczeńcy, ani chybi! Zaś latem większość tego towarzystwa postanawia wyjechać na "wypoczynek", z którego zawsze wraca się w stanie skrajnego wycieńczenia. Ogólnie wiadomo bowiem, że nic nie męczy bardziej od wypoczynku. Miał rację Szekspir - są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom!

Większość krewnych i znajomych kracze mi nad głową, żebym gdzieś sobie pojechał i "zobaczył kawałek świata". Innymi słowy, powinienem wyrzucić ciężko zarobione pieniądze na bilet do jakiegoś dalekiego kraju, gdzie kolorowi tubylcy gadają niezrozumiałym językiem, w hotelowym bidecie siedzi jakaś pieprzona jaszczurka, a w sklepach nie ma kaset video z filmami w widescreenie. Codziennie wycieczka do jakichś starych ruin, do picia ciepła cola (albo jakiś miejscowy "przysmak" bez gazu), zaś wieczorem walka z komarami i pająkami wielkości pięści przy akompaniamencie miejscowego folkloru. I obowiązkowe pstrykanie zdjęć. Wujek Ted na tle meczetu. Wujek Ted przed piramidami. Wujek Ted na ulicach Maroka. Wujek Ted przed wieżą Eiffla. Wujek Ted przed Muzeum Prado w Madrycie, a obok czai się Hiszpańska Inkwizycja... Nobody expects the Spanish Inquisition!!! Właśnie.

Gdy pierwszy raz byłem w Londynie, Wojtek Szadkowski próbował mnie zafascynować urokami zwiedzania. Pod pretekstem wyprawy do mniej lub bardziej podejrzanych video shopów na Soho, zawiózł mnie najpierw na Tower Bridge. Spoglądając nerwowo na zegarek, lustrowałem wzrokiem Tamizę w nadziei, że wypłynie trup nagiej panny z krawatem okręconym wokół szyi (Alfred Hitchcock, Szał) - ale niestety. Następnie pojechaliśmy oglądać Big Bena. Robert Powell nie wisiał na wskazówce (39 stopni), za to wokół tłoczyli się skośnoocy fotografujący Wujka Ito na tle Parlamentu. Znów nie wydarzyło się nic sensacyjnego. Wsiedliśmy w autobus, z którego zobaczyłem jeszcze kolumnę Nelsona (ale nie przeleciał nad nią balon z Umą Thurman walczącą z Umą Thurman - to miało się wydarzyć w The Avengers dopiero w 1998 roku). Przy Piccadilly Circus nareszcie coś przykuło mój wzrok: sklep Tower Records, a w nim filmy! Stamtąd udaliśmy się na Soho, a Wojtek dał mi spokój z pokazywaniem Londynu. Zrozumiał, że wszystko i tak dawno już widziałem w znacznie ciekawszym sosie. I że zdecydowałem się na ten męczący wyjazd tylko po to, żeby sobie przywieźć coś więcej do oglądania.

Bo tak też jest, moi drodzy! Mając w domu telewizor Sony widescreen 32 cale i kilkaset kaset, nie trzeba ruszać tyłka nawet na korytarz w bloku. Najwięcej atrakcji oferuje seria filmów z Bondem, który za pieniądze MI6 jeździ sobie po wszystkich zakątkach turystycznych świata i przeżywa przy okazji ciekawe przygody. Możesz być z nim na Jamajce (Dr No), w Stambule (From Russia With Love), Japonii (You Only Live Twice), Grecji (For Your Eyes Only), Sankt Petersburgu (Goldeneye) i Hongkongu (The Man With The Golden Gun). Masz chęć pooglądać sobie karnawał w Rio i nie dostać nożem w brzuch? Włączasz Moonrakera. Dodatkową rozrywką jest walka Bonda z Buźką. Oglądając ten film, masz także okazję podziwiać dorzecze Amazonki oraz przejechać się gondolą po Placu Świętego Marka w Wenecji. Zaintrygowała cię Wenecja? Sięgasz po Don't Look Now (Nie oglądaj się teraz, starring Donald Sutherland) - masz Wenecję mroczną, brudną, przerażającą; ponadto uliczkami przemyka upiorna karlica z brzytwą. Lubisz wodę i mosty? Ciekawi cię Most Karola w Pradze? Włączasz Mission Impossible i możesz dodatkowo przyglądać się, jak Jon Voight wpada do Wełtawy. Byłem na Moście Karola o 7.00 rano. Nuda, wieje wiatr, zimno. Most jak most. Podejrzewam, że słynny Golden Gate w San Francisco też prezentuje się przeciętnie, gdy na najwyższym przęśle 007 nie zmaga się z Christopherem Walkenem (A View To A Kill). Byłem, na przykład, w domu kobiety węża. Obecnie jest to hotel: luksusowy i piękny, ale przez to jakiś taki "ucywilizowany" i powszedni. Oakley Court w The Reptile, Plague Of The Zombies, And Now The Screaming Starts czy w filmie Vampyres (kiedy zamieszkują go dwie wampirzyce-lesbijki) prezentował się o wiele okazalej!

Oglądanie tych wszystkich atrakcji na własne oczy prowadzi tylko do rozczarowań. Mity zostają odbrązowione. Miałeś, chamie, złoty róg - a ostała ci się tylko jaszczurka w bidecie. Nie. Szkoda czasu i pieniędzy.

TOMASZ BEKSIŃSKI 6 czerwca 1999

PS. Ale tak z zupełnie innej beczki. Moim największym marzeniem było kiedyś objechać cały świat z tą jedyną, ukochaną osobą przy boku. I oglądać wszystko jej oczami, dzielić się każdym wrażeniem... Wtedy nie byłby to tylko głupi wyjazd turystyczny. Byłby to wyjazd RAZEM. Przed siebie. Ale sza! Jesteśmy w krypcie. Okna są pozasłaniane, bo nikt nie wykupił biletów na podglądanie wampira. Światła są przygaszone. To martwa strefa. A różne warianty życia stoją na półkach w dużym pokoju. Kim chcemy być dzisiaj? Znowu Drakulą? No dobrze, wszak dla miłości umiera się tak cudownie...

Tylko Rock 8/1999

 


simone choule

 

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłem Lokatora Polańskiego. Było to w warszawskim Iluzjonie, gdzieś wczesną wiosną 1980 roku. Poszedłem na film z rodzicami. Pamiętam, że opuszczaliśmy kino w dziwnych nastrojach. Moja Mama była przerażona, a na mojej twarzy widniał perwersyjny grymas. Mam nadzieję, że teraz wreszcie zrozumiałaś, jak się czuję na tym świecie - powiedziałem.

When I began I was full of altruistic dreams,
believed in princes and princesses, kings and queens -
now I find they're all human inside (all bitterness and pride),
so why shouldn't I be like that, too?

Wiele lat upłynęło od tamtego wieczoru, ale akuratność wizji Romana Polańskiego wciąż mnie poraża. Im dłużej żyję wśród ludzi, tym bardziej czuję się jak nieszczęsny Trelkowski - obserwowany, obgadywany, wtłaczany w szatki Simone Choule... Od najmłodszych lat byłem cholernie nieśmiały i nie chciałem, żeby ktokolwiek poznał moje uczucia. Z czasem zacząłem nawet grywać różne dziwaczne role, żeby ukryć swoje prawdziwe "ja". Już w szkole podstawowej doprowadzałem nauczycielki do białej gorączki niewybrednymi wygłupami, a w pierwszej klasie liceum o mało nie zostałem skierowany do szkoły specjalnej - nauczyciel niemieckiego nie lubił bowiem, gdy wołałem Heil Hitler! na jego widok. Podczas programów nocnych w Programie III nie raz udawałem wampira. W ten sposób zasłużyłem sobie na opinię ekscentryka, którym z natury wcale nie jestem. Nie jestem też paranoikiem. Po prostu marzy mi się życie z boku, z dala od stada. Po mojemu, w ciszy i spokoju. Niestety, w naszym społeczeństwie jest to niemożliwie.

Ludzie nie mają dość własnych problemów, nie potrafią zająć się sobą i żyć w swoim świecie. Nieustannie wtrącają się w sprawy innych, podglądają przez okno, komentują stroje, markę samochodu. Zaczepiają w windzie, usiłują się zakraść w czyjeś łaski, wejść w czyjeś życie, żyć czyimś życiem! Jest to wampiryzm najgorszego gatunku, bez romantycznej krypty, peleryny i węgierskiego akcentu Beli Lugosiego. Większość przyjaźni na tym świecie zawieranych jest właśnie po to, żeby na kimś żerować. A gdy w końcu masz dość i zamykasz kramik, "przyjaciele" przestają cię poznawać na ulicy. Przez wiele lat lubiłem zapraszać znajomych na kolacje do chińskich restauracji. Ostatnio musiałem z tego zrezygnować, gdyż zapożyczyłem się a conto pewnej inwestycji i ledwo wiążę koniec z końcem. Prawie nikt z "dożywianych" przeze mnie ludzi nie wpadł na pomysł, żeby mnie gdzieś zaprosić. Po prostu przestali do mnie dzwonić, bo po co? W dodatku to kosztuje.

Jeśli masz coś do zaoferowania, przeróżne hieny tłoczą się ze wszystkich stron. W Sanoku nieustannie przyłazili do mnie kolesie z magnetofonami, żeby "rzucić na taśmę" kilka utworów. Jeden nawet ukradł mi z półki kilka taśm, bo było mu mało. W Warszawie musiałem rozbić na kawałki magnetofon kasetowy, żeby wreszcie dano mi spokój. Odkąd zbieram filmy, muszę je bez przerwy dla kogoś kopiować (I do not mean you, George!). Nie jestem z natury nieużyty i chętnie dzielę się wieloma rzeczami, ale z czasem zauważyłem ze zgrozą, że jest to układ jednostronny: ja daję, a ktoś bierze. Zawsze ktoś coś bierze! Stałem się stacją obsługi. Zrobiłem więc bilans strat i zysków i odkryłem, że wszystko, do czego w życiu doszedłem, zawdzięczam wyłącznie moim rodzicom i sobie, a wszystkie straty zawdzięczam innym. Wpuścisz do domu kobietę, to wyrwie ci serce, opróżni portfel i poniszczy książeczki od kompaktów. Wpuścisz do domu kumpla, to najpierw zacznie żerować na twojej kolekcji filmów, a potem ukradnie narzeczoną. Żyjemy w dżungli. Nikomu nie wolno ufać. Do nikogo nie wolno się odwracać plecami, a już szczególnie do przyjaciół.

Friends - they're all harbouring knives
to embed in your back out of revenge, or spite,
or indifference, or lack of other things to do,
so in the end who's gonna be a friend to you?
When they kick you in the guts just as your hand holds out the pearl...

Nie wolno kupić drugiego mieszkania i przypadkiem się z tym zdradzić. Główki od razu zaczną kipieć od pomysłów. "Powinieneś je wynająć". "Moi znajomi szukają mieszkania". "Jak wynajmiesz, to zwróci ci się czynsz". "A może byś tam wpuścił kolegę?" I tak dalej. Nie wolno sobie znaleźć dziewczyny, gdyż jurny przyjaciel będzie drążył temat: "Nie rozstajecie się przypadkiem? Bo mam na nią ochotę". Natomiast innych zaciekawi, czy zamierzasz się ożenić i kiedy będą mogli się nażreć i nachlać na twoim weselu (na twój koszt, of course). Nie trudno przewidzieć, co nastąpi już po owym weselu. Wszyscy zaczną wypytywać o potomstwo, tak jakby to był ich zasrany interes. I snuć mniej lub bardziej wybredne domysły, dlaczego nic się jeszcze nie urodziło.

Zaczynasz się czuć jak pod lupą. Dookoła czai się krwiożercze stado życzliwych osób. Poznawszy twoją wybrankę, rodzina radośnie gdacze, że "nareszcie się ustabilizujesz". Analizujesz znaczenie tych słów i dochodzisz do wniosku, że chcą z ciebie zrobić taką jak oni kołtuńską glistę z maszynki do mięsa w The Wall. Wiedzą lepiej, czego ci potrzeba do szczęścia. Zaś najbliższa (?) osoba zaczyna ci wytykać, że twój świat to fikcja i że trzeba dołączyć do stada zachłystującego się pełnią życia przy kieliszku w zadymionym pubie. W zamian za miłość oferuje persyflaż (Do you love me? Like I love you?). Nie wystarczą sztuczne cycki, tytuł naukowy na uniwersytecie i koszulka z napisem "I'm not a piece of ass, I am a doctor" - trzeba naprawdę być czymś więcej. Ze zgrozą pojmujesz, z kim żyłeś przez ponad rok. Twój zamek marzeń staje w ogniu, a potem tonie w bagnie.

All the efforts I've made to be gentle and kind
are repaid with contempt, degraded by sympathy
and worthless kindness and love that isn't meant

Zamykasz się w krypcie, zasłaniasz okna (żeby ciekawscy z sąsiedniego bloku nie zapuszczali sępiego spojrzenia swoich źrenic w twoje sanktuarium), nie otwierasz drzwi i nie odbierasz telefonów. Mimo to budzisz się któregoś dnia ze smakiem krwi w ustach i w panice odkrywasz, że wyrwano ci ząb (a może serce?). Ząb tkwi teraz w dziurze w ścianie, zaś twoja perła trafiła pod wieprzka. Nim się zorientujesz, już stoisz na parapecie. "Is everybody in? The ceremony is about to begin". Jeszcze tylko malutki kroczek... i wpadniesz w mroczną czeluść szeroko rozwartych, wrzeszczących ust Simone Choule. .

TOMASZ BEKSIŃSKI 20 czerwca 1999

PS. Podstawowe cytaty w tekście pochodzą z piosenki Betrayed Petera Hammilla.

PS 2. Mój przyjaciel z lat licealnych, pan Waja, zacytował mi kiedyś Wielkiego Filozofa Nietzschego: Kto uważa ludzi za stado i ciągle przed nim ucieka, ten musi liczyć się z tym, że to stado dogoni go i weźmie na rogi. Następnie skonstatował: A niech mnie ch... biorą na rogi, ja ich p... . Podpisuję się pod tym.

Tylko Rock 9/1999


tylko nie rock!

 

Niechaj wolno mi będzie rozpocząć od anegdoty. Na dzień przed warszawskim koncertem Porcupine Tree przyjechaliśmy z Piotrem Kosińskim do Stodoły. Szef Rock Serwisu i animator kolejnej wizyty Jeżozwierzy w Polsce pragnął bowiem zobaczyć wnętrze słynnego klubu po remoncie. Akurat odbywała się tam jakaś huczna rockowa impreza dla licealistów. Sprawnie obmacano nas przy bramce i upewniwszy się. że jesteśmy "bezpieczni", wpuszczono do środka (naiwni ochroniarze nie wiedzieli. że najgroźniejszym atrybutem Nosferatu są zęby. ha ha ha). Wraz z organizatorem wkroczyliśmy na główną salę. gdzie właśnie na podium zainstalował się jakiś rodzimy zespół. Nie wiedząc o tym. zaczęliśmy rozmowę... gdy nagle ze sceny gruchnęło. l wówczas stała się rzecz znamienna. Trzech panów, jak na komendę. bez stówa odwróciło się i błyskawicznie opuściło audytorium. Przed laty taki obrazek byłby niemożliwy. Na dźwięk rockowego zgiełku przybieglibyśmy z drugiego końca świata.

Pisałem już, że ostatnio nienawidzę hałasu. A słuch mam, niestety, wyborny. Mimo wieloletniego pieszczenia uszu dźwiękami muzyki spod znaku Budgie i Black Sabbath. Słyszę wszystko, cokolwiek dzieje się w niebiosach i na ziemi. Słyszę wiele z tego, co dzieje się w piekle. Nie pomagają stopery - nawet pierdzenie komara potrafi mnie obudzić. Wszelkie inne łomoty, o których niedawno pisałem, przeszkadzają mi w skupieniu przy pracy To chyba zrozumiałe, że w wolnych chwilach coraz częściej skłaniam się ku muzyce raczej stonowanej, oddziałującej na zmysły za pomocą specyficznego nastroju. I dlatego prawie już nie chce mi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin