Narodziny Wenus
(The Birth of Wenus)
Przekład Barbara Przybyłowska
Nikt nie widział jej nagiej aż do śmierci. Reguła zakonu zabraniała siostrom patrzeć na ludzkie ciało, tak na własne, jak i na cudze. Ścisłe przestrzeganie tego zakazu pozwalało im się wystrzegać wielu złych myśli. Pod fałdzistym habitem każda siostra nosiła długie bawełniane giezło, którego nie zdejmowała nigdy, nawet do mycia, i które służyło jej jako ręcznik i jako nocna koszula. Giezło to zmieniały raz na miesiąc; nieco częściej w lecie, kiedy obficie się pociły w nieruchomym toskańskim upale. Musiały przy tym przestrzegać dokładnych przepisów postępowania. Miały je z siebie ściągać ze wzrokiem utkwionym w krucyfiks wiszący nad łóżkiem. Jeżeli któraś pozwoliła sobie kiedyś spuścić oczy i zerknąć w dół, jej grzech pozostawał tajemnicą konfesjonału i nigdy nie podawano go do publicznej wiadomości.
Chodziły wieści, że kiedy siostra Lukrecja wstępowała do klasztoru, wraz ze swoim powołaniem wniosła do niego pewne przedmioty zbytku (powiadano, że jej wiano dla kościoła zawierało bogato zdobioną wyprawną skrzynię małżeńską wypełnioną księgami i malowidłami godnymi uwagi Urzędu Kontroli Luksusu). W tamtych czasach siostry były jeszcze skłonne do pławienia się w zbytkach, ale po reformie reguły zakonu stały się znacznie surowsze. Żadna z obecnych jego mieszkanek nie sięgała już pamięcią tamtego okresu, prócz wielebnej matki przełożonej, która stała się oblubienicą Chrystusa w tym samym mniej więcej czasie co siostra Lukrecja, ale od dawna już się odwróciła od wszelkich światowych uciech. Co do samej siostry Lukrecji, ta nigdy nie wspominała o przeszłości. Przez ostatnie kilka lat mało się w ogóle odzywała. Była bez wątpienia bardzo bogobojna. Im mocniej wiek ją pochylał ku ziemi, tym ścisłej łączyła skromność z pobożnością. W pewien sposób było to naturalne. Nawet gdyby zachowała w sobie resztki próżności, to gdzież by mogła znaleźć wizerunek swojego oblicza? W klasztorach nie było zwierciadeł, w oknach nie było szyb i nawet zarybione stawy w ogrodach miały pośrodku fontanny, tryskające nieustannym deszczem spadających kropli, by zapobiec narcystycznemu przyglądaniu się własnemu odbiciu w ich powierzchni. Oczywiście nie da się uniknąć naruszenia nawet najściślej przestrzeganych zakazów, zdarzało się więc niekiedy, że przyłapywano co bardziej przemyślne nowicjuszki, jak się przyglądają ukradkiem swemu zminiaturyzowanemu odbiciu w źrenicach starszych zakonnic. Ale w miarę jak obraz naszego Pana nabierał wyrazistości w ich duszach, zdarzało się im to coraz rzadziej.
Siostra Lukrecja chyba już od lat nikomu nie patrzyła prosto w oczy. Spędzała natomiast coraz więcej czasu w swojej celi na pobożnych rozmyślaniach, a jej oczy zachodziły coraz gęstszą mgłą ze starości i z miłości do Boga. Ponieważ coraz ciężej chorowała, została zwolniona ze wszelkich zajęć i, podczas kiedy inne siostry pracowały, można ją było znaleźć siedzącą w kwiatowym ogrodzie lub obok grządek z ziołami, które ongiś sama uprawiała. Na tydzień przed jej śmiercią natknęła się tam na nią pewna młoda nowicjuszka. Siostra Karmila przeraziła się na widok starszej zakonnicy, która zamiast siedzieć na ławce, leżała na gołej ziemi. Jej habit ciasno opinał ciało wzdęte od rozrastającego się na piersi guza, kwef odrzuciła na bok, a twarz miała zwróconą ku promieniom późnego popołudniowego słońca. Taki nieład w ubiorze był jaskrawym naruszeniem wszelkich przepisów, ale wtedy choroba już tak głęboko wgryzła się w jej ciało, a cierpienie jej tak było dotkliwe, że wielebna matka przełożona nie mogła zdobyć się na to, by ją skarcić. Później, kiedy przeorysza już odeszła, a siostrę Lukrecję wyniesiono, Karmila przy stole w refektarzu ze szczegółami opowiadała o tym spotkaniu, wspominając, że niesforne włosy zakonnicy, uwolnione spod kwefu, błyszczały wokół jej głowy niczym popielata aureola, a twarz jaśniała szczęściem. Tyle że uśmiech igrający na jej ustach był raczej uśmiechem triumfu niż błogostanu.
W ostatnim tygodniu jej życia, kiedy przypływy bólu wciągały ją coraz głębiej w odmęty zatraty, korytarz przed jej celą zaczął cuchnąć śmiercią, zgniłym odorem, jakby jej ciało już ulegało rozkładowi. Jej guz rozrósł się i był tak wrażliwy, że nie mogła już usiąść. Sprowadzono do niej kościelnego medyka, a nawet doktora z Florencji (wolno było odsłonić ciało, jeśli miało to służyć uldze w cierpieniu), ale ona odmówiła spotkania z nimi i umierała samotnie.
Nie tylko ukrywała guz pod habitem, ale też długo trzymała jego istnienie w tajemnicy. Lato było wtedy w całej pełni, klasztor prażył się w słońcu w dzień i buchał parnym gorącem w nocy, ale ona wciąż leżała pod prześcieradłem całkowicie ubrana. Nikt nie wiedział, jak długo choroba toczyła jej ciało. Obszerność habitu miała ukrywać nawet najlżejszy zarys kobiecego ciała. Pięć lat temu w klasztorze wydarzył się największy skandal, nie licząc oczywiście tych z dawnych złych czasów. Czternastoletniej nowicjuszce ze Sieny tak się udało ukryć pod zakonnym ubraniem dziewięciomiesięczny przyrost swej objętości, że rzecz się wydała dopiero wtedy, kiedy siostra kuchenna natknęła się w kącie piwnicy na łożysko i obawiając się, że są to wnętrzności jakiegoś na poły pożartego zwierzęcia, póty węszyła wokół, póki nie natrafiła na drobne martwe ciałko przygniecione worem mąki w miejscu, gdzie przechowywano mszalne wino. Po samej dziewczynie wszelki ślad zaginął.
Upały miały się już ku końcowi, kiedy siostra Lukrecja zemdlała po raz pierwszy podczas jutrzni. Zapytana o stan swego zdrowia, wyznała, że od jakiegoś czasu pojawił się na jej lewej piersi guz dający o sobie znać złośliwym pulsowaniem niczym grożący wybuchem mały wulkan.
Od samego początku była najgłębiej przekonana, że nic na to nie można poradzić. Po spotkaniu w wielebną matką przełożoną, za którego przyczyną ta spóźniła się na nieszpory, więcej nie poruszano tej sprawy. Śmierć była przecież jedynie chwilowym przystankiem w długiej podróży, i czymś, czego w domu Bożym oczekiwano zarówno z utęsknieniem, jak i z lękiem.
W ostatnich godzinach szalała z...
mdarcym