Rozdział 20-23.doc

(122 KB) Pobierz
20

20

 

Odprawa na lotnisku Schiphol odbyła się równie spraw­nie jak w Londynie. Schiphol było ogromne w porówna­niu z lotniskiem, z którego wyruszali, i Tom musiał po­ganiać Treya, który wciąż zwalniał, rozglądając się cieka­wie. Czekał na nich kontakt Toma, Jens van der Zande, który od razu zaprowadził ich do dużego, czarnego mer­cedesa podstawionego przed budynkiem odlotów. Gdy tyl­ko wsiedli, samochód popędził w kierunku miasta, a Jens z wprawą manewrował między taksówkami i innymi au­tami opuszczającymi lotnisko.

Dla Treya, który nigdy nie był dalej niż we Francji, dokąd pojechał z innymi podopiecznymi domu dziecka na jednodniową wycieczkę szkolną, podróż wydawała się całkowicie nierealistyczna. Zaledwie kilka godzin wcze­śniej popijał herbatę z Tomem i Lucienem w londyńskim apartamencie, a teraz pędził przez Holandię, podziwiając widoki pól przesuwających się szybko za oknem.

- Jensie, dziękuję, że przygotowałeś wszystko, choć miałeś tak mało czasu. Pewnie bardzo się napracowałeś - powiedział Lucien.

     - Nie ma o czym mówić, Lucienie. Trzeba się było uśmiechnąć do kilku osób, ale chętnie pomogli, gdy po­znali okoliczności.

- Gdzie nam zarezerwowałeś pokoje?

- Amstel Inter-Continental. Macie dwa apartamenty, zgodnie z zamówieniem Toma: jeden dla ciebie, drugi dla Toma i chłopca.

Jens zerknął na Treya we wstecznym lusterku i skinął lekko głową.

- A załatwiłeś wszystko, o co prosiłem? - zapytał Ir­landczyk i pochylił się do przodu.

- Granaty i MP5K są w torbie w bagażniku. Nie udało mi się zdobyć strzelby, o której mówiłeś, ale myślę, że będziesz zadowolony z zamiennika.

Tom mrugnął do Treya, którego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

- Trzeba dmuchać na zimne - wyjaśnił i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Sprawdziliście, czy przenieśli gdzieś moją córkę? - dociekał Lucien.

- Nasze źródła podają, że wciąż jest w tym samym budynku, do którego ją zawieźli. Przez cały czas nasze zaklęcia śledzące są aktywne, a porywacze Alexy nie ro­bią nic, by je zakłócić. Wygląda na to, Lucienie, że wcale nie próbują jej ukryć. Żyje, ale nie udało nam się ustalić, czy jest ranna.

W ciszy, która zapadła, rozważali odpowiedź. Wszyst­ko już zostało powiedziane, więc pozostałą część podró­ży spędzili w milczeniu, pogrążeni w myślach, którym akompaniowało tylko dudnienie opon na asfaltowej nawierzchni. Kiedy zjechali z autostrady, krajobraz na ze­wnątrz zaczął się zmieniać; mijali sklepy i domy typowe dla przedmieścia. Początkowo zabudowania były rzadko rozmieszczone, lecz szybko przestrzeń między nimi za­częła się kurczyć, aż wreszcie znaleźli się w klaustrofobicznym centrum. Trey z zaciekawieniem przyglądał się widokom zmieniającym się za oknem i żałował, że wizycie w Amsterdamie nie towarzyszą spokojniejsze okoliczności, tak by mógł się zatrzymać i dokładnie obej­rzeć okolice, na które ledwo zdążył zerknąć.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Jens i zatrzymał samochód przed hotelem. Po prawej stronie płynęła le­niwie rzeka Amstel. Wzdłuż obu brzegów, na wodzie ko­loru kawy, kołysały się zacumowane łodzie i barki mie­szkalne.

- Tom i Trey zameldują się w hotelu - zdecydował Lu­cien. Odwrócił się do Irlandczyka. - Zapewne będziesz chciał przygotować swoje rzeczy. Ja pojadę z Jensem i ro­zejrzę się wokół domu, w którym trzymają Alexe. W porządku, Jensie?

- Oczywiście, Lucienie. I tak chciałem przedyskuto­wać z tobą kilka rzeczy. Porozmawiamy po drodze.

- Uważajcie na siebie - rzucił Tom, wysiadając z sa­mochodu. - Oni czekają na was.

Jens otworzył bagażnik, tak by Trey i Tom mogli zabrać bagaże. Irlandczyk wyjął swój plecak, a potem wyciągnął dużą torbę podróżną z czarnego płótna, którą zarzucił na ramię, i mrugnął porozumiewawczo do Treya.

Chłopak wszedł za nim po schodach, a przed wejściem odwrócił się i popatrzył na odjeżdżający szybko samo­chód.

Hotelowy hol był ogromny i jasno oświetlony. Szero­kie, mahoniowe schody prowadziły do galerii biegnącej wokół całego pomieszczenia. Nad schodami wisiał wielki żyrandol, którego światło odbijało się w wypolerowanej czarno-białej szachownicy marmurowej podłogi.

Trey, który nie widział dotąd miejsca aż tak ociekają­cego elegancją i przepychem, zatrzymał się w drzwiach i gapił z otwartymi ustami, aż Tom ujął go delikatnie za łokieć i poprowadził do recepcji.

Za biurkiem siedział wysoki mężczyzna w okularach bez oprawek; w ich szkłach odbijał się ekran komputera. Recepcjonista przestał pisać na klawiaturze i podniósł wzrok.

- Czym mogę panom służyć? - zapytał. Mówił po an­gielsku, z lekkim akcentem.

- O'Callahan. Rezerwowałem u was apartament.

Mężczyzna położył dłonie na klawiaturze, a po kil­ku chwilach zameldował ich i podał kartę klucz do po­koju. Potem przycisnął guzik, by wezwać bagażowego. W oczekiwaniu na niego Trey znowu się rozejrzał po przestronnym pomieszczeniu. Zerknął na drugą stronę holu, gdzie za innym biurkiem stał konsjerż, ubrany w taki sam uniform jak recepcjonista. Mężczyzna, uśmiechając się nieszczerze, czekał, aż para amerykańskich turystów skończy się kłócić o to, co mają zwiedzać dziś wieczorem. Wyczuwając spojrzenie chłopca, konsjerż zerknął w je­go kierunku i skinął uprzejmie głową.

Zjawił się bagażowy, niski garbusek, i uparł się, żeby załadować ich rzeczy na ogromny metalowy wózek. Wziął torbę Treya i ułożył ją obok bagażu Toma, lecz gdy wy­ciągnął rękę po długą, płócienną torbę, którą Irlandczyk miał na ramieniu, ten zaprotestował.

- Wielkie dzięki - rzekł. - Sam to zaniosę.

Weszli za bagażowym do windy ze lśniącą, drewnianą podłogą i pojechali na górę.

 

 

21

 

- Co ty, dałeś mu dwadzieścia euro napiwku?! - za­wołał Trey, gdy tylko bagażowy zamknął za sobą drzwi. - Cholera, przecież on tylko przyjechał tu tym swoim wózkiem z naszymi torbami, a ty wciskasz mu dwadzie­ścia euro. Za dziesięć sam bym wciągnął to żelastwo!

Rozejrzał się. Spodziewał się ładnego pokoju - podej­rzewał, że w takim hotelu mają tylko ładne pokoje - tym­czasem apartament, do którego ich zaprowadzono, był oszałamiający. Trey przeszedł z salonu do głównej sypial­ni, w której ustawiono wielkie łoże z baldachimem.

- Apartament jest ogromny.

- Tak? W takim razie porozglądaj się, bo ja muszę się teraz zająć kilkoma rzeczami.

Chłopak przeszedł przez sypialnię i wszedł do prze­stronnej łazienki. Obejrzał mydła i szampony, ustawione w rzędzie na półce nad umywalką, a potem postanowił wypróbować jeden z wiszących za drzwiami miękkich szlafroków, który włożył na ubranie.

- Mamy drobny problem! - zawołał z łazienki. - Jest tylko podwójne łóżko.

     - Będzie twoje. Ja się prześpię na sofie - odparł Tom i dodał cicho: - Raczej nie licz na sen w najbliższej przy­szłości.

Trey rzucił się na łóżko i włożył do ust jedną z cze­koladek pozostawionych na poduszkach; usiłował po­układać sobie ostatnie wydarzenia. Spojrzał na balda­chim i zmarszczył brwi, a czekoladka nagle straciła całą słodycz, gdyż pomyślał o Alexie i o tym, gdzie może być. Przeturlał się po łóżku i wolnym krokiem wrócił do sa­lonu.

Zastał Toma klęczącego na podłodze. Irlandczyk roz­kładał arsenał z torby przywiezionej w bagażniku Jensa. Trey podszedł, by się przyjrzeć.

- To wygląda na groźną kolekcję.

Mężczyzna podniósł głowę i wskazał broń, przybiera­jąc bardzo poważny wyraz twarzy.

- Nawet nie próbuj dotykać którejkolwiek z tych za­bawek. Chociaż znam się na tym, sam robię w portki, nosząc takie giwery. Jeszcze nam tylko brakowało, żebyś sobie odstrzelił stopę albo jeszcze gorzej.

Zaczął rozkładać mały pistolet maszynowy, a jego części układał na kwadracie białego materiału, który przygotował z boku.

- Co to takiego? Uzi? - zapytał Trey.

- Nie - odparł Tom, skupiony na swoim zajęciu. - Pi­stolet maszynowy MP5K firmy Heckler & Koch. Straszne narzędzie. Doskonała broń w przeciwnatarciu.

     - A te tutaj? - dopytywał się Trey i pokazał stopą sześć cylindrycznych przedmiotów ułożonych w rzędzie na podłodze.

- Granaty zaczepne. Jedne z najlepszych, jakich moż­na używać w pomieszczeniach zamkniętych, które chcesz oczyścić przed wejściem. Po doświadczeniach z istotami cienia doszedłem do wniosku, że nie ma to jak porządny granat. Powtarzam sobie tę mantrę i dzięki temu jeszcze żyję. A to - ciągnął, wziąwszy do ręki groźnie wyglądający karabin - strzelba bojowa remington 870. Nie przepadam za nią, ale zdaje się, że mieli kłopoty ze zdobyciem mossberga w tak krótkim czasie. Reszta to różne żelastwa, które mogą się przydać albo nie. - Podniósł wzrok i dostrzegł dezorien­tację na twarzy chłopca. - Nic z tego nie jest specjalnie użyteczne, jeśli chodzi o zabijanie istot cienia, takich jak wampiry. Ale nawet wampir przechodzi na drugą stronę, gdy go poczęstuję kilkoma seriami z takiej bestii - powiedział, głaszcząc korpus karabinu. - Rzecz w tym, by pozbyć się ich w najwłaściwszy sposób - dodał i pokazał głową na torbę, w której leżały zaostrzone drewniane kołki.

 

- Sprawdzają się? - zapytał Trey.

- Podobno. Przekonamy się, jeśli pożyjemy na tyle długo, żeby mieć okazję którymś się posłużyć. I jeszcze trzeba trafić w serce. Oprócz tego można im obciąć gło­wę, spalić je, potraktować środkiem wybuchowym albo zamknąć w grobie. Możliwości są mocno ograniczone.

- A kusza? Wiesz, tak jak pokazują w filmach?

Tom się uśmiechnął.

- Próbowałeś kiedyś spalić wampira? - zapytał i po­kręcił głową. - Nie. Myślę, że jedyną dobrą metodą jest kołek.

Trey zamilkł niepewny, czy zadawać pytania, które chodziły mu po głowie od chwili przeczytania wiadomości pozostawionej dla Luciena.

- Nie wierzysz, że Kaliban chce uwolnić Alexe, praw­da? Bez względu na to, co zrobi Lucien.

Tom spojrzał na niego i wziął głęboki oddech. Po kilku sekundach wypuścił powietrze.

- Nie. Prędzej Lucien uzyska audiencję u papieża. Kaliban posłużył się Alexą, żeby zwabić brata do siebie i go ostatecznie wyeliminować. Kaliban wie, że Lucien nie będzie się biernie przyglądał, jak ten posługuje się Pierścieniem Amona, więc spróbuje usunąć go z gry. Dobra taktyka, a jeśli się sprawdzi, to uda mu się za­mienić świat w piekło.

- A co robią teraz Lucien i Jens?

- Przeprowadzają rekonesans miejsca, gdzie Kaliban przetrzymuje Alexe. Potem powiedzą, jaki jest plan. Jens z pewnością udzieliłby nam wszelkich potrzebnych informacji na ten temat, lecz Lucien musiał się czymś zająć, czymkolwiek, żeby tylko nie myśleć o tym, co może się stać z Alexą, skoro porwał ją jego brat.

- Tom, w jaki sposób udało się Kalibanowi porwać Alexe? Skoro Lucien wie, że jego brat chce go wyeliminować, to budynek w Londynie powinien być lepiej chroniony.

- Lepiej chroniony?! To miejsce jest odporne na kule i bomby, ma superodjazdowy system zabezpieczeń i jest oplecione siatką zaklęć, od których pomieszałoby ci się w głowie. - Zamilkł i odłożył magazynek, który napełniał amunicją. - Obaj z Lucienem zadajemy sobie to pytanie od chwili, gdy ją porwano.

- Może to sprawka Hoppera?

- Nie. On zniknął wcześniej. Za to na pewno ten zdradziecki, obrzydliwy robak ma swój udział w ataku na ciebie. Bez dwóch zdań pracuje teraz dla Kalibana, ale myślę, że tylko cię szpiegował i przekazywał informacje. To tchórz - nie miałby jaj, by odważyć się na coś takiego. Nie - mówił dalej. - Ale muszę z bólem przyznać, że zro­bił to ktoś z naszej organizacji. Mamy w obozie zdrajcę, Treyu, i gdy tylko skończymy z tą sprawą, dowiem się, kto to jest, i skutecznie odetnę mu dopływ tlenu.

Trey poczuł ucisk w żołądku, gdy uzmysłowił sobie grozę sytuacji. Spojrzał przez okno na rzekę, wyobrażając sobie kolejne scenariusze; niestety, żaden nie kończy! się szczęśliwie.

- A zatem Lucien zamierza uratować Alexe w poje­dynkę? - zapytał.

- Niezupełnie. Do pomocy będzie miał mnie oraz pa­nów Hecklera i Kocha - odparł Tom i poklepał pistolet maszynowy, który właśnie złożył.

- I mnie. Ja też idę - oznajmił Trey.

- Ach, nie. Przywieźliśmy cię tutaj, ponieważ uzna­liśmy, że bezpieczniej będzie mieć cię na oku, zamiast zostawiać samego, tym bardziej że nasza ochrona w Lon­dynie okazała się nieszczelna. Ale nie ma mowy, żebyś szedł ze mną i z Lucienem do Kalibana. - Tom pokręcił głową i wstał.

- Nie mam wyboru, Tom. Przecież jeśli Kaliban was pokona, będzie to równoznaczne i z moją śmiercią. A jak pójdę z wami, to może się na coś przydam. - Trey odwrócił się od okna i spojrzał Irlandczykowi w oczy. - Widziałeś, jaki jestem silny i szybki. Lucien z pewnością wolałby, żebym mu pomógł, zamiast siedzieć tu i czekać, aż przyjdą po mnie bandziory jego brata. Żeby z nim walczyć, potrze­bujecie istot cienia.

Tom spakował z powrotem broń i zasunął zamek torby. Gdy ponownie spojrzał na Treya, jego oblicze wyrażało niepokój.

- Nie ja podejmuję decyzje, Treyu - powiedział. - To, co mówisz, ma sens, i gdyby do mnie należało ostatnie słowo, chciałbym cię mieć przy sobie. Rzecz w tym, że jesteś bardzo młody, a Lucien bardzo chce cię chronić. Nie sądzę, żeby pozwolił. Zbyt duże ryzyko.

Za oknem rozległ się przenikliwy dźwięk klaksonu. Chwilę później pokój wypełnił ogłuszający dzwonek alar­mu zamontowanego nad drzwiami. Skulili się na moment i zaczęli rozglądać, przestraszeni.

- To alarm przeciwpożarowy! - zawołał Trey, prze­krzykując wycie dzwonka, i ruszył do drzwi.

- Zaczekaj! - Tom powstrzymał go uniesioną dłonią. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Potem przeszedł na środek pokoju i wyjął z torby pistolet, glock 17. Rzuciwszy torbę za siebie, dał znak chłopakowi, by odsunął się od drzwi.

Z pistoletem schowanym za plecami Tom uchylił drzwi i zerknął na gości hotelowych, zmierzających do wyjść ewakuacyjnych. Przez chwilę przyglądał się ludziom, któ­rzy - choć przestraszeni - szli korytarzem, zachowując względny spokój. Niektórzy prowadzili starsze, mniej sprawne osoby.

I nagle gdzieś z tyłu grupy idących rozległ się roz­dzierający kobiecy krzyk; jednak zanim przebrzmiał, sy­tuacja w długim holu zmieniła się diametralnie. Ludzie, popatrzywszy za siebie, zaczęli się rozpychać, gnać do przodu, żeby uciec przed tym, co zobaczyli.

Tom przesunął się trochę na prawo, wciąż ukryty za uchylonymi drzwiami. Wystawił głowę, by sprawdzić, co tak bardzo przestraszyło kobietę. Szybko zrozumiał jej przerażenie.

Konsjerż, którego jeszcze niedawno widzieli na do­le, kiedy pomagał parze Amerykanów, pędził koryta­rzem za gośćmi, z trzydziestocentymetrowym nożem kuchennym w ręku. Jedno spojrzenie wystarczyło, by Tom uznał, że mężczyzna jest gotów użyć broni, dlatego podniósł pistolet i zerknął za siebie, aby sprawdzić, czy Trey jest bezpieczny w pokoju i nie widzi, co się dzieje na zewnątrz.

Konsjerż chwycił kobietę za włosy i przez korytarz przetoczył się kolejny przerażający krzyk. Irlandczyk wy­celował w pierś szaleńca i już miał nacisnąć spust, gdy w holu zapanował chaos: goście hotelowi biegli we wszyst­kich kierunkach niczym przestraszone stado, zasłaniając Tomowi mężczyznę i jego nieszczęsną ofiarę.

Ogarnięci paniką ludzie usiłowali dotrzeć do wyjścia ewakuacyjnego, by uciec przed agresywnym członkiem hotelowego personelu. Popychali się i szarpali, za wszelka cenę pragnąc się wydostać.

Kiedy tłum minął ich pokój, Tom zobaczył konsjerża, który przystanął i poprawił włosy. Jego oczy przypominały paciorki z czarnego szkła - martwe oczy porcelanowej lalki - a usta mężczyzny wykrzywił wstrętny uśmiech, gdy znowu pobiegł za ludźmi cisnącymi się do wyjścia. Tom nie miał szans oddania strzału, nie ryzykując zabicia któregoś z gości. Odwrócił się do Treya i skinął na niego z twarzą wykrzywioną obrzydzeniem.

- Kaliban chyba zaczął swój eksperyment. Skierował zaklęcie Pierścienia Amona na niektórych gości. Musiał się dowiedzieć, że tu jesteśmy. Nic na to nie poradzimy. Wpadli w szał. Musimy opuścić hotel. Natychmiast.

Trey przytaknął i przysunął się do Irlandczyka. Toni uchylił szerzej drzwi i ostrożnie wystawił głowę, a gdy już się rozejrzał, otworzył je na oścież i spojrzał w głąb korytarza.

Ludzie wciąż cisnęli się do wyjścia przeciwpożaro­wego. Na podłodze leżał starszy mężczyzna, a spod jego głowy wypływała krew, rozlewająca się w coraz większą kałużę. Dwóch mężczyzn dzielnie próbowało odebrać szaleńcowi nóż.

Tom wyszedł na korytarz i ruszył ku tej scenie zdecy­dowanym krokiem. Z głuchym uderzeniem rąbnął kons­jerża w skroń kolbą pistoletu. Zanim ofiara zdążyła osu­nąć się na podłogę, Irlandczyk już się odwrócił i szedł z powrotem do Treya. Chwyciwszy za ramię oszołomio­nego chłopaka, popchnął go w górę korytarza, w kierunku przeciwnym do wyjścia przeciwpożarowego; w ich uszach wciąż rozbrzmiewały okrzyki spanikowanych ludzi.

Trey zamarł na moment na widok martwej kobiety, leżącej w odległości kilku metrów od ich pokoju. Poczuł w ustach kwaśny smak i wstrzymał oddech, żeby nie zwy­miotować. Tom chwycił go za ramię i pociągnął za sobą, przestępując nad trupem.

- Ta kobieta... - powiedział Trey.

- Nie żyje. W niczym jej nie pomożemy, Treyu. Później możesz się za nią pomodlić, ale teraz musimy się stąd wynieść.

Pociągnął chłopaka za sobą do windy i kilkakrotnie nacisnął przycisk.

- Nie możemy zjechać windą - zauważył Trey. - Włą­czył się alarm przeciwpożarowy.

- Nie ma pożaru, przynajmniej jeszcze nie. A windą dostaniemy się na dół najszybciej i najbezpieczniej. -Mężczyzna przycisnął guzik, a gdy drzwi się otwierały, przygotował broń.

Kiedy na dole ponownie się rozsunęły, ujrzeli hol po­grążony w chaosie. Ludzie z obłędem w oczach parli do głównego wejścia, inni zaś ich odciągali, by wydostać się na zewnątrz. Jakaś starsza kobieta spadła ze scho­dów i młody mężczyzna - może syn - podtrzymywał jej siwą głowę, błagając o pomoc. Tom omiótł spojrzeniem całą scenę, rozważając różne możliwości, i natychmiast pociągnął Treya na lewo, idąc za wskazaniem tabliczki kierującej do siłowni i basenu. Otworzywszy drzwi kop­nięciem, ruszył korytarzem, z którego buchnął na nich silny zapach chloru.

Trey znowu poczuł strach, a w jego głowie kłębiły się sceny i odgłosy docierające ze wszystkich stron.

- Dokąd idziemy?

- Trzymaj się mnie - odparł Tom. -Ale...

- Trey zatrzymał się, usłyszawszy zduszony krzyk. Gdy się odwrócił, ujrzał recepcjonistę, który przed godziną witał ich z uśmiechem na ustach, a teraz biegł do nie­go ze stołkiem barowym nad głową i oczami płonącymi wściekłością.

Tom odwrócił się na tyle szybko, by zobaczyć nadlatu­jący stołek, i nawet sięgnął po broń, choć wiedział, że jest już za późno, a drewniane siedzenie niechybnie roztrzaska czaszkę chłopaka.

Nie zdążył odbezpieczyć pistoletu.

W jednej chwili krzesło nieuchronnie zmierzało ku głowie Treya, w następnej zaś uderzyło w mocarną pierś wilkołaka, który wyrósł nad napastnikiem. Trey odtrącił krzesło i ryknął, ochlapując śliną szkła okularów recep­cjonisty, który wpatrywał się w ogromny pysk. Trey ode­pchnął mężczyznę w obronnym geście. Tomowi wydawa­ło się, że nie zrobił tego zbyt mocno, lecz recepcjonista uderzył o ścianę z ogromną siłą i osunął się na podłogę nieprzytomny, obsypany kawałkami płyty gipsowej.

Trey znowu poczuł moc płynącą przez jego ciało. Tym razem jednak bardziej nad nią panował. Czuł w głębi du­szy zew, by jeszcze raz zaatakować mężczyznę, rozerwać go na strzępy kłami i pazurami, ale szybko zdusił te my­śli, uznając je za pierwotne instynkty, charakterystyczne dla wolfana. Pochylił się więc tylko nad recepcjonistą i sprawdził, czy oddycha regularnie, licząc na to, że nie wyrządził mu krzywdy.

- Nic mu nie będzie - odezwał się Tom za jego pleca­mi. Gdy Trey odwrócił się do Irlandczyka, ten pokazał za siebie i ruszył biegiem.

Trey jeszcze raz spojrzał na recepcjonistę i popędził za przyjacielem, swobodnie stawiając długie susy i ocie­rając się uszami o sufit, mimo że pochylił się do przo­du. W którymś momencie Tom zerknął przez ramię, by sprawdzić, czy towarzysz wciąż jest z nim; Trey zobaczył wówczas przerażenie człowieka, który zorientował się, że depcze mu po piętach ogromny likantrop.

Przed wejściem do hali z basenem Tom ściągnął z pół­ki jeden z porządnie ułożonych ręczników. Rzucił go za siebie i uśmiechnął się, gdy bawełniany prostokąt zaczepił nadstawiony pazur.

- Żebyś miał czym zasłonić przyrodzenie, jak już wyj­dziemy na zewnątrz - powiedział i otworzył dwuskrzydło­we drzwi na końcu korytarza. - Nie wiadomo, ilu jeszcze szaleńców tam czeka.

Weszli do przedpokoju salonu odnowy biologicznej i za­trzymali się, gdyż z kieszeni spodni Toma rozległo się jakieś ćwierkanie. Wyjął telefon i przyłożył go do ucha.

- ...Nie, wszystko w porządku, Lucienie... tak, po­służył się Pierścieniem i rozpętał tu piekło... Nie, wy­chodzimy od tyłu. Staram się zlokalizować wyjście prze­ciwpożarowe w pobliżu basenu... Tak, Lucienie, Trey jest cały i zdrowy. Może spróbuj zorganizować mu jakąś marynarkę i spodnie, chociaż... tak... nie, to było nie­uniknione. Został zaatakowany, ale żebyś widział, jak się rusza, czysta poezja.

Tom jeszcze przez chwilę rozmawiał z szefem.

- Dobra, tam się spotkamy - zakończył Irlandczyk wyłączył telefon....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin