Kraszewski JI - 3 Bracia Zmartwychwstańcy t.1.pdf

(734 KB) Pobierz
1036717551.001.png
Józef Ignacy Kraszewski
Bracia Zmartwychwstańcy
Powieść z XI wieku.
Tom pierwszy
Rozdział 1.
Starym był ród Jaksów u Polan nad Odrą i Wartą a szerokimi tu władał
posiadłościami. Mówiono o nich, prawili oni sami o sobie, że niegdy z między Serbów wyszedłszy,
gdzie kneziami byli, osiedli tu od rodzinnych chroniąc się waśni; drudzy ich do Leszków i Pepełków
krwi liczyli. To pewna, że do najmożniejszych należeli władyków, a choć się rozrodzili, ziemi stało
dla wszystkich i skarbca, ubogim żaden nie był. Z dostojniejszymi też rody wielu węzłami połączeni
byli, żon sobie wysoko zawsze szukając, czasem i w krajach sąsiednich. Ludzie byli wszyscy
rycerskiego rzemiosła, a u siebie doma tak panowali własną wolą, jak kneziowie polańscy w
Poznaniu i Gnieźnie, tylko że im poczty na obronę kraju stawić musieli.
Gdy Mieszko chrzest przyjmował święty, Jaksowie też nie ociągając się wiarą nową się odrodzili; a
mówiono nawet, że niżeli została ogłoszoną Polanom, oni ją już w niektórych domach swych
potajemnie wyznawali, acz nie wszyscy.
W Gnieźnie do chrztu Mieczysławowego dwu braci stawało, Chroberz i
Zbilut, a ci imiona nowe Janka i Andruszki przyjęli.
Oba starzy już wojacy byli, acz krzepko swe lata nosili na barkach
niezgiętych; oba też po dwu synów następców mieli, którzy w ich ślady chodzić obiecywali.
Młodzież to była gorąca i butna, do wojny i wycieczek stworzona, tęskniąca za wyprawami, nierada
spoczywać w domu.
Od dzieci ich do tego noszono.
Stary Jaksa, którego Andruszką na chrzcie nazwano, chłopców miał
dorosłych, wiekiem od siebie o rok się tylko różniących; ci już z królem Bolesławem Wielkim i do
Czech, i na Ruś chodzili z pocztami, a sprawiali się jak nie można lepiej. Przy ojcu siedzieli rzadko,
ten zaś zaniemógłszy ciężko, sam już królowi służyć nie miał siły, kochali się z sobą jak bracia,
trzymali razem nieodstępnie, tak że ich pojedynczo niemal spotkać było trudno. Starszy z nich po ojcu
imię Andruszki wziął, drugi się zwał Jurgą. Posiadłość mając niedaleko granic, kędy częste bywały
napaści, musieli się Jaksowie trzymać czujno a obronnie.
Właśnie Bolesław był na Rusi z nimi, gdy stary ojciec, który się już i o kiju ruszyć nie mógł, życie
zakończył.
Pamiętał on jeszcze Ziemomysła czasy, na pół i po troszę poganin był, choć później się już
nawróciwszy, wedle nowej wiary i obyczaju żyć się starał.
Opowiadano potajemnie, że na łożu śmiertelnym służbie swej polecił, aby po chrześcijańskim
pogrzebie nocą z ziemi ciało wydobywszy starym obyczajem na stosie spalili. I tak się też podobno
stało, a duchowieństwo, dowiedziawszy się, choć sarkało, przez palce patrzeć na to było zmuszone.
Gdy synowie potem oba z owego sławnego grodu Kijowa powrócili, w
którym się pono wszyscy, nie wyjmując pana, nad miarę zabawiali wesoło, znaleźli dworzec pusty,
służbę tylko wierną, stojącą na straży dobra pańskiego, a w skarbcu ogromne stosy dostatków niemal
królewskich. Ojcowskiego oka i powagi zabrakło, młoda krew w nich wojacza zawrzała i wkrótce
bardzo jakoś, że Bolesław na nową wojnę nie wzywał, poczęli życia swobodnie zażywać nie żałując
sobie niczego.
Starszy Andruszka pomiędzy innymi z Rusi łupami Greczynkę niewolnicę z sobą przywiózł, niewiastę
dziwnej urody, lecz nad podziw też płochą i niepomiarkowaną, która zbyt wesołe życie lubiła. Stary
więc dworzec, niegdyś spokojny, gędźbą się rozlegał i śpiewami, sprawiano uczty ciągłe i gości się
nie przebierało.
Oba bracia ludzie byli samopas żyć lubiący, rozpuszczeni jak wojacy, nawykli życie stawić bez
wahania, ale też używać go bez miary.
Duchowni bliżej mieszkający upominali ich wprawdzie o to, ale słowa ich niewiele skutkowały.
Jurga i Andruszka ujmowali ich sobie zapisując łąki i lasy kościołom, aby im pokój dano; bo ziemi
więcej mieli, niż im było potrzeba.
Król Bolesław Wielki, choć mu może donoszono o młodych Jaksach, dla
swojego rycerstwa dosyć był pobłażającym, sam też podczas wiodąc takie życie wojacze przebaczał
sobie i drugim wiele, byle na zawołanie poczet stał cały a dobrze zbrojny.
Jurga i Andruszka jeździli niekiedy na dwór pański z pokłonem, król ich po ojcowsku przyjmował,
poił, karmił, o wyprawach mawiał z nimi, zawsze obdarzonych odsyłał, a o rozwiązłe życie
strofować zaniechał.
Jurga w Poznaniu bywając najrzał u boku królowej będącą piękną Teodorę, córkę Sieciecha
ochmistrza królewskiego, i myślał słać jej drużby. Oboje się sobie podobali i jakby stworzeni byli
dla siebie. Nie wiedzieć czemu to odkładał z dnia na dzień, aż twarde przyszły czasy.
Na starym grodzie, gdzie oba bracia dzielić się nie chcąc ojcowizną siedzieli, dziwy się dziać miały,
swawola straszna. Nie bardzo się chciało Jurdze żonę tu wprowadzać, Andruszka też nierad się był
od brata odłączyć.
I szło dalej po staremu. Łowy sprawiano ogromne, uczty książęce, ubogich obdarzano bez miary nie
czyniąc w nich wyboru, z sąsiadami na przemiany to się wichrzono, to godzono i zapijano.
Przyszło do tego wreszcie, że na owo życie szalone poczęło braknąć, ze skarbca powynoszono i
rozdrapano, co było, posiadłości dużo rozdano i rozprzedano. Bieda była za pasem, a upamiętanie
przyjść nie chciało. Obaj nasi rycerze rachowali pono na nową jakąś wojnę i łupy, które by ich
zasiliły i majętności pozakładane wykupić dopomogły.
Wszystkiego pono złego przyczyną był Szwab, przybłęda, co się tam na dwór wcisnąwszy nowe
wprowadzał zwyczaje, jakie według niego na zachodzie Europy rycerstwo i panów odznaczać miały.
Sam on korzystał z braci, drugim ich łupić dozwalał, pochlebiał, płaszczył się, a na wsze ich
bezprawia wyciągał.
Szwabowi imię było Gwidon. Niegdy za Ottonów dużo się pono po świecie włóczył, plótł o swych
bojach z Saracenami we Włoszech, o podróży do Bizancjum i o różnych niestworzonych przygodach
na cesarskim dworze. A że Jaksom wmawiał, iż równych im dzielnością rycerzy na całym nie spotkał
świecie, dobrze mu się działo.
Ano z nimi było źle. Choć niby sługa pokorny, on z Greczynką Antonią trzęśli dworem i panami
swoimi wiodąc ich do zguby. Ani się opatrzyli Jaksowie, jak ona nadeszła. W skarbcu nie było już
nic, jeno półki próżne i skrzynie otwarte.
Ludzie dawać nie chcieli, z ubogich osadników drzeć nie było łatwo.
Śpiewano jeszcze i spijano we dworze, ale i pieśni nie były tak głośne jak niegdyś, i napojem się
trzeba było obchodzić domowym. Stare miody wyschły do kropli, nowych nie stało z czego sycić, a i
piwo warzono coraz gorsze. W starym dworcu znikły wspaniałości dawne, rozchwytali je po trosze
mniemani przyjaciele, a teraz ich już widać nie było.
Żył jeszcze stryj Janko; choć nieco opodal mieszkał, słyszał, co się u bratanków działo; raz czy dwa
strofował mocno i groził, potem synom u stryjecznych bywać zakazał, potem już, jakby się cale nie
znali, zerwało się wszystko.
Człek to był stary, ociężały, więcej nad to począć nie mógł, a do króla skarżyć się nie chciał. Serce
mu się ściskało, że ojcowizna szła tak marnie, że ziemię nawet rozszarpywano, krwi mu swej żal
było, a sił do powstrzymania nie miał.
Gdy wreszcie ciężkie bardzo nadeszły czasy, pomyśleli o tym Jaksowie, by u stryja pomocy szukać i
zasiłku, a ten rozgniewany, że go dawniej nie słuchano, ani przyjąć, ani mówić, ani wspomóc, ni znać
nie chciał i drzwi im swe zamknął.
Tymczasem spodziewanej wyprawy, na której się wszelkie opierały nadzieje, jakoś wcale słychać
nie było. Król Bolesław, szeroko zawładnąwszy ziemiami słowiańskimi, od Dunaju do Bałtyku
panując, nowych wojen ani potrzebował, ani żądał. Henryk II, cesarz, w pokoju z nim rzekomym był,
drudzy też obawiali się wypróbowanej Szczerbca siły.
Na dworze w Jaksowym Borze coraz puściej być zaczynało, ludzie uciekali od podupadłych.
Właśnie zima się była w końcu listopada na dobre ustaliła, śniegi nawet upadły i trzymały się już,
najlepszy czas do łowów nadchodził. W nich dwaj bracia jedyny ratunek znajdowali i pociechę.
Dniami i tygodniami siedzieli w puszczach i lasach, ano kiedyś przecież do domu zajrzeć trzeba było,
aby w ciepłej izbie od począć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin