Blekitna dama - SIERRA JAVIER.txt

(494 KB) Pobierz
JAVIER SIERRA





Blekitna dama





"Przypadek jest, byc moze, pseudonimem Boga, kiedy nie chce zlozyc podpisu". Theophile Gautier, La croix de Berny Bilokacja - czynnosc i efekt bilokowania sie. Bilokowac sie (bi- + lac. locare, z lac. locus = miejsce) - wedlug niektorych wierzen: znalezc sie w dwoch roznych miejscach w jednym momencie. Slownik Jezyka Hiszpanskiego, Real Academia Espanola, 1992 1 Sakmo upadl na kolana obezwladniony strachem. Muskularne cialo wojownika runelo na ziemia, kiedy mezczyzne ogarnely ciemnosci. Chociaz tarl i otwieral szeroko oczy, nie byl w stanie dojrzec ani odrobiny swiatla. Przed chwila oslepila go przedziwna wizja. Stal posrod ciemnosci, samotny, u wejscia do swietej jaskini jego plemienia, a to samo przerazenie, ktore odebralo mu wzrok, nie pozwalalo mu teraz krzyczec.Odkad pelnil nocna warte, nigdy nie spotkal czegos podobnego. Nigdy.

Po omacku, nie osmielajac sie odwrocic plecami do blasku, ktory wlasnie go oslepil, Sakmo probowal uciec z Kanionu Weza. Nie powinien byl sie do niego zblizac. Wejscie do serca wzgorza bylo przeklete, caly jego klan o tym wiedzial. We wnetrzu tego wzniesienia pochowano piec pokolen szamanow, czarownikow i znachorow, dla ktorych bylo to jedyne miejsce w okolicy, skad mogli porozumiec sie z duchami. Straszne miejsce. Po co przyszedl az tutaj? - wyrzucal sobie teraz Sakmo. Co, u diabla, zwabilo go do kamiennego polksiezyca wtajemniczonych, skoro wiedzial, jakie niebezpieczenstwa sie tu kryja? Poza tym, czyz skala nie znajdowala sie daleko od obszaru, ktory wojownik mial obserwowac?

Brakowalo jeszcze trzech godzin do switu. Trzy godziny, zanim zmienia go na warcie. Albo zanim znajda jego trupa. Jednak Sakmo nadal dyszal. Z trudem lapal powietrze. Byl zdenerwowany. Wstrzasniety. Zywy. Jego umysl wypelniala po brzegi powodz pytan.

Co to za swiatlo, ktore potrafi obalic wojownika z plemienia Jumano? Piorun? Czy blyskawica moze ukrywac sie w kamieniu i zaatakowac doroslego mezczyzne? A co potem? oczy na niego, aby go pochlonac? Wartownik nie przestawal goraczkowo myslec. Przerwal tylko na chwile, kiedy w trakcie swojej niezgrabnej ucieczki zdal sobie sprawe z tego, ze step zamilkl. To niedobry znak, stwierdzil. Wtedy wlasnie jego umysl wszedl na grzaski teren wyobrazni. Moze swiatlo zblizalo sie teraz do niego? Swieze wspomnienie sparalizowalo wojownika. Ogien, ktory wpedzil go w ciemnosci, wygladal, jakby wydobywal sie z gardla potwora, magicznego drapieznika zdolnego zmiesc lake samym tylko oddechem. Przepowiednie plemienia, z ktorego wywodzil sie Sakmo, mowily o takim koncu swiata. Wedlug nich swiat mial zostac wkrotce unicestwiony przez plomienie, a zniszczenie wszystkich form zycia mial poprzedzac wielki blask. Straszliwy upadek Czwartego Swiata.

Jezeli to, co objawilo mu sie w wawozie, bylo znakiem konca, nic ani nikt nie powstrzyma apokalipsy. Co mogl zrobic?

Czy warto bylo biec, by podniesc alarm? Tylko jak? Na oslep?

Te tchorzliwe mysli zaskoczyly Sakma. Chwile pozniej jego umysl juz je analizowal: intruz nie byl podobny do niczego, o czym mezczyzna dotad slyszal. Ognista kula, ktora spiekla mu oczy, wylonila sie z przekletego otworu bez zadnego ostrzezenia. Jej swiatlo palilo, a ona sama byla niezwykle szybka. Jak mozna bylo walczyc z takim wrogiem? Jaki wojownik mogl zatrzymac te kule wewnatrz osady? Czy nie byloby lepiej, zeby zona Sakma, jego mloda corka Ankti i jego ludzie umarli we snie...? A on? - Ankti - wyszeptal.

Wsrod ciemnosci, porazony absolutna cisza, wojownik zatrzymal sie i odwrocil w strone skaly, ktora zostawil wlasnie za soba. Jesli ma umrzec, pomyslal, zrobi to z honorem. Stojac. Twarza w strone kata. Moze ktos wspomni go w przyszlosci jako pierwsza ofiare Potwora Konca Czasow.

Wtedy stalo sie.

Mezczyzna zupelnie sie tego nie spodziewal.

Piec sylab - tylko piec - wypowiedzianych bardzo powoli, zaklocilo gleboka cisze rowniny.

Wydobywaly sie ze slodkich, przyjaznych ust, ktore zdawaly sie posylac swoj szept wprost do uszu wartownika. Ku zdumieniu Sakma glos zawolal go po imieniu.

-W po-rzad-ku, Sak-mo?

Pytanie, zadane w jezyku tanoan, zupelnie go sparalizowalo. Zdezorientowany straznik zmarszczyl brwi i instynktownie siegnal po obsydianowy toporek, ktory nosil u pasa. Czy tamto go zawolalo? Sakmo byl wytrenowany przez swojego ojca, Wielkiego Walpiego, wodza osady Cueloce, zeby walczyc z zywymi. Nie z umarlymi.

-Sak-mo...

Glos smagal go teraz z wieksza sila. Umarli?

Wspomnienie starego ojca sprawilo, ze zacisnal szczeki i przygotowal sie do walki o zycie. Niewazne, z jakiego swita pochodzilo - z tego czy jakiegos obcego - to mowiace swiatlo nie skonczy z nim, nie zostawiajac jakiejs czesci siebie na czerwonym piasku.

-Sak-mo...

Slyszac ten glos po raz trzeci, mezczyzna przecial powietrze toporkiem, rysujac wokol siebie ochronne kolo. Nadal nic nie widzial. "Zegnaj, Ankti. Kocham cie". Kimkolwiek byl ten, kto go wolal, znajdowal sie tuz obok. Wojownik mogl wyczuc jego oddech. Jego nieznosne goraco. Smiertelnie przerazony, trzymajac bron w drzacej lewej rece, jedyny broniacy osady mezczyzna podniosl twarz ku niebu, czekajac na nadejscie nieuniknionego. Otworzyl zaczerwienione oczy i wytezajac wzrok w strone czarnego nieba, zobaczyl mroczny cien, wielki jak totem, ktory wznosil sie ponad nim.

W wyniku zwyklej zlosliwosci losu, wiele lat temu, w tym samym miejscu, przy studni Cueloce, jego ojciec przygotowal go na smierc. Smierc w walce.

W tym momencie Sakmo postanowil zaatakowac.

Jednak zanim wojownik stawil czola swojemu przesladowcy i wbil mu bron miedzy oczy, nowy wybuch ponownie go oslepil. Ledwie mial czas, zeby rozpoznac wysoka, dziwna postac, ktora teraz mu sie przygladala. Uderzenie suchego wiatru, twardego jak wyschniete drzewo, powalilo go na ziemie.

-Sak-mo... - powtorzyl glos. Jego koniec byl bliski. Czul to teraz. Zycie wymknie mu sie w ciagu jednego oddechu. Co sie stanie z jego rodzina? Z jego plemieniem? Co go czeka na drugim brzegu zycia? Doline wypelnil raz jeszcze przedziwny, prawie namacalny blask, w ktorym tonely jeki straznika. Niebieskie swiatlo opromienialo pobliskie kamienne domy Cueloce, cmentarz starszych, wielka kive - podziemne miejsce ceremonii jego klanu - nawet brzegi trzech jezior. Sakmo nie mogl cieszyc sie widokiem cudu, bo do jego slepoty dolaczyla nowa dolegliwosc. Wibrujacy dzwiek, tysiac razy glosniejszy niz brzeczenie chmary szaranczy, wypelnil mu uszy, napawajac go przerazeniem. Czy to smierc wzywala go w ten sposob?

Indianin wil sie na ziemi, przyciskajac rece do skroni. Podskoczyl. Krzyknal i uderzyl, piesciami w glowe. Ten dzwiek wypelnil wszystko. Wypelnil jego samego.

Po kilku sekundach jego umysl nie byl juz zdolny znosi tego dluzej. Zapomnial, jak blisko wyczuwal obecnosc agresora. Mysliwy stracil resztki sil i upadl wyczerpany na ziemie Pozniej ciemnosc ogarnela jego umysl.

Ciemnosc i cisza.

Halas i swiatlo zelzaly. Mlody Indianin lezal twarza do ziemi, z farba rozmazana na policzkach i czaszka naznaczona zadrapaniami. Nie wiedzial, ile czasu minelo, odkad stracil przytomnosc. Bolala go glowa, czul mdlosci, nie mial broni. Jego toporek upadl wiele krokow od miejsca, w ktorym lezal on sam, a Sakmo nie mial dosc sil, zeby szukac go po omacku.

-Dro-gi Sak-mo...

Glos, ktory tak go przerazil, zagrzmial nad nim, jakby wydostawal sie zewszad. Wojownik nie wiedzial, jak dlugo ta przedziwna zjawa tam byla, czekajac na niego. Ale Sakmo nadal zyl. Zyl!

-Dla-czego ucie-kasz przede mna? Zdezorientowany syn Wielkiego Walpiego postanowil nie odpowiadac. Z twarza przy ziemi zebral dosc odwagi, zeby przeanalizowac swoje mozliwosci. Szybko odkryl jedna. Jego maly kamienny noz, ten sam, ktorym zdzieral skore ze zdobyczy, wbijal mu sie w brzuch. Instynkt wojownika znow krazyl w jego zylach.

-Prze-bylam dluga droge, zeby cie odna-lezc - powiedzial glos, rwac sie coraz bardziej. - Nie mu-sisz sie bac. Nic zro-bie ci krzywdy.

Glos zjawy byl powazny. Czysty. Mowila w tym samym dialekcie co Sakmo. Poslugiwala sie nim z elegancja, bez pospiechu. Kiedy Indianin wsluchal sie w niego, zauwazyl, ze szarancza przestala brzeczec, a blask zlagodnial, pozwalajac mu otworzyc oczy i zaczac odzyskiwac kontrole nad sytuacja. Najpierw Sakmo zobaczyl plamy, potem niewyrazne kontury, a po kilku chwilach dostrzegl ze zdziwieniem kolumne czerwonych mrowek ciagnaca obok jego twarzy. Odzyskiwal wzrok! Wtedy, przewracajac sie na plecy, zobaczyl po raz pierwszy twarz wroga.

-Na wszystkich przodkow... - wyszeptal zdumiony. To, co mial przed soba, bylo trudne do opisania: dwie piedzi od siebie zobaczyl oblicze kobiety, ktora nie spuszczala go z oczu. Nigdy dotad nie widzial tak bialej skory. Dlonie tajemniczej damy byly szczuple, o smuklych, dlugich palcach. Miala na sobie przedziwne szaty. Mezczyzna zwrocil uwage zwlaszcza na blekitna oponcze, okrywajaca czarne zapewne wlosy, i gruby sznur, ktorym miala przewiazana suknie. Kobieta usmiechnela sie, jakby litowala sie nad Sakmem.

-Wiesz, ja-ki dzis ma-my dzien? Pytanie go zaskoczylo. Zjawa zadala je, nie otwierajac ust - Zapamie-tasz dzisiej-sza date?

Indianin znow spojrzal na kobiete z oszolomieniem, ale nie odpowiedzial. Nie rozumial, co chciala mu przekazac.

-Rok Panski tysiac szesc-set dwudziesty dziewiaty. Dlu-go cie szuka-lam, Sakmo. Teraz mi pomozesz.

-Pomoc ci...?

-Tysiac szesc-set dwudziesty dziewiaty - powtorzyla.

Sakmo podniosl sie powoli, az stanal o wlasnych silach. Dotknal pasa w poszukiwaniu noza, wyjal go ostroznie i schowal za nadgarstkiem. W tym czasie kobieta, ktorej skora jasniala swiatlem, uniosla sie kilka piedzi nad ziemie. Z tej nowej perspektywy jej ostry profil nie wygladal agresywnie, lecz byl pelen slodyczy. Nie bylo watpliwosci: Sakmo mial przed soba blekitnego ducha rownin....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin