Carr Philippa - Córki Anglii 18 - Nić babiego lata.rtf

(1167 KB) Pobierz

Victoria Holt

(Philippa Carr)

 

Nić babiego lata

 

 

(The gossamer cord)

 

Przekład Marta Kruk

 

 


W gospodzie

 

Ilekroć spoglądam w przeszłość, widzę, że wszystko zaczęło się pewnego ranka przy śniadaniu w naszym domu Caddington Hall, kiedy moja matka, podnosząc oczy znad otrzymanego właśnie listu, oznajmiła:

– Edward zaprosił tego młodego Niemca, aby spędził z nim wakacje w Anglii.

– Spodziewam się, że przyjadą również do nas – odpowiedział ojciec.

Zawsze interesowałam się tym, co robił Edward. W ogóle uważałam go za bardzo interesującą osobę.

Moja matka chodziła do szkoły w Belgii, ale po wybuchu wojny musiała opuścić ten kraj, gdyż wojska niemieckie szybko posuwały się naprzód. Rodzice Edwarda zginęli podczas bombardowania, gdy bomba uderzyła w ich dom, stojący tuż obok szkoły. Moja matka przyrzekła ciężko rannej matce Edwarda, że zabierze chłopca do Anglii.

Edward był pełen wdzięczności w stosunku do mamy. Gdyby nie ona, nie wiadomo, co by się z nim stało. Nie mógł liczyć ani na wrogich żołnierzy, ani na ogarniętych paniką sąsiadów, którzy ratowali przede wszystkim siebie i nie myśleli o osieroconych dzieciach.

Edward mieszkał z rodzicami mojej matki w Marchlands, majątku w Essex, albo w londyńskim domu rodzinnym w Westminster. Mój ojciec był członkiem Parlamentu, co jest tradycją w rodzinie Denver. Teraz wuj Charles przejął jego stanowisko.

Tego roku Edward kończył dwadzieścia dwa lata i zamierzał zostać prawnikiem.

Mój młodszy brat, Robert, miał nadzieję, że Edward odwzajemni wizytę swego niemieckiego przyjaciela i odwiedzi go w Niemczech.

– Chciałbym i ja pojechać – oznajmił. – To musi być wspaniałe. Mają tam piwiarnie i nieustannie staczają pojedynki. A największą sławą cieszą się ci, którzy mają blizny pozostałe po tych potyczkach. I to najlepiej na twarzy, żeby wszyscy widzieli.

Mama uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Trudno mi w to uwierzyć, kochanie – powiedziała.

– Wiem na pewno. Gdzieś o tym słyszałem.

– Nie powinieneś wierzyć wszystkiemu, co słyszysz – rzekła moja siostra Dorabella.

Robert skrzywił się.

– A ty... ty się znasz na wszystkim – mruknął.

– Nie kłóćcie się – wtrąciła mama. – Mam nadzieję, że zobaczymy Edwarda i tego... hm... – Zerknęła na list. – ... Kurta, Kurta Brandta.

– To brzmi bardzo z niemiecka – skomentował Robert.

– Cóż za niespodzianka! – zakpiła Dorabella.

Ta rozmowa odbyła się pewnego ranka podczas wakacji. Wciąż dokładnie ją pamiętam, gdyż okazała się bardzo ważna.

Na głównym miejscu przy stole siedział mój ojciec, sir Robert Denver. Był wspaniałym człowiekiem i szczerze go kochałam. Różnił się od wszystkich znanych mi mężczyzn. Nie było w nim cienia wyniosłości. Nigdy nie okazywał swej wyższości, co mama miała mu chyba czasem za złe, lecz równocześnie i za to go kochała. Był delikatny i wrażliwy, choć zarazem stanowił oparcie dla nas wszystkich.

Niedawno odziedziczył tytuł po swoim zmarłym ojcu, którego bardzo kochał. Śmierć dziadka była zresztą dla nas wszystkich ogromnym przeżyciem.

Moja babka Belinda mieszkała tuzem z nami. Nazywaliśmy ją Babcią Belindą, dla odróżnienia od Babci Lucindy. Babcia Belinda nie zeszła tego ranka na śniadanie; kazała podać je sobie do pokoju. Bardzo różniła się od dziadka i ojca.

Była despotyczną kobietą, wymagającą bezwzględnej uwagi i mającą w zwyczaju w bezpardonowy sposób wtrącać swoje trzy grosze do rodzinnych spraw. Potrafiła jednak być czatująca. Wciąż była piękną kobietą o wspaniałych czarnych włosach, które jakimś cudem – czy raczej dzięki specjalnym staraniom – nie straciły swego koloru. W jej lśniących ciemnoniebieskich oczach często gościł złośliwy błysk. Dorabella i mój brat trochę się jej bali, ja zresztą także.

Dorabella to moja bliźniacza siostra. Łączyła nas charakterystyczna dla takiego pokrewieństwa więź. Może nie byłyśmy identyczne, ale bardzo podobne. Mama mówiła, że we wczesnym dzieciństwie trudno było nas odróżnić. Ale teraz, kiedy miałyśmy po szesnaście lat, podobieństwo zmalało. Prawdziwa różnica tkwiła jednak w charakterze.

Dorabella była dość lekkomyślna, impulsywna, podczas gdy ja lubiłam dobrze się zastanowić, zanim podjęłam jakieś działanie. Siostrę cechowała delikatność, ja byłam raczej czupurna i uparta. Jej bezradność przyciągała wielu mężczyzn, którzy zawsze byli gotowi zaopiekować się nią. Ja natomiast musiałam radzić sobie sama.

Dorabella bardzo mi ufała. Kiedy pierwszy raz poszłyśmy do szkoły, musiałyśmy usiąść razem, gdyż Dorabella nie wyobrażała sobie, że możemy funkcjonować osobno. Uśmiechała się serdecznie, ilekroć odpisywała ode mnie rachunki. Potem, kiedy wyjechałyśmy do internatu, stałyśmy się sobie jeszcze bliższe. Nie miałyśmy wątpliwości, że łączy nas coś wyjątkowego.

Po zakończeniu wojny nasi rodzice wrócili z Francji. Był rok 1918, w październiku miałyśmy z Dorabella przyjść na świat.

Z pewnością było dla nich dużym przeżyciem, kiedy powrócili do Londynu po czterech latach restrykcji, niedostatku i ciągłej obawy o najbliższych. Nie mieli wówczas własnego domu. Przez jakiś czas mieszkali razem z dziadkami w Westminster.

Po powrocie chcieli nadrobić wszystkie zaległości i rozkoszować się tym, czego przez tak długi czas nie mieli. Szczególnie często chodzili do opery. Mama była nią zawsze zafascynowana, a wówczas stało się to jej prawdziwą pasją. Miała romantyczny kaprys, abyśmy nosiły imiona bohaterek dwóch jej ulubionych oper. Zostałam więc Violettą z Traviaty, a moja siostra Dorabellą z Cosi Fan Tutte.

Babcia często powtarzała, że ona nie zgodziłaby się na taki dobór imion.

Nasz brat, który urodził się trzy lata później, ze względu na tradycję rodzinną musiał zostać Robertem. Rodzina była od lat pełna Robertów, co prowadziło do nieporozumień, gdyż nieraz nie wiadomo było, o którego Roberta chodzi. Ale tradycja musiała być podtrzymana.

 

Zgodnie z oczekiwaniami Edward przyjechał z Kurtem Brandtem.

Zjawili się pięknego letniego dnia w połowie sierpnia. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwaliśmy tej wizyty i kiedy tylko usłyszeliśmy samochód wjeżdżający na podwórze, zaraz wybiegliśmy, aby chłopców powitać. Edward wyskoczył z samochodu i serdecznie uściskał mamę. Pomyślałam, że kiedy widzi ją po tak długim czasie, na pewno przypomina sobie, że to ona wybawiła go z niebezpieczeństwa, kiedy był małym, bezbronnym dzieckiem. Ten fakt połączył ich niezwykle silną więzią i jestem pewna, że mama traktowała go jak syna.

Po chwili z samochodu wysiadł drugi młody człowiek i podszedł do nas.

– To jest Kurt... Kurt Brandt – przedstawił go Edward. – Wiele wam o nim opowiadałem.

Kurt Brandt wyglądał niepozornie przy Edwardzie. Miał ciemne włosy; Edward był natomiast wysokim blondynem.

Stanął przed mamą, trzasnął obcasami i pocałował ją w rękę. Następnie zwrócił się do Dorabelli i do mnie, i zrobił to samo, po czym uścisnął rękę Robertowi, rozczarowując go chyba, gdyż mojemu bratu bardziej spodobało się strzelanie obcasami, nie mówiąc o całowaniu w rękę. Mama jeszcze raz wyraziła zadowolenie z przyjazdu chłopców, po czym zaprosiła ich do środka.

Kurt był zachwycony naszym domem. Wyraził to w dobrej angielszczyźnie, lecz z wyraźnie obcym akcentem. Jego zachwyt rozumieliśmy, dom był bowiem bardzo stary – oceniany na piętnasty wiek. Robił duże wrażenie na osobach, które ujrzały go po raz pierwszy.

Podczas lunchu przyłączył się do nas ojciec. Choć zwykle bywał bardzo zajęty w majątku i w ciągu dnia nie miał czasu, teraz zrobił wyjątek, na prośbę mamy, która powtarzała, że to naprawdę szczególna okazja.

Kurt Brandt opowiadał o swoim domu w Bawarii – starym Schlossie od lat należącym do rodziny.

– Nie jest taki duży... jak państwa dom – powiedział skromnie. – Schloss może brzmi pretensjonalnie, ale takich Schlossów jest sporo w Niemczech. Przypominają angielskie zamki, ale są znacznie mniejsze. W naszym od kilku lat jest gospoda. Były ciężkie czasy... wojna... a i po niej nie żyło się łatwo.

Od razu przyszło mi na myśl, że ojciec, który został odznaczony za odwagę podczas wojny, mógł walczyć przeciwko ojcu Kurta. Ale była to już przeszłość.

– Niech pan nam opowie o słynnych niemieckich lasach – poprosiła mama.

Kurt z prawdziwym przejęciem opowiadał o swojej ojczyźnie. Był patriotą. Słuchaliśmy z zachwytem, patrząc mu w oczy. Lasy, o których mówił, wydawały się czarujące. Opowiadał o jesiennych mgłach, zasnuwających nieoczekiwanie ziemię – niebieskawych, okrywających całunem sosny, tak że nawet znający dobrze drogę mogli się zagubić. Opowiadał o gospodarstwach rozsypanych na zadrzewionych zboczach, o krowach, które pasły się na okolicznych pagórkach, pobrzękując zawieszonymi na szyi dzwoneczkami.

Miał wielki dar opowiadania. Edward siedział przy nim pogodnie uśmiechnięty. Widział, że jego przyjaciel wywarł na rodzinie dobre wrażenie. Wizyta od. początku zapowiadała się sympatycznie.

Edward chciał pokazać Kurtowi kilka ciekawych miejsc w Anglii. Jako że jego ostatnią pasją był nowy samochód, nalegał na codzienne wycieczki.

Pojechaliśmy więc do Portsmouth, by zobaczyć okręt admiralski Nelsona; byliśmy w New Forest, gdzie według legend polował Wilhelm Zdobywca. Wyjeżdżaliśmy daleko poza nasze okolice; dotarliśmy nawet do Stonehenge.

Codziennie po powrocie rozmawialiśmy o tym, co zwiedziliśmy.

Z czasem dobrze poznaliśmy Kurta. Lubiliśmy siedzieć długo przy obiedzie i słuchać jego fascynujących opowieści. Czasami nawet do późnego popołudnia nie odchodziliśmy od stołu. W upalne dni jadaliśmy w ogrodzie okolonym murem z czerwonej cegły i obrośniętym pnączem. W rogach rosły stare grusze, czyniące z ogrodu idealne miejsce na posiłek na świeżym powietrzu.

Myślę, że Kurt bawił się równie dobrze jak my. Wiele opowiadał o sytuacji w powojennych Niemczech, o tym, jak trudno było wtedy żyć. Jego rodzice musieli wówczas zamknąć gospodę. Na szczęście nie na długo – wkrótce znów ją otworzyli.

– Teraz mamy wielu gości – opowiadał Kurt. – Nie było ich jednak ani w czasie wojny, ani tuż po niej.

– Tak to jest – włączył się ojciec. – Najbardziej z powodu wojen cierpią ci, którzy ich ani nie wywołują, ani nie prowadzą.

Na chwilę spoważnieliśmy, ale zaraz powrócił wesoły nastrój. Poprosiliśmy Kurta, aby opowiedział coś jeszcze o swoim domu, rodzinie i przepastnych puszczach.

Miał brata Helmuta i siostrę Gretchen, którzy pomagali rodzicom w prowadzeniu gospody.

– Helmut jest najstarszy i prawdopodobnie w swoim czasie przejmie gospodę – dodał Kurt.

– A pan będzie mu pomagał? – zapytała mama.

– Myślę, że będzie to konieczne.

Nie ciągnęliśmy dalej tego tematu. Mama uważała, że zadawanie zbyt wielu pytań byłoby nieuprzejme.

Nadszedł ostatni dzień wizyty chłopców, ostatni wieczór. Dwa dni później mieliśmy z Dorabellą i Robertem zacząć rok szkolny. Byłyśmy w ostatniej klasie.

Pożegnalny wieczór spędzaliśmy w ogrodzie, wszyscy w smutnych nastrojach – jak zawsze, kiedy kończy się coś miłego.

– Niestety – powiedział Kurt. – Jutro będę musiał państwa pożegnać. To były dla mnie niezapomniane chwile. Sir Robercie i lady Denver, jak mogę państwu podziękować?

– Proszę nie przesadzać – powiedziała mama. – Było nam bardzo przyjemnie was gościć. To ja powinnam podziękować Edwardowi za przywiezienie pana.

– Mam nadzieję, że kiedyś wszyscy państwo przyjadą do Bayerischer Wald.

– O tak, pojedźmy! – wykrzyknęła podekscytowana Dorabella.

– Ja na pewno przyjadę – oznajmił Robert. – Żeby nie ta okropna szkoła...

– Będą wakacje - podpowiedział Edward.

– Szkoda, że nie możecie pojechać już teraz – powiedział Kurt. – O tej porze roku jest u nas pięknie.

– Chciałabym zobaczyć te niebieskie mgły... – rozmarzyła się Dorabella.

– I krowy z dzwoneczkami – dodał Robert.

– Byłoby fantastycznie! – powiedziałam.

– W przyszłym roku musicie przyjechać wszyscy!

– Będziemy niecierpliwie czekać przez cały rok. Prawda, Violetto? – powiedziała Dorabella.

Kurt spojrzał na mnie.

– Dorabella mówi za was obie? – zapytał.

– To normalne – odparłam. – A szczególnie kiedy planujemy coś.

– Więc niech tak będzie – rzekł Kurt i podnosząc kieliszek, wzniósł toast: – Za przyszłoroczne spotkanie w Bayerischer Wald!

 

Dla mnie i dla Dorabelli ten rok miał być szczególny – kończyłyśmy bowiem szkołę i opuszczały internat.

W październiku skończyłyśmy siedemnaście lat. Byłyśmy tak tym faktem, jak też nauką przejęte, że zupełnie zapomniałyśmy o zaproszeniu Kurta. Dopiero kiedy zaczęła się przerwa semestralna, przypomniałyśmy sobie o planach wyjazdu do Niemiec. Wówczas właśnie odwiedził nas Edward i jedną z pierwszych informacji, które usłyszeliśmy z jego ust, były zapewnienia, że Kurt nie zapomniał o obietnicy odwiedzenia go w czasie wakacji. Zaczęłyśmy więc na nowo wyczekiwać tej wspaniale zapowiadającej się przygody.

Pożegnałyśmy naszych szkolnych przyjaciół; po raz ostatni popatrzyłyśmy na gmach szkoły i korty tenisowe. Nie odczuwałyśmy smutku. Miałyśmy świadomość, że oto stajemy się dorosłe.

Z niecierpliwością oczekiwałyśmy wyjazdu do Niemiec.

Wakacje – Roberta były już zaplanowane. Miał jechać do Devon na zaproszenie swojego przyjaciela, z czego mama była bardzo zadowolona. Twierdziła, że zajmowanie się nami obiema to i tak spore obciążenie dla Edwarda.

Rodzice odwieźli nas do portu, gdzie wsiedliśmy na statek parowy. Przepłynąwszy kanał La Manche, wysiedliśmy w Ostendzie, skąd pociągiem przez Belgię udaliśmy się do Niemiec. Dla mnie i Dorabelli podróż ta była niezwykłe ekscytująca. Edward, który odbywał ją już nie pierwszy raz, opowiadał nam o wszystkich ciekawych miejscach, które mijaliśmy. Nie chciałyśmy niczego przeoczyć. Kiedy jednak zapadł zmrok, usnęłyśmy, lecz niezbyt głęboko, tak że czasem budziłyśmy się i rozkoszowały już samym pokonywaniem odległości.

Wreszcie dotarliśmy do Monachium, gdzie mieliśmy nocować, gdyż pociąg do Regensbruck odjeżdżał dopiero następnego dnia.

– Jutrzejsza droga nie będzie już tak męcząca jak dzisiejsza. Przed zmrokiem powinniśmy dotrzeć do Regensbruck, gdzie spotkamy się z Kurtem i pojedziemy do Schlossu – poinformował nas Edward.

– Nie mogę się doczekać! – powiedziała Dorabella. – Dlaczego mamy czekać do jutra?

– Musisz być cierpliwa – odparł Edward. – I nie powtarzaj w kółko, że nie możesz się doczekać.

– Tak bardzo chciałabym już tam być!

– Wiem – odpowiedział uspokajająco Edward. – Wszyscy byśmy chcieli.

Na razie byłyśmy przejęte przyjazdem do dużego miasta. Udaliśmy się do hotelu, gdzie czekały dwa zarezerwowane pokoje.

– Pewnie chciałybyście odpocząć – wyraził przypuszczenie Edward.

Popatrzyłyśmy na niego ze zdziwieniem. Odpocząć? Teraz, kiedy po raz pierwszy w życiu znalazłyśmy się w Monachium, mieście, które znałyśmy tylko z opowiadań?!

– W porządku – powiedział Edward. – W takim razie pochodzimy trochę po mieście, a potem wrócimy coś zjeść. Zaczynam być głodny.

Recepcjonistka w średnim wieku była bardzo uprzejma. Uśmiechała się do nas życzliwie. Złe akcentowaną angielszczyzną wyraziła nadzieję, że nasza wizyta w Monachium będzie udana. Edward, który bardzo lubił robić użytek ze swojej znajomości niemieckiego, oznajmił, że już następnego ranka wyjeżdżamy do Regensbruck.

– Ach! – ucieszyła się recepcjonistka. – Do puszczy. To dobrze... – dodała, przekręcając angielskie słowa. – Wunderbar... wunderbar. Macie państwo tam przyjaciół?

– Tak, kolegę ze szkoły średniej.

– To dobre... dobre... ta przyjaźń. – Słowo „dobre" wymawiała z niemiecka. – Ale musicie zobaczyć coś i w Monachium... Niewiele, niestety... ale dobre rzeczy. Po pierwsze katedrę... Frauenkirche... i Peterkirche...

Zapytaliśmy, w którym kierunku mamy iść. Wskazała nam drogę, a kiedy podziękowaliśmy, znów życzliwie się uśmiechnęła.

Monachium okazało się bardzo ruchliwym, ale miłym miastem. Po drodze minęliśmy kilka muzeów, na zwiedzenie których nie mieliśmy, niestety, czasu. Edward przypominał, że już prawie popołudnie, a my wciąż jeszcze jesteśmy na czczo.

Mieszkańców Monachium uznaliśmy za bardzo uprzejmych. Bawiło nas, kiedy po niemiecku pytaliśmy o drogę i słuchaliśmy instrukcji. W doskonałych humorach wróciliśmy do hotelu na lunch.

Sala jadalna była zapełniona. Znaleźliśmy jednak wolny stolik na sześć osób i usiedliśmy.

Przyniesiono zupę. W chwili gdy zabraliśmy się do jedzenia, pojawił się kelner w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn. Powtarzał, że jest mu niezmiernie przykro. Edward łatwo zorientował się, o co chodzi. Ci dwaj mężczyźni chcieli coś zjeść, ale nie było wolnych stolików. Pytali zatem, czy mogą przysiąść się do nas. Chętnie przystaliśmy na to. Ich towarzystwo okazało się bardzo miłe. Wydawało się, że i oni są zadowoleni. Ogromnie się ożywili, kiedy usłyszeli, że jesteśmy z Anglii.

Obaj byli wysokimi blondynami. Mieszkali na obrzeżach Monachium, które – jak dodawali dumnie – jest ogromnym miastem, po Berlinie drugim co do wielkości w Niemczech.

Informacja ta wywarła na nas oczekiwane wrażenie.

Przyjechali do miasta w interesach. Mówili, że Monachium nie wygląda już tak jak dawniej. Od czasu, kiedy Führer doszedł do władzy, wiele się pozmieniało.

Słuchaliśmy z uwagą. Miałam ochotę zapytać o kilka rzeczy, ale nie znałam na tyle niemieckiego, by odważyć się na sformułowanie pytań. Oni natomiast mówili trochę po angielsku, a zatem przy pomocy Edwarda mogliśmy się jakoś porozumiewać.

– My, Niemcy, lubimy Anglików – oświadczyli.

– Wszyscy są tu dla nas bardzo mili i otwarci – przyznał Edward.

– O, tak.

– I mieliśmy okazję zobaczyć wiele ciekawych rzeczy – wtrąciłam.

Dorabella, o dziwo, nie zabierała głosu. Najwyraźniej była dotknięta faktem, że Niemcy nie są głównie nią zainteresowani. Zdążyła przywyknąć do tego, że mężczyźni poświęcają jej wiele uwagi. Ci dwaj byli może zbyt poważni, by pozwalać sobie na osobiste zainteresowania.

– To szczęście, że przyjechali państwo teraz – powiedział ten, którego kolega nazywał Franzem. Drugi miał na imię Ludwig. – Dobrze, że możecie zobaczyć nasz kraj w rozkwicie.

Franz na chwilę zamilkł. Czekaliśmy, co powie dalej.

– Wiele przecierpieliśmy. Po wojnie narzucono nam bardzo niekorzystne warunki pokoju. Nie było łatwo, ale to się już nigdy nie powtórzy. Niemcy powrócą do dawnej świetności.

– Już jesteście wspaniali – orzekła Dorabella, przywołując na twarz jeden ze swoich najbardziej pociągających uśmiechów.

Obaj mężczyźni zwrócili się do niej z zainteresowaniem.

– Daje się to zauważyć? – spytał jeden z nich.

– O tak! – odpowiedziała z przekonaniem moja siostra.

– Po powrocie do Anglii będzie pani mówić, że Niemcy znów są potężne?

– O tak! – powtórzyła Dorabella, choć wiedziałam, że nie ma ochoty na spełnienie tej obietnicy. Gdyby zresztą nawet chciała o tym opowiadać, nie sądzę, by ktokolwiek był tym zainteresowany.

– Jesteśmy dumni – powiedział Ludwig. – Dlatego, że to tutaj, w Monachium, Führer podjął pierwszą próbę pokierowania naszym narodem.

– Kiedy to było? – zapytał Edward.

– W 1923 – odpowiedział Franz. – Potem nazwano to puczem monachijskim. Spiskowcy spotykali się w piwiarniach.

– Piwiarnie! – zawołała podniecona Dorabella. – Czy możemy zobaczyć którąś z nich?

Jednak ani Franz, ani Ludwig nie zwrócili na nią uwagi. Obaj utkwili wzrok gdzieś w oddali, a ich twarze spoważniały.

– Ale pucz nie powiódł się i Führer poszedł do więzienia – powiedział Franz.

– Jednak ten czas nie był dla niego stracony – dodał Ludwig. – Tam napisał Mein Kampf.

– A potem, kiedy umarł Hindenburg, Hitler został kanclerzem, a następnie dyktatorem... I wszystko się zmieniło – kontynuował Franz.

– O tak – wyszeptała Dorabella. – To dopiero musiało być wspaniałe!

Wyczułam w jej głosie ironię. Była najwyraźniej znudzona tymi zbyt poważnymi mężczyznami. Pomimo to atmosfera przy stole wciąż była pogodna, a jedzenie znakomite, tak że w miłym nastroju udaliśmy się po południu na zwiedzanie Peterkirche, jednego z najstarszych kościołów, jakie kiedykolwiek widziałam. Potem usiedliśmy w ogródku kawiarnianym, zamówiliśmy kawę i pyszne ciastka. Spędziliśmy jakiś czas na obserwowaniu przechodniów, co bardzo nas bawiło. Edward uparł się jednak, że nie powinniśmy zostawać tam zbyt długo. Trzeba było pamiętać o dalszej podróży i konieczności rannego wstania.

Wróciliśmy do hotelu. Nie zastaliśmy już ani Franza, ani Ludwiga. Zjedliśmy kolację i poszliśmy do pokojów, gdzie zaczęłam jeszcze rozmawiać z Dorabella, ale obie byłyśmy tak zmęczone, że zaraz usnęłyśmy.

Następnego ranka wsiedliśmy do pociągu. Z niecierpliwością wyglądaliśmy Regensbruck.

Jechaliśmy przez górzyste tereny pokryte dywanem z sosen, gdzieniegdzie poprzecinanym wodospadami i małymi strumyczkami, które lśniły w słońcu. Mijaliśmy wioski z niskimi kamiennymi budynkami i brukowanymi uliczkami.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, poczułam się jak przeniesiona w czarodziejską krainę. Otoczenie przypominało mi baśnie braci Grimm, które pamiętam z dzieciństwa.

Kurt czekał już na stacji. Powitał nas z taką powagą, że poczuliśmy się jak honorowi goście.

– Tak się cieszę, że wreszcie przyjechaliście – powiedział. – Wiem, jak długa to podróż. Tym milej mi was widzieć.

– Pomyśleliśmy, że wpadniemy do ciebie – odpowiedział żartobliwie Edward. – Naprawdę cieszę się, że cię widzę, Kurcie. – A oto młode damy... Violetta... Dorabella.

– Jesteśmy! – wykrzyknęła triumfalnie Dorabella. – Nie spodziewałeś się chyba, że pozwolimy Edwardowi przyjechać bez nas?

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin