Stephen Coonts - Wolnosc.pdf

(2134 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Stephen P. Coonts
Wolność
Tytuł oryginału Liberty
Copyright © 2003 by Stephen P. Coonts
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2004
Redaktor Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki oraz ilustracja Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce CORBIS/FREE
Wydanie I
ISBN 83-7301-516-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Druk i oprawa: ABEDIK Poznań
Książka ta dedykowana jest wszystkim, którzy wierzą w polityczną i religijną swobodę - wolność -
bez względu na to, gdzie przyszło im żyć.
PODZIĘKOWANIA
Opowieść niniejsza powstała w ciągu dwunastu miesięcy po 11 września 2001 roku, kiedy to ataki
religijnych fana-tyków-samobójców na Nowy Jork i Waszyngton dowiodły — jeśli w ogóle trzeba
jej dowodzić — ukrytej słabości cywilizacji i gospodarki, które zapewniają żywność, odzienie i
dach nad głową sześciu miliardom ludzi skazanych na życie na tej małej planecie.
Ważną rolę w tworzeniu intrygi niniejszej powieści odegrali redaktor z wydawnictwa St. Martin's
Press, niezłomny Charles Spicer, a także żona autora, Deborah Buell Coonts. Gilbert „Gil" Pascal
wielokrotnie służył swą wiedzą w kwestiach technicznych i jest pomysłodawcą jednego z
najważniejszych zwrotów akcji. Ross Statham udzielał cennych wskazówek na temat świata
komputerów i Internetu. Opisy Kairu powstały dzięki pomocy Toma i Kay Harperów. Doktor Matt
Cooper dostarczył wartościowych informacji o skutkach działania środka anestetycznego zwanego
ketarniną. Autor jest im wszystkim bardzo wdzięczny.
Powieść przedstawia wydarzenia fikcyjne. Jak zawsze wyłączna odpowiedzialność za jej treść,
postacie, wydarzenia i dialogi spoczywa na autorze.
PROLOG
Noc była ponura. Na rozległym, trawiastym stepie w środkowej Azji nie było miast, wiosek ani
nawet pojedynczych zelektryfikowanych gospodarstw, których światła mogłyby rozproszyć wielką
ciemność. Siedmiokilometrowa warstwa chmur pochłaniała światło księżyca i gwiazd bez reszty;
do ziemi nie docierało już nic.
Dziurawą, asfaltową drogą jechały dwa pojazdy: stara furgonetka marki Ford oraz dwuosiowa
ciężarówka ze szczelnie zamkniętą budą. Ich reflektory były jedynym śladem życia w bezkresnej
nocy. Wzdłuż szosy ciągnęło się wysokie ogrodzenie z metalowej siatki, zwieńczone trzema
liniami drutu kolczastego. Co pewien czas wozy mijały małe, zardzewiałe tabliczki umocowane do
płotu, opatrzone prawie nieczytelnymi napisami grażdanką.
Kilka godzin po zmroku furgonetka i ciężarówka wjechały na szczyt łagodnego pagórka i wtedy
ich kierowcy zobaczyli w oddali światło. Zmniejszywszy dystans, przekonali się, że mają przed
sobą nagą żarówkę zawieszoną na tyczce obok bramy, jedynej przerwy w ogrodzeniu. Opodal
wjazdu stała nieduża budka strażnika, a przy niej widać było czterech uzbrojonych żołnierzy. Dwaj
siedzieli na trawie; pozostali opierali się o metalowy szlaban zagradzający drogę.
Furgonetka i ciężarówka skręciły z szosy i zatrzymały się przed bramą. Pasażer pierwszego wozu
wyskoczył z szoferki i ruszył w stronę stanowiska strażnika. Powiedział coś do jednego z żołnierzy
i po chwili z drewnianej budki wyszedł oficer, który poświecił latarką na twarz kierowcy, a potem
obszedł
furgonetkę i gestem wskazał na tylne drzwi. Pasażer otworzył je i pozwolił, by oficer zajrzał do
środka. Na podłodze wozu siedziało czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi. Obok nich
leżały ciemne torby z płótna, a także worki, w których mogła się znajdować żywność i pojemniki z
wodą.
Oficer obejrzał jeszcze kabinę i budę ciężarówki, a potem wrócił do budki, pozostawiając
przybysza w towarzystwie żołnierzy. Przez okno widać było, jak telefonuje.
Jego ludzie stojący przy bramie ściskali w dłoniach broń, nie spuszczając z oka ciemnej, brudnej
furgonetki pomalowanej w maskujące wzory.
Kiedy odłożył słuchawkę, wyszedł z budki i ruchem ręki dał sygnał podwładnym. Otworzyli
szlaban i gestem pokazali kierowcy furgonetki, że może jechać.
Pojazdy minęły samotną budkę wartownika i zatkniętą na tyczce żarówkę. Droga wiła się dalej po
łagodnym stoku ku grzbietowi wzgórza i dalej, ku otwartemu stepowi.
Piętnaście minut później wozy dotarły do ogrodzonego, rzęsiście oświetlonego obozu. Uzbrojony
wartownik otworzył przed nimi bramę. Wjechały, mijając dwa stojące nieruchomo czołgi.
Czołgiści siedzący w wieżach przyglądali im się w milczeniu, po czym sięgnęli po mikrofony
zwisające z hełmofonów i wymienili komentarze. Wartownik poprowadził samochody do
parterowego budynku o małych oknach, przed którym, po obu stronach drogi, stało dwunastu
uzbrojonych żołnierzy w mundurach polowych.
W głównym pomieszczeniu budynku, przy długim stole, siedziały cztery osoby: trzej oficerowie i
kobieta w dobrze skrojonym, ciemnym żakiecie, paląca papierosa. Na blacie leżały trzy karabiny
szturmowe.
- Jestem Ashruf - powiedział po rosyjsku pasażer furgonetki. Zmierzył spojrzeniem obecnych,
nieco dłużej zatrzymując je na mniej więcej trzydziestoletniej, smukłej kobiecie o długich,
czarnych włosach.
- Generał Pietrow - odezwał się jeden z oficerów, spoglądając na zegarek. - Spóźnił się pan.
- Nie chcieliśmy przekraczać granicy przed zmrokiem — odparł Ashruf, wskazując gestem ku
niebu. — Satelity.
- Pod takimi chmurami niczego nie zobaczą - wymamrotał w odpowiedzi generał Pietrow. Mylił
się, ale o tym nie wiedział. Był pulchnym osobnikiem średniego wzrostu, o gęstych,
10
siwych włosach. Skinął głową ku jajowatej bryle stojącej w kącie pokoju na drewnianej palecie. -
Jest tam. Chce pan obejrzeć?
— Miały być cztery.
— Mamy ich setki. Kiedy zobaczymy kolor waszych pieniędzy, będziecie mogli wybrać cztery.
Ashruf podszedł do bryły i pochylił się nad nią. Był wysportowanym, dość wysokim mężczyzną;
nosił krótko przystrzyżoną brodę. Miał na sobie spodnie, luźną koszulę i sandały, a na głowie
turban. Choć w pokoju było jasno, wyjął z kieszeni latarkę, by jak najuważniej obejrzeć każdy
centymetr kwadratowy przedmiotu spoczywającego na palecie.
Generał Pietrow zbliżył się do Ashrufa i przykucnął.
— Jest pan zadowolony?
Przybysz spojrzał na niego bez słowa i podjął przerwane oględziny. Wreszcie wstał i wyszedł z
budynku.
Kiedy wrócił, trzymał w ręku metalicznie lśniącą aluminiową walizeczkę. Położył ją na podłodze
obok palety i otworzywszy, poruszył kilkoma przełącznikami w jej wnętrzu, po czym wyjął z
kieszeni podłużny czujnik z kablem, który podłączył do gniazda w walizce. Poruszył czujnikiem
nad metalową bryłą, badając wskazania przyrządu. Po chwili wyłączył aparat, wyjął wtyczkę i
zamknął aluminiową obudowę.
— Jestem zadowolony — stwierdził.
— To dobrze - odrzekł Pietrow. - Teraz obejrzymy sobie pieniądze. Proszę je przynieść i położyć
na stole.
Ashruf i trzej jego ludzie wnieśli płócienne torby podobne do marynarskich worków i wysypali na
blat ich zawartość: amerykańską walutę w zwitkach po pięćdziesiąt banknotów studolarowych.
Siedzący przy stole wybrali na chybił trafił pierwsze zwitki i zaczęli liczyć.
Ashruf i jego towarzysze stali obok, nie odzywając się.
Kobieta, Anna Modin, otworzyła jeden ze zwitków i rozłożyła banknoty przed sobą na stole. Obok
postawiła skórzaną torbę, wyjęła z niej mały podświetlany blat ze szkłem powiększającym oraz
filtrem spektralnym i zaczęła sprawdzać kolejno wszystkie banknoty. Kiedy skończyła, zebrała
pieniądze, przeliczyła, spięła gumką i włożyła rękę głęboko w stertę zwitków, by wyciągnąć
kolejny. Otworzyła go i rozpoczęła wyrywkowe badanie banknotów.
11
- Wszystkie są prawdziwe — powiedział Ashruf, ale Pietrow nie zareagował, zajęty liczeniem
pieniędzy.
Kiedy Modin odłożyła swój sprzęt, żołnierze podzielili stertę gotówki na mniejsze, równe kupki i
przeliczyli je starannie.
- Dwa miliony dolarów - oświadczył Pietrow. - Wszystkim się zgadza?
Zgadzało się. Na znak generała oficerowie zabrali się do wrzucania pieniędzy z powrotem do
płóciennych toreb.
- Zatem — odezwał się Pietrow, zwracając się do Ashrufa -chce pan wziąć tę czy wybierze pan
przypadkowo wszystkie cztery?
Ashruf zastanawiał się przez długą chwilę.
- Weźmiemy tę i jeszcze trzy.
- Ważą mniej więcej po sto kilogramów; wystarczy sześciu ludzi do każdej.
Ashruf skinął głową.
- Pańskich ludzi - dodał Pietrow.
Uzbrojeni Rosjanie obserwowali w milczeniu, jak przybysz i jego towarzysze ustawiają się wokół
palety. Na znak Ashrufa dźwignęli ją z ziemi, ostrożnie minęli drzwi i ruszyli w kierunku
ciężarówki. Sapiąc z wysiłku unieśli ciężar na wysokość platformy, położyli i przesunęli w głąb
budy, do kąta, gdzie solidnie umocowali ją linami.
Ashruf i jego ludzie wsiedli do wozu i ruszyli za ciężarówką pełną uzbrojonych żołnierzy, którą
Pietrow poprowadził w ciemność. Przejechali kilka kilometrów, mijając kolejne wysokie
ogrodzenia, aż wreszcie znaleźli się na placu pełnym długich rzędów kopców usypanych z piachu.
Tu ciężarówka Piętrowa zatrzymała się, a żołnierze zeskoczyli na ziemię i pokierowali wozem
przybyszów tak, by zaparkował przed wielkimi stalowymi wrotami. Jeden z Rosjan otworzył
kluczem zamek, a dwaj inni pchnęli masywną bramę, weszli i zapalili wewnętrzne oświetlenie.
W głębi kopca zgromadzono kilkadziesiąt palet, a do każdej z nich przymocowano pasami jajowatą
bryłę, spiętą pojedynczym drutem z metalowym prętem sterczącym z ziemi.
- Niech pan wybiera - powiedział Pietrow.
Na niektórych bryłach pomalowanych na biało widać już było grzybiczy nalot. Ashruf zeskrobał
warstewkę roślin,
12
odsłaniając korpus urządzenia. Kiedy przyjrzał mu się bliżej świecąc latarką, zauważył na pancerzu
plamki rdzy.
Ponownie posłużył się urządzeniem w aluminiowej walizce. Sprawdziwszy kolejnych osiem lub
dziewięć obiektów, wybrał trzy, na których ślady korozji były najmniej widoczne.
— Na waszym miejscu — odezwał się generał Pietrow, gdy Ashruf i jego ludzie odłączali druty
uziemiające - uważałbym z tymi głowicami, kiedy nie są uziemione. Detonatory zawierają
materiał wybuchowy. Wystarczy jedna iskra, a wy wszyscy, sukinsyny turbaniarze, i
spora banda waszych kumpli, wybierzecie się błyskawicznie na spotkanie z Mahometem, w
piekle.
Ashruf zignorował tę uwagę. Wydał komendę po arabsku i jego ludzie otoczyli pierwszą z
wybranych palet. Unieśli ją powoli i zanieśli do ciężarówki, a gdy zabezpieczyli głowicę bojową
pasami, powrócili do magazynu po następną. Cała operacja zajęła im mniej więcej pół godziny.
Anna Modin stała przy drzwiach parterowego budynku w obozie, gdy obie ciężarówki powróciły
ze strefy magazynów. Ashruf został w szoferce, a jego towarzysze wyskoczyli z budy, starannie
zamknęli jej drzwi i wsiedli do furgonetki. Modin i Pietrow obserwowali w spokoju, jak dwa wozy
opuszczają obóz, raz jeszcze mijając nieruchome czołgi, i kierują się ku bramie głównej.
- Udany wieczór, generale - odezwała się wreszcie Anna Modin. - Dwa miliony dolarów
amerykańskich. Moje gratulacje.
— Zapracowała pani na swoje dziesięć tysięcy — odparł łaskawie Pietrow, spoglądając na
oddalające się tylne światła samochodów przesuwające się wolno po stoku niewysokiego pagórka,
daleko za bramą. - Wypijmy za uśmiech losu -zaproponował, kiedy zniknęły za szczytem. -
Poznała go pani? - dodał, mając na myśli Ashrufa.
- O, tak - odparła Anna Modin. - Najczęściej występuje jako Frouą al-Zuair. Zdaje się, że pochodzi
z Egiptu, ale może też być Palestyńczykiem albo Saudyjczykiem. Poszukują go Izraelczycy i
Egipcjanie. O ile sobie przypominam, jego specjalnością są bomby, ale Egipcjanie chcą go dorwać
przede Wszystkim za to, że zaszlachtował maczetą grupę turystów... To znaczy niewiernych.
13
- Ma zamożnych przyjaciół - stwierdził Pietrow, który był człowiekiem praktycznym.
- Wyświadczyłby pan światu przysługę - odparła z rozbawieniem Anna - gdyby kazał ich pan
zastrzelić i zatrzymał sobie gotówkę.
- Wieczór byłby równie udany - przytaknął Pietrow, szczerząc zęby w uśmiechu. - Jednakże,
Anno Michajłowna, nie pojmuje pani zawiłości mechanizmów kapitalizmu i międzynarodowego
handlu. Zabijanie klientów źle służy interesom. A przecież Zuair i jego przyjaciele mogą kiedyś
wrócić, przywożąc nam jeszcze więcej milionów.
- Kiedyś - powtórzyła z nadzieją Anna Modin i ruszyła za generałem Pietrowem w stronę jego
biura.
ROZDZIAŁ 1
Wysoki, szczupły mężczyzna wyszedł głównymi drzwiami gmachu Organizacji Narodów
Zjednoczonych na Manhattanie i zatrzymał się na szczycie schodów, by wyjąć papierosa. Miał na
sobie drogi, ciemny garnitur i granatowy jedwabny krawat, ukryte pod elegancko skrojonym
wełnianym płaszczem. Zapaliwszy, zamknął metalową papierośnicę i ruszył schodami w dół.
Zdecydowanym krokiem dołączył do tłumu płynącego chodnikiem, nie zwracając uwagi na
przechodniów, podobnie jak każdy z otaczających go nowojorczyków. Skręcił na zachód, w
jednokierunkową Czterdziestą Szóstą Wschodnią Ulicę, jak zwykle o tej porze całkowicie
zakorkowaną. Szedł pewnie, ale nie spieszył się, mijając kolejno aleje - Drugą, Trzecią, Lexington i
Park - by wreszcie skręcić na północ, w Madison Avenue.
Przy Czterdziestej Ósmej ponownie skierował się na zachód. Mijając skrzyżowanie z Piątą Aleją,
nie obejrzał się nawet w stronę tłumu na placu przed Centrum Rockefellera. Spokojnie przeszedł
obok, zgasił trzeciego tego dnia papierosa i wszedł do gmachu NBC. Siedem minut później był już
na peronie kolei podziemnej pod Centrum Rockefellera. W ostatniej chwili przed zamknięciem
drzwi wsiadł do pociągu jadącego na południe i chwycił się poręczy. Sekundę później skład ruszył.
Pociąg mknął przez ciemność, a wysoki mężczyzna beznamiętnie przyglądał się twarzom
współpasażerów, stojąc swobodnie przy metalowej rurze. Bez widocznego zaintere-
15
sowania obserwował wsiadających i wysiadających na kolejnych stacjach.
Sam wysiadł na Brooklynie, wyszedł na ulicę i zaraz powrócił na podziemny dworzec. Po paru
minutach jechał już pociągiem tej samej linii F, mknącym z powrotem na północ, ku
Manhattanowi. Tym razem wysiadł przy Grand Street, w dzielnicy zwanej Little Itały, i pieszo
rozpoczął wędrówkę na południe. Godzinę później minął wejście do przystani Sta-ten Island Ferry i
wkroczył do Battery Parku. Kilkakrotnie zerkał na zegarek.
Wreszcie zatrzymał się, zapalił papierosa i usiadł na ławce z widokiem na nowojorski port.
Piętnaście minut później nawrócił w kierunku nabrzeża promowego i ruszył Broadwayem na
północ. Trzy przecznice dalej złapał taksówkę.
- Róg Siedemdziesiątej Dziewiątej i Riverside Drive, proszę.
Strumień samochodów pełznących Broadwayem był niewiarygodnie gęsty. Kierowca, przybysz z
Bliskiego Wschodu, puszczał wiązanki popularnych przekleństw na każdym skrzyżowaniu z
sygnalizacją świetlną. Na północ od Times Sąuare tempo jazdy wyraźnie wzrosło.
Wysiadłszy z taksówki, wysoki mężczyzna pomaszerował w kierunku brzegów Hudsonu i po
chwili był już na nadrzecznym bulwarze River Walk. Skręcił na pomost dla spacerowiczów,
wychodzący daleko w nurt rzeki, i wolnym krokiem przeszedł za plecami kilkudziesięciu ludzi
stojących przy barierce, zwróconych twarzami na południe. Wielu przyciskało do oczu aparaty,
fotografując panoramę wyspy pozbawioną bliźniaczych wież World Trade Center.
Na końcu pomostu stało kilka ławek - wszystkie puste, z wyjątkiem jednej. Czterej ludzie, w tym
dwaj umundurowani policjanci, zawracali przechodniów i turystów, nie dopuszczając ich w rejon
platformy widokowej, ale wysoki mężczyzna po prostu minął ich bez słowa. Na ławce siedział
osobnik w średnim wieku, ubrany w dżinsy, adidasy, trochę wyblakłą kurtkę narciarską i okulary
przeciwsłoneczne, które szczelnie zasłaniały jego oczy. Trzymając w dłoni zwiniętą gazetę,
przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie.
- Dzień dobry, Jake - powiedział wysoki przybysz.
- Witaj, Ilin.
- Jestem czysty, jak sądzę?
16
- Co najmniej od stacji metra pod Centrum Rockefellera. Postawny mężczyzna skinął głową.
Nazywał się Janos Ilin
i był wysokim rangą oficerem SVR, rosyjskiego wywiadu, biurokratycznego spadkobiercy
Pierwszego Dyrektoriatu -służby wywiadowczej KGB za czasów Związku Radzieckiego.
Człowiekiem w dżinsach był kontradmirał Jake Grafton z Marynarki Wojennej Stanów
Zjednoczonych. Sądząc z aparycji, dobiegał sześćdziesiątki; miał krótkie, rzednące włosy
zaczesane do tyłu oraz nos jakby o numer za duży w stosunku do reszty twarzy. Prezentował się
dość zdrowo, a lekka opalenizna świadczyła o tym, że sporo czasu spędzał na świeżym powietrzu.
- Czysta amatorka, umawiać się pod gołym niebem, na widoku — stwierdził Jake. To Ilin wybrał
miejsce spotkania.
Rosjanin rozpromienił się.
- Czasem najbardziej wyeksponowane miejsca sprawdzają się najlepiej.
Stojąc, rozglądał się po okolicy. Przez pełną minutę patrzył na południowy kraniec Manhattanu, a
potem omiótł wzrokiem linię brzegową, twarze ludzi stojących na pomoście spacerowym i
wreszcie spojrzał na statki i łodzie płynące Hudsonem w obu kierunkach.
- Takie barbarzyństwo — powiedział, wskazując na daleki kraniec wyspy — nigdy nie
wydarzyłoby się w Rosji.
Jake Grafton mruknął coś niezrozumiale.
- Wiem, co myślisz — ciągnął Ilin, spojrzawszy przelotnie na Amerykanina. - Że nigdy nie
pozwolilibyśmy kilkudziesięciu Arabom swobodnie poruszać się po kraju, robiąc z dużymi
pieniędzmi, co im się żywnie podoba. I oczywiście masz rację. Ale nie to byłoby najważniejsze.
Bin Laden, Al-Kaida, Islamski Dżihad... Wszyscy ci religijni faszyści wiedzą, że gdyby
kiedykolwiek zdecydowali się na taki numer - Ilin wskazał dłonią na południe - w Rosji,
polowalibyśmy na nich do końca świata i wykończylibyśmy każdego schwytanego winowajcę.
Totalna eksterminacja. Do samego końca.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin