Peter S. Beagle
Ostatni jednorożec
Przełożył
Michał Kłobukowski
1998
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
The Last Unicorn
Data wydania:
1968
Wydanie polskie
Projekt okładki:
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce:
Robert Rodriguez
Przełożył:
Wydawca:
PRÓSZYŃSKI i S-KA SA,
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
ISBN 83-7180-826-7
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Pamięci doktora Olferta Dappera,który w roku 1673 napotkał w lasach Maine dzikiego jednorożca.
Robertowi Nathanowi,który widział kilka w Los Angeles.
Beagle jest prawdziwym czarodziejem słowa... Był porównywany, nie bez słuszności, z Lewisem Carrollem i J. R. R. Tolkienem, choć stoi na własnych nogach - twardo i z powodzeniem.
– Granville Hicks, Saturday Review
Rozdział pierwszy
Jednorogini żyła w bzowym lesie całkiem sama. Była bardzo stara, choć nie zdawała sobie z tego sprawy, straciła więc już beztroską barwę piany morskiej i przybrała kolor śniegu, jaki pada w księżycową noc. Oczy wciąż jednak miała czyste, niestrudzone, i tak jak dawniej poruszała się niby cień po powierzchni morza.
W niczym nie przypominała rogatego konia – w tej bowiem postaci często przedstawia się jednorożce, są one jednak mniejsze od koni, no i mają racice. Im tylko dana jest owa pradawna gracja, której koń nie ma, jeleń nieśmiało naśladuje, a koza skocznie przedrzeźnia. Szyję miała długą i smukłą, więc głowa wydawała się mniejsza, niż w istocie była. Grzywa spływała jej do połowy grzbietu, miękka jak puch dmuchawca, misterna niczym obłok. Uszy miała spiczaste, nogi szczupłe, z pędzelkami białych włosków u pęcin. Długi róg wyrastający tuż nad oczami nawet o najczarniejszej pomocy drżał i lśnił własną poświatą jak koncha. Zabijała nim niegdyś smoki. Uleczyła króla, któremu źle się goiła zatruta rana, i strącała dojrzałe kasztany dla niedźwiadków.
Jednorożce są nieśmiertelne. Żyją samotnie, stale w jednym miejscu. Jest to zwykle las, w którym znajdą jeziorko dość czyste, aby mogły się przejrzeć, są bowiem troszkę próżne, bo wiedzą, że nie ma na świecie istot piękniejszych i bardziej czarodziejskich niż one. Nader rzadko łączą się w pary, a miejsce narodzin jednorożca jest zaklęte jak żadne inne.
Jednorogini dawno nie widziała żadnego ze swych pobratymców. Po raz ostatni zdarzyło się to w czasach, gdy młode dziewice (które jeszcze i teraz niekiedy ją odnajdywały) wołały do niej w jakimś dziś już zapomnianym języku; nie zdawała sobie jednak sprawy z upływu miesięcy, lat, stuleci, a nawet pór roku. W jej lesie trwała wieczna wiosna, bo ona tam mieszkała. Całymi dniami przechadzała się wśród ogromnych buków, mając pieczę nad wszystkim, co żyło w ziemi i w chaszczach, w gniazdach i w pieczarach, w norach i w koronach drzew. Pokolenia wilków i zajęcy zdobywały pożywienie, kochały się, miary młode i umierały. Jednorogini nie robiła żadnej z tych rzeczy, więc nie mogła im się dość napatrzyć.
Pewnego dnia dwaj ludzie z długimi łukami jechali przez las, tropiąc jelenie. Podążyła ich śladem, tak ostrożnie, że nawet konie jej nie wyczuły. Na widok ludzi zawsze ogarniała ją tkliwość przedziwnie zmieszana z trwogą. W miarę możności nigdy im się nie ukazywała, ale lubiła przyglądać się przejeżdżającym i słuchać ich rozmów.
– Nieswojo tu jakoś – utyskiwał starszy myśliwy. – Zwierzęta w lesie jednorożca z czasem same uczą się trochę czarować, a zwłaszcza znikać na zawołanie. Nic tu nie upolujemy.
– Jednorożców dawno nie ma – odparł młodszy. – Jeśli w ogóle istniały. To zwykły las.
– No to czemu nigdy nie więdną tu liście ani nie pada śnieg? Mówię ci, na całym świecie pozostał jeden jednorożec – niechaj się wiedzie staruszkowi! Dopóki żyje w tym lesie, żaden łowca nie przytroczy tu do siodła choćby sikorki. Sam się przekonasz. Wiem to i owo o jednorożcach.
– Z książek – odrzekł jego towarzysz. – Tylko z książek, legend i pieśni. Odkąd trzech króli zmieniło się na tronie, nikt ani nie bąknął, że widział jednorożca, w kraju czy za granicą. Wiesz o nich tyle, co ja, bo czytałem te same księgi, słuchałem tych samych opowieści i też nigdy żadnego nie widziałem.
Pierwszy łowca milczał przez jakiś czas, a drugi pogwizdywał z cierpką miną. Wtem starszy odezwał się:
– Moja prababka widziała raz jednorożca. Opowiadała mi, jak byłem mały.
– Coś takiego! I co, schwytała go na złotą uzdę?
– Nie miała złotej uzdy. Wcale nie trzeba jej mieć, żeby złapać jednorożca. Wystarczy czyste serce.
– Aha – parsknął młodszy. – To może dosiadła go na oklep i pocwałowała wśród drzew, jak nimfa w zaraniu świata?
– Bała się dużych zwierząt, więc tylko siedziała bez ruchu, a jednorożec położył jej głowę na kolanach i zasnął. Ani drgnęła, póki się nie zbudził.
– A jak wyglądał? Pliniusz opisuje go jako okropnie dzikiego zwierza z głową jelenia, nogami słonia i ogonem niedźwiedzia. A znów Chińczycy...
– Prababka mówiła tylko, że ładnie pachniał. Nie znosiła zapachu zwierząt, nawet kota czy krowy, a co dopiero dzikiego stworzenia. A zachwyciła się wonią jednorożca. Pewnego razu aż się popłakała, kiedy mi o tym mówiła. No cóż, była już bardzo stara i każde wspomnienie młodości wyciskało jej łzy z oczu.
– Wracajmy. Zapolujemy gdzie indziej – rzekł raptem drugi łowca.
Gdy zawracali konie, Jednorogini bezszelestnie skryła się w gąszczu. Dopiero kiedy minęli ją i znacznie się oddalili, wróciła na drogę. Mężczyźni jechali w milczeniu. Na skraju lasu młodszy spytał cicho:
– Jak myślisz, czemu odeszły? Jeśli w ogóle istniały.
– Kto wie? Świat się zmienia. Uważasz, że czasy sprzyjają jednorożcom?
– Nie, ale chyba nikt jeszcze tego nie powiedział o swoich czasach. Teraz sobie przypominam, że chyba słyszałem jakieś opowieści... ale morzyło mnie wino albo myślałem o czym innym... No, mniejsza. Pospieszmy się, póki widno. Może coś jeszcze upolujemy. Jazda!
Wypadli na otwartą przestrzeń, dali koniom ostrogę i pognali galopem. Lecz nim znikli w oddali, pierwszy obejrzał się i zawołał przez ramię, jakby widział ukrytą w cieniu Jednoroginię:
– Zostań, gdzie jesteś, nieszczęsne stworzenie. Nie dla ciebie ten świat. Pilnuj swego lasu. Dbaj, żeby drzewa wiecznie się zieleniły, a twoi przyjaciele żyli długo. I nie zawracaj sobie głowy młodymi dziewczynami, bo z nich zawsze wyrastają głupie stare babska. Powodzenia!
Stojąc bez ruchu na skraju lasu, Jednorogini powiedziała:
– Jestem jedynym jednorożcem na świecie. – Były to pierwsze słowa od z górą stu lat, jakie wyrzekła na głos, choćby tylko do siebie.
„Niemożliwe”, myślała. Nigdy dotąd nie ciążyło jej to, że jest sama, że nie widuje istot do siebie podobnych, wiedziała bowiem, że są gdzieś na świecie, a taka świadomość starcza jednorożcowi za towarzystwo.
– Ale przecież gdyby wszystkie przepadły, wiedziałabym o tym, bo i ja bym przepadła. Nic, co je spotyka, nie może mnie ominąć – powiedziała.
Własny głos tak ją przeraził, że poderwała się do biegu. Sunęła po mrocznych ścieżkach, rącza i lśniąca, przecinała nieoczekiwane polany, nieznośnie połyskujące źdźbłami traw lub wymoszczone cieniem, biegła świadoma wszystkiego wokół: od ziół, które muskały jej pęciny, po prędkie jak ruchy owadów migotanie srebra i błękitu na liściach unoszonych przez wiatr.
– Och, nie mogłabym tego porzucić, przenigdy. Choćbym naprawdę była ostatnim jednorożcem. Tu tylko potrafię żyć, znam smak i zapach każdej rzeczy, wiem, co jest czym. Czego miałabym szukać w świecie, jeśli nie znów tego samego?
Ale gdy wreszcie przystanęła i posłuchała krakania wron i swarów wiewiórek tuż nad swą głową, pomyślała: „A jeśli schowały się wszystkie razem, daleko stąd? A jeśli na mnie czekają w ukryciu?”
Gdy raz ogarnęły ją wątpliwości, nie zaznała już spokoju. Odkąd po raz pierwszy wyobraziła sobie, że opuszcza swój las, nie mogła wytrwać w miejscu, nie pragnąc znaleźć się gdzie indziej. Kłusowała tu i tam nad jeziorkiem, wzburzona i nieszczęśliwa. Jednorożce nie są od tego, żeby dokonywać wyborów. Mówiła sobie „nie”, „tak” i znowu „nie”, dniem i nocą, aż po raz pierwszy poczuła, że minuty obłażą ją jak robactwo. „Nie pójdę. Ludzie od pewnego czasu nie widują jednorożców, ale to jeszcze nie dowód, że wszystkie znikły. A choćby nawet tak było, też bym nie poszła. Ja tu mieszkam”.
Lecz którejś ciepłej nocy zbudziła się i powiedziała:
– Tak. I to zaraz.
Pospieszyła przez las, starając się na nic nie patrzeć, nie czuć zapachów ani nawet ziemi pod kopytami. Nocne zwierzęta – sowy, lisy, jelenie – unosiły łby, gdy je mijała, ale na nie też nie chciała spojrzeć. „Muszę prędko stąd iść i jak najprędzej wrócić”, myślała. „Może nie trzeba będzie odchodzić daleko. Ale czy znajdę tamte jednorożce, czy nie, wrócę jak najszybciej”.
Wiodący skrajem lasu gościniec skrzył się w blasku księżyca niczym woda, ale gdy Jednorogini wybiegła spod osłony drzew, poczuła, jaki twardy jest trakt i jak daleko się ciągnie. Mało brakowało, a zawróciłaby, lecz tylko głęboko odetchnęła leśnym powietrzem, które jeszcze za nią się niosło, i trzymała je w ustach jak kwiat, póki mogła.
Długa droga biegła donikąd i nie miała końca. Mijała wsie i miasteczka, góry i równiny, kamieniste pustkowia i łąki wykwitłe spośród głazów, lecz wszędzie była obca i nigdzie ani na chwilę nie spoczywała. Pędziła Jednoroginię coraz dalej, niby przypływ szarpała ją za kopyta, nękała, nie pozwalając jak dawniej w spokoju wsłuchiwać się w powietrze. Jednorogini w oczach miała pełno kurzu, a grzywę ciężką i sztywną od brudu.
W lesie czas zawsze ją omijał, lecz teraz, w podróży, to ona go mijała: drzewa zmieniały barwy, zwierzęta porastały gęstym futrem i znów je zrzucały. Chmury pełzły lub mknęły, popędzane zmiennymi wiatrami, różowiły się i złociły w słońcu, siniały burzą. Wszędzie wypatrywała swoich pobratymców, lecz nie znalazła po nich ani śladu; języki, które słyszała po drodze, nie miały już nawet dla nich nazwy.
Kiedyś wczesnym rankiem miała akurat skręcić z gościńca i ułożyć się do snu, gdy ujrzała mężczyznę gracującego ogród. Wiedziała, że powinna się skryć, a jednak stała bez ruchu i przyglądała się, jak człowiek pracuje. W końcu wyprostował się i ją zauważył. Był tak tłusty, że przy każdym kroku trzęsły mu się policzki.
– Och – westchnął. – Och, jakaś ty śliczna.
Wyciągnął pas ze spodni, zrobił pętlę i niezdarnie ruszył w stronę Jednorogini. Przyjęła to raczej z zadowoleniem niż z trwogą: człowiek wiedział przecież, z kim na do czynienia, tak jak zdawał sobie sprawę, że sądzone mu jest okopywać rzepę i gonić za tym lśniącym, co biega szybciej niż on. Gdy zamachnął się pierwszy raz, usunęła się tak lekko, jakby sam podmuch wymiótł ją z zasięgu jego ręki.
– Swojego czasu tropiono mnie z dzwonkami i proporcami – powiedziała. – Ludzie wiedzieli, że jeśli chcą mnie pojmać, muszą urządzić czarowne łowy, to może się zbliżę, żeby popatrzeć. Ale i tak nigdy nie dałam się schwytać.
– Chyba noga mi się omskła – rzekł mężczyzna. – Prrr, ślicznotko.
– Nigdy nie rozumiałam – zastanawiała się Jednorogini, podczas gdy dźwigał się z ziemi – co właściwie chcecie ze mną począć, kiedy już mnie złapiecie. – Znów dał susa, a ona wymknęła mu się jak deszcz. – Chyba sami siebie nie znacie.
– No, ciś, ciś, prrr. – Pot spływał mu po ubłoconej twarzy. Z trudem łapał oddech. – Ładnaś – sapnął. – Ładniutka kobyłka.
– Kobyłka? – Okrzyk Jednorogini zabrzmiał przenikliwie jak fanfara, aż człowiek przestał ją ścigać i zatkał sobie uszy. – Kobyła? – spytała. – Więc mam być koniem? Za to mnie masz? Tyle tylko widzisz?
– Dobry koniś – dyszał grubas. Oparł się o płot i wytarł twarz. – Wyczeszę cię, oczyszczę. Będzie z ciebie klaczka gracka, jak mało która. – Znów się zamierzył. – Wezmę cię na jarmark. No, pódź tu, koniś.
– Koniś – powtórzyła. – A więc to konia próbowałeś schwytać. Siwą klacz z grzywą pełną rzepów. – Gdy znów się zbliżył, zahaczyła rogiem o pętlę, wyrwała mu ją z ręki i cisnęła w kępę stokrotek po drugiej stronie drogi. – Powiadasz, że jestem koniem? – parsknęła. – Dobre sobie!
Przez chwilę był tak blisko, że swymi wielkimi oczami spojrzała mu prosto w zmęczone, zdumione ślepka. Zaraz jednak odwróciła się i pognała gościńcem, tak chyżo, że na jej widok wołano:
– A to ci koń! To ci dopiero koń!
Jakiś staruszek rzekł cicho do żony:
– To arabski kuń. Byłem ja raz na takim statku, gdzie mieli arabskiego kunia.
Odtąd Jednorogini nawet nocą unikała miast, jeśli tylko mogła je jakoś obejść. Mimo to parokrotnie ruszano w pogoń, lecz nie za nią, tylko za zbłąkaną siwą klaczą, i nie tak, jak należy ścigać jednorożca: z czcią i weselem. Ludzie zbrojni w liny, sieci i kostki cukru gwizdali i wołali:
– Bess! Nellie!
Czasem zwalniała – ot, na tyle, żeby konie mogły ją zwęszyć. Potem patrzyła, jak stają dęba, zawracają i pierzchają, unosząc przerażonych jeźdźców. Bo konie zawsze ją poznawały. „Jak to jest możliwe?”, zastanawiała się. „Gdyby wśród ludzi po prostu zaginęła pamięć o jednorożcach albo gdyby zmienili się do tego stopnia, że by je znienawidzili i przy lada okazji dybali na ich życie, chyba bym to zrozumiała. Ale że w ogóle nie są w stanie dostrzec jednorożca i patrząc nań widzą zupełnie inne stworzenie? Czym wobec tego wydaje się człowiek człowiekowi? Czym są dla nich drzewa, domy, prawdziwe konie? Albo ich własne dzieci?”
Kiedy indziej myślała: „Skoro ludzie sami już nie wiedzą, na co patrzą, to może są jeszcze na świecie jednorożce. Nikt o nich nie wie i w to im graj”. Lecz ani próżność, ani nadzieja nie mogła zagłuszyć w niej przekonania, że ludzie się zmienili, a z nimi cały świat, ponieważ zabrakło jednorożców. Podążała jednak znojnym szlakiem, choć coraz bardziej żałowała, że opuściła swój las.
Któregoś popołudnia pewien motyl zachybotał na wietrze i usiadł na czubku jej rogu – aksamitny, posypany ciemnym pyłkiem, ze złociście nakrapianymi skrzydełkami, delikatny jak płatek kwiatu. Zasalutował krętymi czułkami, tańcząc w tę i z powrotem po rogu.
– Jestem wędrownym szulerem – przedstawił się. – Jak się masz?
Jednorogini roześmiała się po raz pierwszy, odkąd ruszyła w drogę.
– Co ty wyprawiasz, motylku? – spytała. – Latasz przy takim wietrze? Zaziębisz się i umrzesz przed czasem.
– Śmierć zabiera, co człowiek rad by zachował – odparł motyl – a zostawia, co chętnie by postradał. Dmij, wietrze, aż ci pękną policzki. Grzeję dłonie przy ogniu życia i to mi sprawia ulgę do kwadratu. – Mienił się na jej rogu jak skrawek zmierzchu.
– Wiesz, kim jestem, motylku? – spytała z nadzieją.
– Wiem to znakomicie: jesteś handlarzem ryb. Jesteś dla mnie wszystkim, jesteś mym słoneczkiem, jesteś stara, siwa i senna, jesteś moja Mary Jane, suchotnica ze skwaszonym liczkiem. – Urwał, ale zaraz dodał lekkim tonem, trzepocząc skrzydełkami na wietrze: – Imię twe zawiesiłem sobie w serduszku niby złoty dzwoneczek. Rad bym potargał własne ciało na strzępy, byle choć raz zawołać cię po imieniu.
– Wymów je więc – rzekła błagalnie. – Skoro je znasz, to mi powiedz.
– Tutelitury! – zawołał motyl, wielce uradowany. – Skucha! Nie dostaniesz medalu. – Podrygiwał i migotał na jej rogu, śpiewając: – Wróć do domu, Billy Bailey, wróć do domu, dokąd niegdyś przekradał się po kryjomu. Zakasz rękawy, Winsocki, spadającą gwiazdę chwyć. Glina się nie rusza, we krwi kipi dusza, więc i ja potrafię rozsierdzić parafię.
W blasku bijącym od rogu oczy motyla szkliły się szkarłatnie. Jednorogini westchnęła i powlokła się dalej, ubawiona i zawiedziona równocześnie. „Dobrze ci tak”, mówiła sobie. „Powinnaś wiedzieć, że motyl cię nie pozna. Znają tylko przyśpiewki, wierszyki – cokolwiek zasłyszą. Mają dobre chęci, ale wszystko im się plącze. Co to zresztą szkodzi? Tak prędko umierają”.
Motyl zawadiacko wirował jej przed oczami i wyśpiewywał:
– Jeden, drugi, trzeci przechera. Nie, jam bez winy, pociecha padliny, spójrz na te smętne, przydrożne ruiny. Och, cóż za przeklęte minuty rachuje ten, kto wielbi, a zarazem wątpi. Spiesz, Radości, i przywiedź z sobą zastęp wyuzdanych złud, co je mam pod komendą, a w sprzedaży będą tylko przez trzy dni, po okazyjnych, sezonowych cenach. Kocham cię, kocham, och, zgrozo, zgrozo, zgiń, przepadnij, wiedźmo, zaiste, powiadam waści, w niefortunnym miejscu postanowiłeś ochromieć, wierzbo, wierzbo, wierzbo. – Jego głosik dźwięczał w głowie Jednorogini jak sypiące się srebrne monety.
Przez resztę gasnącego dnia podróżowali razem, lecz gdy słońce się zniżyło, a niebo napełniło różanymi rybami, motyl uleciał z rogu i zawisł przed nią w powietrzu.
– Muszę pojechać linią „A” – oznajmił uprzejmie. Na tle chmur widać było w aksamitnych skrzydełkach delikatne czarne żyłki.
– Żegnaj – odparła Jednorogini. – Mam nadzieję, że usłyszysz jeszcze wiele piosenek. – Uznała, że to najlepsze, co można powiedzieć motylowi na pożegnanie. On jednak dalej furkotał nad jej głową w błękitnym zmierzchu, już wcale nie taki dziarski, trochę nawet podenerwowany.
– No, leć już – popędzała go. – Za zimno dla ciebie. Nie powinieneś być na dworze.
Lecz motyl dalej igrał i nucił pod wąsem.
– Jadą na koniu zwanym Macedonai – zaintonował z roztargnieniem. A potem, bardzo wyraźnie: – Jednorożec. W starofrancuskim unicorne. Po łacinie unicornis. Dosłownie: jednorogi, od ...
GILGUSZ