Pielewin Wiktor - Swieta ksiega wilkolaka (PERN).doc

(1375 KB) Pobierz

WIKTOR

PIELEWIN

ŚWIĘTA KSIĘGA WILKOŁAKA

Священная книга оборотня

Przełożyła

Ewa Rojewska-Olejarczuk


Opinia ekspertów

Niniejszy tekst, znany również pod tytułem A Huli, to nieporadny falsyfikat, sporządzony przez nieznanego autora w pierwszej ćwierci XXI wieku. Zdaniem większości ekspertów, interesujący jest nie tyle sam tekst, ile sposób, w jaki się pojawił. Dokument tekstowy, zatytułowany A Huli, mieści się rzekomo na twardym dysku notebooka znalezionego „w dramatycznych okolicznościach" w jednym z moskiewskich parków. O tym, że akcja ta została wyreżyserowana, świadczy opisujący znalezisko protokół milicyjny, który daje, jak sądzimy, niezłe pojęcie o wirtuozerskich technologiach współczesnego piaru.

Protokół jest autentyczny, ma wszystkie wymagane pieczęcie i podpisy, choć dokładny czas jego powstania pozostaje nieznany - górną część strony tytułowej z datą odcięto przy broszurowaniu i oprawianiu dokumentu przed odesłaniem go do archiwum po zakończeniu roku kalendarzowego, jak tego wymagają przepisy. Z protokółu wynika, że zainteresowanie milicji wywołały dziwne zjawiska przyrody w parku Bitcewskim, w południowym okręgu administracyjnym Moskwy. Okoliczni mieszkańcy zauważyli nad drzewami błękitnawą poświatę, pioruny kuliste i mnóstwo pięciobarwnych tęcz. Niektóre tęcze miały formę kul (według zeznań świadków, ich kolory jakby prześwitywały jedne przez drugie).

Epicentrum anomalii stanowił spory plac na skraju parku, gdzie znajduje się trampolina do skoków rowerowych. Obok trampoliny znaleziono stopioną ramę od roweru Canondale Jekyll 1000 i szczątki kół. Trawa w promieniu dziesięciu metrów dokoła była wypalona, przy czym wypalony obszar miał kształt regularnej pięcioramiennej gwiazdy, poza jej granicami zaś trawa pozostała nietknięta. W pobliżu ramy od roweru znaleziono części damskiej garderoby: dżinsy, parę adidasów, figi z napisem „Niedziela" i T-shirt z wyszytym na piersi słowem „скиf”.

Sądząc z załączonej do protokółu fotografii, trzecia litera tego słowa bardziej przypomina cyrylickie и niż łacińskie „u". Można założyć, że mamy tu do czynienia nie z anagramem słowa fuck, jak twierdzi w swej monografii M. Lejbman, ale ze słowem skif (Scyta). Potwierdza to napis: „Tak, my - Azjaci!"[1] na plecach koszulki - niewątpliwa aluzja do wiersza A. Błoka Scytowie, którego M. Lejbman najwyraźniej nie zna.

Wśród garderoby znajduje się plecak z notebookiem wcześniej wspomnianym w protokóle. Żadna z tych rzeczy nie ucierpiała, nie znaleziono na nich śladów ognia, co wskazuje, że zostały podrzucone na miejsce zdarzenia już po tym, jak na trawie pojawiła się wypalona gwiazda. W powyższej sprawie nie wszczęto żadnego dochodzenia.

Los tekstu znajdującego się (rzekomo) na twardym dysku jest dobrze znany - początkowo tekst krążył w środowiskach okultystycznych, a następnie został wydany w formie książkowej. Jego oryginalny tytuł uznali za nieprzyzwoity nawet księgarze, toteż wydawcy przemianowali go na Świętą księgę wilkołaka. Wzmiankowany tekst nie zasługuje oczywiście na poważną analizę literaturoznawczą czy krytyczną. Warto wszakże wspomnieć, że stanowi tak gęstą plątaninę zapożyczeń, naśladownictw, odniesień i aluzji (nie mówiąc już o okropnym języku i wyjątkowym infantylizmie autora), iż nawet nie warto pytać poważnych specjalistów, czy jest autentyczny: może być interesujący jedynie jako symptom głębokiego duchowego upadku, przeżywanego przez nasze społeczeństwo. A pseudoorientalna metafizyka, której znajomością autor usiłuje epatować podobnych sobie smętnych nieudaczników, u poważnych ludzi może wywołać tylko uśmiech politowania. Pragniemy zapewnić moskwian i gości naszej stolicy, że czystość i porządek w parku Bitcewskim są utrzymywane na należytym poziomie, a moskiewska milicja dniem i nocą czuwa nad spokojem i bezpieczeństwem spacerowiczów. A najważniejsze, przyjaciele - to żeby w naszym życiu zawsze znalazło się miejsce dla radosnej pieśni!

mjr Tengiz Kokojew,

komendant posterunku milicji Bitca-centrum

dr Maja Maraczarska, dr Igor Koszkodawlenko, filolodzy

Peldis Szarm, prezenter programu telewizyjnego

„Karaoke o Najważniejszym"


W czystym bezwietrzu gwiezdnych przestworów

Wiele ma Pan nasz jasnych ubiorów.

Z nieznanego źródła

Kto jest bohaterem twym, Dolores Haze?

Superman niebieski czy jakiś barman?

Czarowne miraże w skwarze, palmowe plaże,

Bar i gwar, i wir par, moja Carmen!

Humbert Humbert

(przekład Roberta Stillera)

Klient, którego namotał mi barman Serge, miał czekać w barze „Aleksandrowskim" hotelu „National" o dziewiętnastej trzydzieści. Była już dziewiętnasta czterdzieści, a taksówka wciąż się wlokła, przepychając się z jednego korka w drugi. Już nawet byłam gotowa uwierzyć, że mam duszę - tak mi było na niej ciężko.

- I want to be forever young[2] - po raz nie wiem który śpiewał w radiu Alphaville.

Chciałabym mieć twoje problemy, pomyślałam. I natychmiast przypomniałam sobie o własnych.

Tak w ogóle to rzadko o nich myślę. Wiem tylko, że kryją się gdzieś tam, w czarnej pustce, i w każdej chwili mogę do nich powrócić. I przekonać się kolejny raz, że nie sposób ich rozwiązać. Jeśli się nad tym zastanowić, można dojść do interesujących wniosków.

Powiedzmy, że je rozwiążę. Co wtedy? Po prostu znikną - to jest odpłyną na zawsze w ten sam niebyt, w którym i tak tkwią przez większość czasu. Jedynym praktycznym rezultatem będzie to, że mój umysł przestanie je wywlekać z czarnej pustki. A więc czyż moje nierozwiązywalne problemy nie polegają wyłącznie na tym, że o nich myślę, i czyż nie stwarzam ich na nowo w chwili, gdy sobie o nich przypominam?

Najśmieszniejszy z tych problemów stanowi moje nazwisko. Co prawda, stanowi ono problem tylko w Rosji, ponieważ jednak mieszkam właśnie tu, jest to problem bardzo realny.

Nazywam się A Huli.

Dawniej, kiedy obowiązywała stara ortografia, można było przynajmniej na piśmie uniknąć nieprzyzwoitych skojarzeń. Pisałam swoje nazwisko przez „i" z kropką. Na pieczątce, którą podarował mi w trzynastym roku pewien petersburski adwokat, znający tajemnicę, zostało ono połączone w dwa znaki:

To bardzo interesująca historia. Pierwsza pieczątka, którą dla mnie zamówił, była rżnięta w rubinie i wszystkie pięć liter łączyło się w jeden symbol:

Dał mi ten rubin, kiedyśmy płynęli jachtem po Zatoce Fińskiej, a ja, gdy tylko mu się przyjrzałam, wrzuciłam kamień do wody. Mecenas pobladł i zapytał, czemu go nienawidzę. Oczywiście nie dlatego, że naprawdę myślał, iż go nienawidzę. Po prostu w tamtej epoce modne były teatralne porywy duszy, które zresztą stały się przyczyną pierwszej wojny światowej i rosyjskiej rewolucji.

Wyjaśniłam, że można, co prawda, nałożyć wszystkie litery jedna na drugą i zmieścić na niedużym kamieniu, co wypadnie niedrogo, ale wtedy nie będzie wiadomo, która z tych liter jest pierwsza. Dwa dni później był gotowy drugi wariant pieczęci - na podłużnym opalu - „z tajemniczym i szalonym AH", jak ujął to wytwornie mecenas w załączonym do prezentu wierszu.

Oto jacy ludzie byli kiedyś w Rosji. Nawiasem mówiąc, podejrzewam, że nie napisał tego wiersza sam, tylko zamówił go u poety Kuzmina, jako że po rewolucji kilka razy nachodzili mnie naćpani kokainą palanci z czrezwyczajki w poszukiwaniu jakichś brylantów. Potem do mojego mieszkania na ulicy Italiańskiej dokwaterowano ślusarzy i praczki, a mnie samą pozbawiono resztek godności osobistej, usuwając z alfabetu literę „i". Dlatego od samego początku nie lubiłam komunistów, nawet w czasach, kiedy wierzyło w nich wiele światłych umysłów.

W rzeczywistości moje nazwisko jest bardzo piękne i nie ma nic wspólnego z jego rosyjskim znaczeniem. „A Huli" znaczy po chińsku „lisica A". W rozumieniu rosyjskim „A" to moje imię, a „Huli" - nazwisko. Cóż mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Nazywano mnie tak już wówczas, gdy nie istniał w ogóle sam język rosyjski.

Kto by pomyślał w owych czasach, że moje szlachetne nazwisko stanie się kiedyś wulgaryzmem? Z imieniem też nie mam lekko, mimo że to tylko jedna litera. Idę na przykład ulicą, widzę kolejkę i aż podskakuję. A... co to za chujoza? Alfa-Bank Express. Chociaż już Ludwig Wittgenstein twierdził przecież, że na świecie są tylko imiona. Więc nie ma się na kogo obrażać.

My, lisice, jesteśmy szczęśliwymi istotami, bo mamy krótką pamięć. Dokładnie pamiętamy tylko ostatnie dziesięć, dwanaście lat, a wszystko, co było dawniej, śpi w czarnej pustce, o której już mówiłam. Ale nie znika całkowicie. Przeszłość to dla nas coś jak ciemna pakamera, z której możemy w każdej chwili wyciągnąć dowolne wspomnienie, co osiągamy szczególnego rodzaju wysiłkiem woli, dość męczącym. To czyni nas interesującymi rozmówczyniami. Mamy wiele do powiedzenia prawie na każdy temat; poza tym znamy wszystkie główne języki świata - miałyśmy dużo czasu, by się ich nauczyć. Ale nie rozdrapujemy wrzodu pamięci bez potrzeby, i na co dzień strumień naszych myśli jest praktycznie taki sam jak u ludzi. Dotyczy to również przyjmowanej przez nas na co dzień postaci - czyni ona lisicę nie do odróżnienia od bezogoniastej małpy.

Wiele osób nie rozumie, jak to możliwe. Spróbuję wyjaśnić. W każdej kulturze zazwyczaj wiąże się wygląd zewnętrzny z określonymi cechami charakteru. Piękna księżniczka jest dobra i litościwa; zła czarownica - brzydka i ma na nosie ogromną brodawkę. Istnieją również subtelniejsze związki, które nie tak łatwo zdefiniować - właśnie na nich opiera się w malarstwie sztuka portretu. Związki te zmieniają się z biegiem czasu i dlatego piękności jednej epoki często wywołują w innej epoce zdumienie. A więc, mówiąc najprościej, osobowość lisicy to taki typ ludzki, z jakim jej wygląd kojarzy się przeciętnemu przedstawicielowi danej epoki.

Mniej więcej co pięćdziesiąt lat dobieramy do swych niezmiennych rysów nowy fantom duszy, który prezentujemy ludziom. Dzięki temu z ludzkiego punktu widzenia nasze wnętrze zawsze w stu procentach odpowiada wyglądowi zewnętrznemu. Inna sprawa, że nie jest identyczne z prawdziwym, ale któż to pojmie? U większości ludzi tego, co prawdziwe, w ogóle nie ma, istnieje tylko to, co zewnętrzne i wewnętrzne, dwie strony jednej monety, którą, jak człowiek szczerze wierzy, gdzieś rzeczywiście wpłacono na jego rachunek.

Wiem, że to dziwnie brzmi, ale naprawdę tak jest: dla dogodzenia współczesnym dobieramy sobie do wyglądu nowe „ja", zupełnie jak suknię uszytą według nowej mody. Poprzednie wędrują do lamusa, i niebawem same musimy się dobrze wysilać, by sobie przypomnieć, jakie byłyśmy dawniej. I żyjemy wesołymi głupstewkami, ulotnymi chwilami zabawy. Myślę, że jest to swego rodzaju mechanizm ewolucyjny, który ma nam ułatwić sprawy związane z mimikrą i maskowaniem. Wszak mimikra jest najdoskonalsza wtedy, kiedy stajesz się podobny do innych nie tylko z twarzy, ale i z myśli. Z tym, że jest to mimikra tylko dla lisic. Dla człowieka to przeznaczenie.

Na oko można mi dać czternaście do siedemnastu lat. Raczej czternaście. Mój wygląd wywołuje u ludzi, zwłaszcza mężczyzn, silne i sprzeczne emocje, których nie chce mi się opisywać, a zresztą nie ma potrzeby - Lolite w naszych czasach czytały nawet lolity. Z tych właśnie emocji żyję. Można by zapewne powiedzieć, że żyję z oszustwa: w rzeczywistości bynajmniej nie jestem małolatą. Dla ułatwienia określam swój wiek na dwa tysiące lat - potrafię je sobie przypomnieć mniej więcej dokładnie. Można to zresztą uznać za kokieterię, naprawdę bowiem jestem o wiele starsza. Początki mojego życia sięgają zamierzchłych czasów, i przypomnieć je sobie tyleż trudno, co oświetlić latarką nocne niebo. My, lisice, nie urodziłyśmy się tak jak ludzie. Wywodzimy się od niebiańskiego kamienia i jesteśmy luźno spokrewnione z samym Sun Wu-kongiem, bohaterem Podróży na zachód (choć nie upieram się, że to prawda - nie pozostały mi żadne wspomnienia z tych baśniowych czasów). W owych dniach byłyśmy inne. Oczywiście wewnętrznie, a nie zewnętrznie. Zewnętrznie nie zmieniamy się z wiekiem - jeśli nie liczyć tego, że co osiem lat w ogonie pojawia nam się jeden srebrny włos.

Nie pozostawiłam w historii tak wyraźnego śladu jak inne przedstawicielki mojego rodu. Niemniej zostałam wymieniona w jednym z zabytków literatury światowej i można o mnie przeczytać nawet po rosyjsku. W tym celu należy pójść do księgarni akademickiej, kupić książkę Gan Bao Zapiski o poszukiwaniach duchów i znaleźć w niej opowieść o tym, jak w epoce Późniejszej Dynastii Han namiestnik Xihai szukał zbiegłego naczelnika straży. Namiestnikowi powiedziano, że człowieka tego uprowadziła siła nieczysta, i na poszukiwanie zaginionego wysłano oddział wojska. Dalej (noszę ze sobą tę kartkę jak talizman) do dziś nie mogę czytać bez wzruszenia:

...namiestnik z kilkoma dziesiątkami pieszych i konnych, wziąwszy ze sobą psy myśliwskie, jął szukać zbiega za murami miasta. I rzeczywiście znaleziono Xiao w pustym grobowcu. Demon zaś, słysząc głosy ludzi i psów, umknął. Ludzie wysłani przez Xiana przywiedli Xiao z powrotem. Z oblicza całkiem upodobnił się był do lisic, nie pozostało w nim prawie nic ludzkiego. Mamrotał jedynie: „A-cy!" („A-cy" to przezwisko lisicy.) Po jakichś dziesięciu dniach stopniowo zaczął odzyskiwać rozum i wtedy opowiedział:

- Kiedy lisica przyszła po raz pierwszy, w oddalonym kącie domu, między kurzymi grzędami, pojawiła się kobieta wielkiej urody. Powiedziała, że nazywa się A-cy, i jęła mnie wabić ku sobie. I tak było wiele razy, aż wreszcie, sam się tego nie spodziewając poszedłem na jej zew. Zaraz została moją żoną i tegoż wieczoru znaleźliśmy się u niej w domu... Spotkania z psami nie pamiętam, ale byłem rad jak nigdy dotąd.

- To był górski demon - uznał daoshi-wróżbita.

W Zapiskach o słynnych górach jest ustęp: W zamierzchłych czasach lisica była rozwiązłą kobietą i miała imię A-cy. Potem zamieniła się w lisią".

Oto dlaczego demony tego rodzaju przeważnie nazywają siebie A-cy.

Pamiętam tego człowieka. Miał głowę jak żółte jajo, a jego oczy wyglądały niczym dwa naklejone na to jajo papierki. Niezbyt dokładnie przytoczył historię naszego romansu, a i autor książki myli się, twierdząc, że nazywałam się A-cy. Dowódca straży nazywał mnie „A", po imieniu, a „cy" był to dźwięk, który wymykał mu się niechcący, odkąd opuściły go siły żywotne: w czasie rozmowy ze świstem zasysał powietrze, jak gdyby usiłując przyciągnąć na miejsce obwisłą dolną szczękę. Nieprawdą jest poza tym, że kiedyś byłam rozwiązłą kobietą, a potem zamieniłam się w lisicę - o ile wiem, takie rzeczy w ogóle się nie zdarzają. Tak czy owak jednak, czytanie tego fragmentu starochińskiej prozy jest dla mnie równie wzruszające jak dla starej aktorki oglądanie najwcześniejszego z zachowanych fotosów.

Dlaczego nazywają mnie „A"? Pewien uczony konfucjanista ze skłonnością do chłopców, który wiedział, kim jestem, lecz mimo to korzystał z moich usług do samej śmierci, wymyślił interesujące wyjaśnienie. Otóż jest to najkrótszy dźwięk, jaki może wydać człowiek, kiedy odmawiają mu posłuszeństwa mięśnie gardła. Istotnie, niektórzy ludzie, na których zsyłam pomroczność, zdążają wymówić coś w rodzaju zdławionego „A-a...”. Ów konfucjanista wykaligrafował nawet dla mnie dedykację, zaczynającą się od słów: „A Huli - iwa nad nocną rzeką...”

Ktoś mógłby pomyśleć, że żyć w Rosji i nazywać się A Huli to dość smutny los. Mniej więcej tak jak żyć w Ameryce i nazywać się Whatze Phuck. Tak, imię przyobleka moje życie w posępne barwy i jakiś głos wewnętrzny wciąż usiłuje pytać - a kiego chuja spodziewałaś się od losu, A Huli? To jednak, jak już mówiłam, jest najmniejszy z moich kłopotów, ponieważ pracuję pod pseudonimem, w dodatku raczej humorystyczny - co prawda, z gatunku czarnego humoru.

Fakt, że pracuję jako prostytutka, też mi nie ciąży. Dunia, moja zmienniczka z „Bałczugu" (znana tam jako Adultera), kiedyś tak oto ujęła różnicę między prostytutką a porządną kobietą: „Prostytutka bierze od faceta sto dolarów za to, że zrobi mu dobrze, a porządna kobieta zabiera gościowi cały szmal za to, że wysysa z niego krew do ostatniej kropli". Nie do końca podzielam tę radykalną opinię, ale jest w niej ziarno prawdy: obyczaje w dzisiejszej Moskwie są takie, że wyrażenie „z miłości" w przekładzie z języka przesłodzonego na prawniczy znaczy „za sto tysięcy dolarów, nawet z hemoroidami". Czy warto zatem liczyć się z opinią społeczeństwa rządzącego się takimi zasadami moralnymi?

Mam problemy znacznie poważniejsze. Na przykład sumienie. Ale o tym pomyślę w jakimś innym korku, a teraz już dojeżdżamy.

***

Cylinder to oznaka kasty, wskazująca na przynależność do elity, jakkolwiek byśmy się do niej odnosili. I jeżeli u wejścia do hotelu wita nas człowiek w cylindrze i z niskim ukłonem otwiera przed nami drzwi, znaczy to, iż zostaliśmy podniesieni na taki poziom socjalny, że nakłada to na nas poważne zobowiązania finansowe wobec ludzi, którym się tak w życiu nie powiodło.

Znajduje to odbicie również w menu. Usiadłszy przy stoliku, zagłębiłam się w drink list, próbując znaleźć swoją niszę wśród czterdziestodolarowych whisky i sześćdziesięciodolarowych koniaków (i to za marne czterdzieści gramów!). Nazwy long drinków brzmiały jak rozdziały sensacyjnej powieści:

Tequila Sunrise, Blue Lagoon, Sex on the Beach, Screwdriver, Bloody Mary, Malibu Sunset, Zombie[3]. Gotowy scenariusz filmu.

Ale ja zamówiłam koktajl pod nazwą Rusty Nail[4] - nie na cześć przyszłej randki, jak mógłby pomyśleć ktoś ze skłonnością do psychoanalizy, tylko z powodu tajemniczego Drambuie, które wchodziło w jego skład obok scotcha. W życiu codziennie trzeba poznawać coś nowego. Poza tym menu było w dwóch językach, a po rosyjsku ten koktajl nazywał się „Rasti Naił". Ot, taki sympatyczny Naił, rośnie sobie gdzieś w Żmerynce, snuje wielkie plany i nawet nie podejrzewa, że na emigracji czeka go tylko jedno - zostanie zardzewiałym gwoździem... Albo taki scenariusz: historia Ruso-Amerykanina, który wyjechał w pogoni za blaskiem wielkiego marzenia, a trafił w prozac[5]. I czemu ja nie działam w biznesie filmowym?

W barze siedziały dwie moje koleżanki po fachu - była modelka Karina i transseksualistka Nelly, która przeniosła się tu z hotelu „Moskwa" po jego zamknięciu. Mimo że Nelly niedawno stuknęła pięćdziesiątka, prosperuje wręcz bardzo dobrze. Teraz też bajerowała jakiegoś wytwornego Skandynawa, a Karina samotnie dopalała już nie pierwszego papierosa, o czym świadczyły poplamione szminką niedopałki w popielniczce. Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się dzieje - Nelly, pokraka z komsomolską przeszłością, nastukuje więcej szmalu niż młodziutkie dziewczyny o aparycji modelek. Przyczyny mogą być różne:

1) człowiek Zachodu, który z mlekiem matki wyssał ideały równouprawnienia kobiet, nie jest w stanie odtrącić kobiety z powodu jej wieku czy niedoskonałości urody, ponieważ widzi w niej przede wszystkim człowieka;

2) zaspokajanie potrzeb seksualnych przy pomocy fotomodelki oznacza dla myślącego człowieka Zachodu podporządkowanie się ideologii społeczeństwa konsumpcyjnego, a to jest niskie i podłe;

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin