grzesznik - Notatnik.pdf

(576 KB) Pobierz
grzesznik - Notatnik
TESS GERRITSEN
grzesznik
Grzesznik
TESS GERRITSEN - współczesna pisarka amerykańska, z zawodu lekarz internista. Po
studiach praktykowała w Honolulu na Hawajach, wraz z mężem, także lekarzem. W
1987 roku opublikowała pierwszą powieść, romans z wątkiem kryminalnym, a potem
kolejno osiem książek o podobnej tematyce. Kariera pisarska Gerritsen nabrała
rozpędu w 1996 roku, gdy ukazał się jej pierwszy thriller medyczny Harvest
(prawa filmowe zakupił Paramount). Dzięki odniesionemu sukcesowi mogła
zrezygnować z praktyki medycznej. Wydała m.in. powieści GRAWITACJA (1999; prawa
filmowe sprzedane za 1 min dolarów), SKALPEL (2002), GRZESZNIK (2003), SOBOWTÓR
(2004), Vanish (2005) i The Mephisło Club (2006). Książki Gerritsen ukazują się
w 20 językach i regularnie pojawiają na listach bestsellerów w USA i Europie.
Stephen King uznał ją za najciekawszą autorkę thrillerów medycznych - „lepszą od
Cooka, Palmera, a nawet Michaela Crichtona".
Polecamy thrillery Tess Gerritsen
CHIRURG GRAWITACJA
SKALPEL GRZESZNIK SOBOWTÓR
Wkrótce
AUTOPSJA
DAWCA KLUB MEFISTOFELESA
Z angielskiego przełożył JERZY ŻEBROWSKI
Strona internetowa Tess Gerritsen: www.tessgerritsen.com
WARSZAWA 2006
Tytuł oryginału: THE SINNER
Copyright © Tess Gerritsen 2003
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2004
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Żebrowski 2004
Redakcja: Beata Słama Konsultacja medyczna: dr nauk med. Marcin Szulc
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej
Kuryłowicz
ISBN-13: 978-83-7359-177-6 ISBN-10: 83-7359-177-X
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel./fax (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560
Sprzedaż wysyłkowa — księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.ksiazki .wp.pl
www.empik.com
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie II
Skład: Laguna
Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Dla mojej matki, Ruby J. C. Tom — z miłością
Podziękowania
Peterowi Marsowi i Bruce'owi Blake'owi za możliwość przyjrzenia się pracy
bostońskiej policji.
Doktor Margret Greenwaid, która pozwoliła mi zajrzeć do świata lekarzy
patologów.
Ginie Centrello za jej niesłabnący entuzjazm.
Lindzie Marrow, redaktorce, o jakiej marzy każdy pisarz.
Selinie Walker, wspaniałej współpracownicy po drugiej stronie Atlantyku.
Jane Berkey, Donaldowi Cleary'emu i cudownemu zespołowi z Agencji Jane Rotrosen.
Meg Ruley, mojej agentce, mistrzyni i latarni w mroku. Nikt nie robi tego
lepiej.
Oraz mojemu mężowi Jackobowi, który po tych wszystkich latach wciąż jest moim
najlepszym przyjacielem.
Prolog
Andhra Pradesh, Indie
Kierowca odmówił zawiezienia go dalej.
Półtora kilometra wcześniej, gdy tylko minęli opuszczone zakłady chemiczne firmy
Octagon, szosa zmieniła się w zarośniętą chaszczami polną drogę. Teraz kierowca
narzekał, że gałęzie rysują mu samochód, a po niedawnych deszczach grunt stał
się błotnisty i mogą ugrzęznąć. I co wtedy zrobią? Utkną sto pięćdziesiąt
Strona 1
grzesznik
kilometrów od Hajdarabadu. Howard Redfield wysłuchiwał całej litanii pretensji i
wiedział, że to tylko wymówka. Nikt nie jest skłonny przyznać, że się boi.
Redfield nie miał wyboru. Dalej musi iść pieszo.
Pochylił się, by powiedzieć coś kierowcy, i poczuł ostrą woń jego potu. Zobaczył
we wstecznym lusterku, na którym kołysały się pobrzękujące paciorki, że
przygląda mu się uważnie ciemnymi oczami.
— Niech pan tu na mnie zaczeka, dobrze? — poprosił^— Tutaj, na drodze.
— Jak długo?
— Z godzinę. Ile będzie trzeba.
— Mówię panu, że nic pan nie zobaczy. Nikogo już tam nie ma.
— Proszą zaczekać. Zapłacę panu podwójnie, kiedy wrócimy do miasta.
Redfield wziął plecak, wysiadł z klimatyzowanego samochodu i natychmiast
zanurzył się w oceanie wilgoci. Nie nosił plecaka od czasu studiów, gdy włóczył
się po Europie, i teraz, w wieku pięćdziesięciu jeden lat, czuł się trochę
dziwnie, zarzucając go na zwiotczałe ramiona. Ale ani myślał ruszać się
gdziekolwiek w tym malarycznym klimacie bez butelki oczyszczonej wody do picia,
środka przeciw owadom, kremu z filtrem i lekarstwa na biegunkę. No i aparatu
fotograficznego. Aparat jest niezbędny.
Pocąc się w wieczornym skwarze, spojrzał w niebo i pomyślał: Super, słońce
właśnie zachodzi, a o zmierzchu wyroją się komary. Nadchodzi kolacja, wy małe
ścierwa!
Ruszył w drogę. Ścieżkę przesłaniała wysoka trawa. Wdepnął w koleinę, zapadając
się po kostki w błocie. Najwyraźniej od wielu miesięcy nie przejeżdżał tędy
żaden pojazd i matka natura szybko odzyskiwała swoje terytorium. Przystanął,
dysząc i oganiając się od owadów. Obejrzawszy się, zauważył, że samochód
zniknął. Poczuł się nieswojo. Czy kierowca na pewno zaczeka? Niechętnie zawiózł
go tak daleko, a jego zdenerwowanie rosło, gdy tłukli się po coraz gorszej
drodze. Twierdził, że w tej okolicy mieszkają źli ludzie i dzieją się straszne
rzeczy. Mogą obaj przepaść bez śladu i kto się pofatyguje ich szukać?
Redfield szedł dalej.
Wilgotne powietrze zdawało się go osaczać. Słyszał chlupiącą w plecaku wodę i
już czuł pragnienie, ale nie przystanął, by się napić. Mając tylko godzinę do
zmroku, musiał iść naprzód. W trawie brzęczały owady, słyszał też w koronach
drzew głosy ptaków, niepodobne jednak do znanego mu ptasiego świergotu. Wszystko
w tym kraju wydawało mu się dziwne i surrealistyczne. Wlókł się jak w transie.
Po plecach spływał mu pot. Z każdym krokiem coraz bardziej dyszał. Według mapy
miał do przebycia niewiele ponad dwa kilometry, ale szedł bez końca, a komarów
nie odstraszało nawet ponowne użycie środka
10
przeciw owadom. Dzwoniło mu w uszach od ich brzęczenia, a twarz swędziała od
ukąszeń.
Potknąwszy się o następną głęboką koleinę, upadł na kolana w wysokiej trawie. Z
trudem łapiąc oddech, wypluł kawałki roślin. Był tak zniechęcony i zmęczony, że
postanowił zawrócić. Wsiądzie z podkulonym ogonem w samolot do Cin-cinnati. W
końcu o wiele bezpieczniej być tchórzem. I o wiele wygodniej.
Westchnął ciężko i oparłszy rękę o ziemię, by się podźwignąć, zamarł nagle,
wpatrzony w trawę. Wśród zielonych źdźbeł coś lśniło. Był to tylko tani blaszany
guzik, ale w tym momencie wydał mu się znakiem. Talizmanem. Wsunął go do
kieszeni, podniósł się z ziemi i ruszył przed siebie.
Zaledwie sto metrów dalej droga skończyła się nagle na rozległej polanie,
otoczonej wysokimi drzewami. W głębi stał przysadzisty budynek z pustaków, z
zardzewiałym blaszanym dachem. Łagodny wiatr poruszał gałęziami i kołysał trawą.
To tutaj, pomyślał. Tu się wszystko wydarzyło.
Wydało mu się nagle, że oddycha zbyt głośno. Z bijącym sercem ściągnął plecak,
rozpiął go i wyjął aparat. Trzeba wszystko udokumentować, pomyślał. Octagon
będzie próbował zrobić z ciebie kłamcę. Będą chcieli cię zdyskredytować, więc
musisz być gotów do obrony. Musisz dowieść, że mówisz prawdę.
Wyszedł na polanę i ruszył w stronę sterty poczerniałych gałęzi. Trąciwszy je
butem, poczuł swąd spalonego drewna. Cofnął się, czując dreszcz na plecach.
To były resztki stosu pogrzebowego.
Trzymając aparat w spoconych dłoniach, zdjął osłonę z obiektywu i zaczął robić
zdjęcia. Zgliszcza chaty. Leżący w trawie dziecięcy sandałek. Jaskrawy strzępek
tkaniny wyrwany z sari. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział śmierć.
Obrócił się w prawo, dostrzegając w wizjerze ścianę zieleni, i miał właśnie
zrobić kolejne zdjęcie, gdy jego palec znieruchomiał na przycisku.
Na krawędzi klatki mignęła jakaś postać.
11
Odsunął aparat od oka i wyprostował się, obserwując drzewa. Nie zobaczył niczego
Strona 2
prócz kołyszących się gałęzi.
Czyżby coś poruszyło się na skraju jego pola widzenia? Dostrzegł jedynie ciemny
kształt między drzewami. Może to małpa?
Musiał dalej robić zdjęcia. Szybko zmierzchało.
Minął kamienną studnię i poszedł w kierunku budynku z blaszanym dachem,
szeleszcząc w trawie nogawkami spodni i rozglądając się na prawo i lewo. Drzewa
zdawały się mieć oczy i obserwowały go. Zbliżywszy się do budynku, zauważył, że
jego ściany wypalił ogień. Przed drzwiami leżała sterta popiołu i poczerniałych
gałęzi. Kolejny stos pogrzebowy.
Obszedł zabudowanie i zajrzał przez drzwi.
Początkowo niewiele zobaczył w mrocznym wnętrzu. Zapadał już zmierzch, a w
środku było nawet ciemniej. Widział jedynie odcienie czerni i szarości.
Przystanął na chwilę, by wzrok przywykł do braku światła. Z rosnącym zdumieniem
dostrzegł lśnienie świeżej wody w glinianym dzbanku. Poczuł zapach przypraw. Jak
to możliwe?
Za jego plecami trzasnęła gałązka.
Odwrócił się błyskawicznie.
Na polanie stała samotna postać. Drzewa znieruchomiały, zamilkły nawet ptaki.
Postać podeszła do niego, poruszając się dziwnym nierównym krokiem, i zatrzymała
w odległości metra.
Redfield cofnął się przerażony. Aparat wypadł mu z rąk.
To była kobieta. Bez twarzy.
Rozdział pierwszy
Nazywali ją Królową Zmarłych.
Choć nikt nie powiedział jej tego prosto w oczy, doktor Maura Isles słyszała
czasem, jak wypowiadano za jej plecami ten przydomek, gdy wykonując swoją pracę,
poruszała się w posępnym trójkącie między salą sądową, miejscem zbrodni i
kostnicą. Nierzadko wyczuwała w tym mroczną nutkę sarkazmu: „Oho, nadchodzi
nasza pogańska bogini po nowe ofiary". Czasem w tych szeptach pobrzmiewał
niepokój, jak w szemraniu pobożnych, wśród których pojawia się niewierny. Był to
niepokój ludzi, którzy nie potrafili zrozumieć, dlaczego kroczy śladami śmierci.
Czyżby sprawiało jej to przyjemność?, zastanawiają się. Czy dotykanie zimnego
ciała i odór rozkładu tak ją pociągają, że odwróciła się od żywych? Uważają, że
to nie może być normalne i rzucają w jej kierunku niespokojne spojrzenia,
dostrzegając szczegóły, które tylko umacniają ich w przekonaniu, że jest
dziwaczką. Cera w kolorze kości słoniowej, czarne włosy przycięte jak u
Kleopatry. Na ustach czerwona szminka. Kto się maluje, idąc na miejsce zbrodni?
A przede wszystkim niepokoi ich jej opanowanie, chłodne królewskie spojrzenie,
lustrujące okropności, których widok oni z trudem znoszą. W przeciwieństwie do
nich nie odwraca wzroku. Pochyla się nisko, przygląda, dotyka. I wącha.
13
A potem, w jaskrawym świetle prosektorium, izaczyna kroić.
Teraz przecinała skalpelem wyziębioną skórę i lśniącą pod nią warstwą żółtawego
tłuszczu. Ten człowiek lubił hamburgery i frytki, pomyślała, rozcinając nożycami
żebra i unosząc trójkątną tarczę mostka, tak jak otwiera się drzwi l kredensu,
aby odsłonić jego cenną zawartość.
Serce leżało wtulone w gąbczastą tkankę pruć. Przez pięćdziesiąt dziewięć lat
tłoczyło krew w organizmie pana Samuela Knighta. Dojrzewało i starzało się z
nim, przechodząc transformację, podobnie jak on sam, od młodego, szczupłego
mięśnia do przetłuszczonego narządu. Wszystkie pompy w końcu zawodzą i podobnie
było z tą w piersi pana Knighta, gdy siedział w pokoju hotelowym w Bostonie,
włączywszy telewizor i postawiwszy na nocnej szafce szklankę whisky z minibarku.
Nie zastanawiała się, o czym mógł myśleć w ostatnich chwilach i czy odczuwał ból
lub strach. Chociaż badała najbardziej intymne zakamarki jego ciała, rozcinała
skórę i trzymała w dłoniach jego serce, pan Samuel Knight pozostał dła niej
obcy. Milczący i niewymagający, chętnie powierzał jej swoje sekrety. Zmarli są
cierpliwi. Nie skarżą się, nie grożą, nie zwodzą pochlebstwami.
Zmarli nie krzywdzą. Ból zadają żywi.
Pracowała ze spokojem i wprawą, usuwając wnętrzności z klatki piersiowej i
kładąc wydobyte serce na blacie. Za oknem wirował pierwszy grudniowy śnieg.
Białe płatki szeptały za szybami i opadały na alejki. Ale tu, w laboratorium,
słychać było tylko odgłos lejącej się wody i szum wentylatora. Jej asystent,
Yoshima, milczał, przewidując jej polecenia i pojawiając się, gdy tylko go
potrzebowała. Pracowali razem dopiero półtora roku, lecz działali jak jeden
organizm, złączeni telepatią dwóch logicznych umysłów. Nie musiała go prosić, by
ustawił lampę. Sam to zrobił, kierując światło na ociekające krwią serce i
podając jej nożyczki.
Ciemne cętki na ścianie prawej komory i biała blizna na koniuszku serca
opowiadały jego smutną historię. Zawał, przed
Strona 3
grzesznik
14
wieloma miesiącami, a nawet latami, zniszczył już część ściany lewej komory.
Potem, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, nastąpił kolejny zawał.
Zakrzep zablokował prawą tętnicę wieńcową, tamując dopływ krwi do mięśnia prawej
komory.
Wycięła tkankę na badanie histologiczne, wiedząc już, co zobaczy pod
mikroskopem. Skrzep i martwicę. Zastępy białych krwinek, nacierających niczym
obronna armia. Może pan Samuel Knight sądził, że kłucie w piersiach jest
skutkiem nie-strawności. Nie powinien jeść na obiad tyle cebuli. Wystarczy
pewnie raphacholin. A może wystąpiły bardziej złowieszcze objawy, które
zignorował: ucisk w piersiach, duszności. Z pewnością nie przyszło mu do głowy,
że ma atak serca.
Że umrze z powodu zaburzeń rytmu.
Serce leżało teraz otwarte i pocięte na blacie. Spojrzała na tors, pozbawiony
wszystkich narządów. Tak kończy się pański służbowy wyjazd do Bostonu,
pomyślała. Nie ma tu żadnych niespodzianek. Żadnej zbrodni, z wyjątkiem szkód,
jakie wyrządził pan własnemu organizmowi, panie Knight.
Zabrzęczał interkom. Była to Louise, jej sekretarka.
— Doktor Isles?
— Tak?
— Detektyw Rizzoli na drugiej linii. Odbierze pani?
— Już.
Maura ściągnęła rękawiczki i podeszła do aparatu wiszącego na ścianie.
Yoshima, który płukał narzędzia w zlewie, zakręcił kran. Odwróciwszy się,
patrzył na nią w milczeniu tygrysimi oczami, wiedząc już, co oznacza telefon od
Rizzoli.
Kiedy Maura odwiesiła w końcu słuchawkę, zobaczyła jego Pytające spojrzenie.
— Wcześnie się dziś zaczyna — westchnęła, po czym zdjęła larruch i wyszła z
kostnicy, by wprowadzić do swego królestwa kolejnego poddanego.
15
Poranny opad białego puchu zmienił się w zdradliwą mieszaninę śniegu z deszczem,
a miejskich pługów jakoś nie było widać. Jechała ostrożnie wzdłuż Jamaica
Riverway. Opony chrzęściły w głębokiej rozmokłej mazi, a wycieraczki skrobały
oszronione szyby. To była pierwsza śnieżna zamieć tej zimy i kierowcy musieli
dopiero przywyknąć do nowych warunków. Kilka aut wpadło już w poślizg. Minęła
zaparkowany radiowóz z błyskającymi światłami. Policjant stał obok kierowcy
dźwigu pomocy drogowej i obaj patrzyli na samochód, który leżał w rowie.
Opony jej lexusa zaczęły się ślizgać i przedni zderzak obrócił się nagle w
kierunku aut jadących z przeciwka. Wdepnęła w panice hamulce i poczuła, jak
uruchamia się system anty-poślizgowy. Zjechała z powrotem na swój pas. Niech to
szlag, pomyślała z bijącym sercem, wracam do Kalifornii. Jechała w żółwim
tempie, nie bacząc na to, że na nią trąbią i że tamuje ruch. Wyprzedzajcie mnie,
kretyni. Widziałam zbyt wielu takich jak wy na moim stole.
Droga prowadziła do Jamaica Plain, dzielnicy w zachodnim Bostonie z dostojnymi
starymi domami, dużymi trawnikami, cichymi parkami i alejkami nad rzeką. W lecie
było to zielone ustronie, dające schronienie przed miejskim hałasem i upałem,
ale teraz, pod chmurnym niebem i przy wietrze smagającym zmarniałą trawę,
wyglądało ponuro.
Miejsce, którego szukała również robiło posępne wrażenie. Budynek stał za
wysokim, oplecionym gęstym bluszczem, kamiennym murem, który przypominał
barykadę broniącą przed światem. Z ulicy widziała tylko gotyckie zwieńczenia
pokrytego dachówką dachu i jedno strzeliste szczytowe okno, które wpatrywało się
w nią jak ciemne oko. Stojący przed główną bramą radiowóz był potwierdzeniem, że
trafiła pod właściwy adres. Dotychczas przyjechało tylko kilka samochodów,
oddziały szturmowe, poprzedzające całą armię techników kryminalistyki.
Zaparkowała po drugiej stronie ulicy, przygotowana na pierw-
szy podmuch wiatru. Wysiadając, poślizgnęła się i omal nie upadłszy, zawisła na
drzwiczkach samochodu. Gdy się podźwig-nęła, poczuła na łydkach strużki
lodowatej wody z mokrego rąbka płaszcza, który dotknął śniegowej brei. Stała
nieruchomo przez kilka sekund w zacinającym deszczu ze śniegiem, zdziwiona, jak
szybko to wszystko się wydarzyło.
Rzuciła okiem na policjanta, siedzącego w radiowozie po drugiej stronie ulicy.
Przyglądał jej się i z pewnością widział, jak się poślizgnęła. Zawstydzona,
wzięła z przedniego siedzenia torebkę, zatrzasnęła drzwiczki i ruszyła z
największą godnością, na jaką było ją stać, po oszronionym asfalcie.
— Wszystko w porządku, pani doktor? — zawołał z radiowozu policjant. Wcale nie
była zachwycona jego troskliwością.
— Nic mi nie jest.
— Proszę uważać w tych butach. Na dziedzińcu jest jeszcze bardziej ślisko.
Strona 4
grzesznik
— Gdzie detektyw Rizzoli?
— W kaplicy.
— Jak tam trafić?
— Nie zabłądzi pani. Na drzwiach jest wielki krzyż. Podeszła do frontowej
bramy, ale była zamknięta. Na murze
wisiał żelazny dzwon. Pociągnęła za sznurek i średniowieczny metaliczny brzęk
zamarł powoli w cichym szmerze padającego śniegu. Tuż pod dzwonem wisiała
brązowa tabliczka z napisem częściowo przysłoniętym przez brunatny bluszcz.
Graystones
Klasztor Sióstr Najświętszej Maryi od Bożej Światłości
Żniwo jest w istocie wielkie, ale robotników niewielu.
Módlcie się zatem, aby przysłano robotników na żniwo.
Po drugiej stronie bramy pojawiła się nagle kobieta w czerni. Nadeszła tak
cicho, że Maura wzdrygnęła się, zobaczywszy między prętami jej twarz. Była to
twarz staruszki, poorana tak głębokimi zmarszczkami, jakby zapadała się do
środka, ale jej
16
17
oczy lśniły, przenikliwe jak u ptaka. Zakonnica nie odezwała się, spojrzała
tylko na nią pytająco.
— Jestem doktor Isles z Urzędu Lekarza Sądowego — przedstawiła się Maura. —
Wezwała mnie tu policja.
Brama otworzyła się ze skrzypieniem. Maura weszła na dziedziniec.
— Szukam detektyw Rizzoli. Podobno jest w kaplicy.
Zakonnica wskazała drugą stronę dziedzińca, po czym odwróciła się i podreptała
powoli do najbliższych drzwi, zostawiając Maurę, by sama dotarła do kaplicy.
Płatki śniegu wirowały i tańczyły pośród zimnych kropli deszczu, jak białe
motyle krążące wokół swych przyciężkich pobratymców. Najprostsza droga do
kaplicy prowadziła przez dziedziniec, ale kamienie pokryte były lodem, a buty
Maury, ze śliskimi podeszwami, zupełnie nie nadawały się na takie warunki.
Zapuściła się więc w wąski zadaszony krużganek, który okrążał dziedziniec.
Osłaniał ją od deszczu, ale nie od wiatru, który przenikał ją na wylot. Była
zaskoczona zimnem. Przypomniała sobie, jak okrutny potrafi być grudzień w
Bostonie. Przez większość życia mieszkała w San Francisco, gdzie lśniące płatki
śniegu były rzadką rozkoszą, a nie udręką, jak te, które wdzierały się teraz pod
okap i szczypały ją w twarz. Zaczęła iść bliżej ściany i szczelniej otuliła się
płaszczem, mijając ciemne okna. Zza bramy dochodził przytłumiony szmer ruchu
ulicznego na Jamaica Rivenvay. Odgrodzona murami, słyszała jedynie ciszę.
Wydawało się, że nie ma tu nikogo prócz zakonnicy, która ją wpuściła, więc gdy
zauważyła trzy twarze wpatrujące się w nią z jednego z okien, była w szoku.
Zakonnice stały w milczeniu za szybą niczym czarne zjawy, obserwując intruza,
który wchodzi do ich sanktuarium. Gdy je mijała, nie spuszczały z niej wzroku.
Wejście do kaplicy zagrodzone było żółtą policyjną taśmą, która zwisała, ciężka
od szronu. Maura podniosła ją, by dostać się do środka.
Gdy pchnęła drzwi, oślepił ją nagle błysk flesza. Znierucho-
18
miała. Drzwi zamknęły się za nią powoli z cichym trzaśnięciem. Zamrugała
gwałtownie. Odzyskawszy ostrość widzenia, zobaczyła rzędy drewnianych ławek,
bielone ściany, a w głębi kaplicy wiszący nad ołtarzem ogromny krucyfiks. Było
to posępnie surowe wnętrze, którego mroczność pogłębiały jeszcze witraże,
przepuszczające niewiele światła.
— Proszę się nie ruszać. I uwaga pod nogi — ostrzegł fotograf.
Maura spojrzała na kamienną posadzkę i zobaczyła krew. Były tam też ślady butów.
Cała masa. I szpitalne śmieci. Osłonki igieł i podarte opakowania strzykawek.
Pozostałości po wizycie karetki. Ale żadnych zwłok.
Rozejrzawszy się, zauważyła w przejściu podeptaną białą tkaninę i czerwone plamy
na ławkach. W tym lodowatym pomieszczeniu z jej ust unosiły się obłoczki pary, a
teraz poczuła, że zrobiło się jeszcze zimniej i przeniknął ją dreszcz.
Dostrzegając plamy na ławkach, zrozumiała, co się wydarzyło.
Fotograf zaczął pstrykać kolejne zdjęcia, za każdym razem oślepiając ją fleszem.
— Pani doktor? — W głębi kaplicy dostrzegła burzę ciemnych włosów, gdy detektyw
Jane Rizzoli wyprostowała się i pomachała do niej. — Ofiara jest tutaj.
— Co to za krew tu, przy drzwiach?
— Należy do drugiej ofiary, siostry Ursuli. Sanitariusze zabrali jądo Świętego
Franciszka. W głównej nawie jest jeszcze więcej krwi i ślady butów, które
próbujemy zabezpieczyć, więc proszę iść lewą stroną. Blisko ściany.
Maura przystanęła, by założyć na buty papierowe ochraniacze, a potem obeszła
kaplicę, trzymając się blisko ściany. Dopiero gdy minęła pierwszy rząd ławek,
zobaczyła ciało zakonnicy. Leżała na wznak, a jej habit był czarną plamą na tle
Strona 5
grzesznik
Zgłoś jeśli naruszono regulamin