!Desmond Bagley - Cytadela w Andach.rtf

(944 KB) Pobierz

Desmond Bagley

 

 

Cytadela W Andach

 

 


Rozdział 1

 

I

 

Dzwonek brzęczał natarczywie.

O’Hara przez sen zmarszczył czoło i głębiej wcisnął twarz w poduszkę. Naciągnął na głowę cienkie prześcieradło, pod którym spał, obnażając jednak przy tym stopy i prowokując senny protest swej towarzyszki. Nie otwierając oczu, chwycił budzik z nocnego stolika i cisnął nim przez pokój. Potem znowu wbił się w poduszkę.

Dzwonek nie przestawał brzęczeć.

O’Hara uświadomił sobie, że to dzwoni telefon, i wreszcie otworzył oczy. Wsparty na łokciu, z wściekłością popatrzył w mrok. Odkąd zamieszkał w tym hotelu, wielokrotnie prosił Ramona o przeniesienie telefonu na nocny stolik i za każdym razem otrzymywał zapewnienie, iż sprawa zostanie załatwiona nazajutrz. I tak minął rok.

Nie zawracając sobie głowy zapalaniem światła, wstał z łóżka i poczłapał w stronę toaletki. Podniósł słuchawkę, jednocześnie uchylając zasłonę i wyglądając na zewnątrz. Było ciemno i zachodził księżyc – ocenił, że do świtu pozostały jeszcze dwie godziny.

– O’Hara – burknął do telefonu.

– Co się z tobą dzieje, do cholery? – zapytał Filson. – Od kwadransa próbuję się do ciebie dodzwonić.

– Spałem – odparł O’Hara. – Nocą zwykle sypiam. Sądzę, że tak robi większość ludzi, z wyjątkiem jankeskich przedsiębiorców lotniczych.

– Bardzo zabawne – powiedział Filson ze znużeniem. – No to przywlecz tu dupsko, bo na świt mamy zaplanowany lot.

– Co, u diabła? Wróciłem dopiero sześć godzin temu. Jestem zmęczony.

 

A myślisz, że ja nie? – powiedział Filson. – To ważna sprawa. Boeing 727 linii Samair miał awaryjne lądowanie, a inspektor lotów go uziemił.

Pasażerowie są rozwścieczeni jak szerszenie, więc kapitan i stewardesy wyłowili najpilniejsze przypadki, które mamy dostarczyć na wybrzeże. Wiesz, co dla nas znaczy współpraca z Samair. Jeśli potraktujemy ich cacy, może zawrą z nami stały kontrakt.

– Ucho od śledzia – odparł O’Hara. – Wykorzystują cię w sytuacji awaryjnej, ale nigdy nie załapiesz się na ich rozkłady. Zarobisz najwyżej „Bóg zapłać”.

– Warto jednak spróbować – upierał się Filson.

O’Hara ważył w myślach, czy poinformować Filsona, że po dwóch dekadach ma już wylataną całą miesięczną normę, ale tylko westchnął i powiedział:

– W porządku, polecę.

Odwoływanie się do regulaminów nie ociepliłoby stosunków między nim a Filsonem; zdaniem tego osobnika o kamiennym sercu regulaminy IATA wymyślono tylko po to, by móc obchodzić przepisy – albo je łamać. Gdyby stosował się do wszystkich międzynarodowych wymogów, jego marna firma byłaby nieustannie do tyłu.

Poza tym, myślał O’Hara, była to i dla niego stacja końcowa. Utraciwszy tę robotę, miałby kłopoty z przetrwaniem. W Ameryce Południowej zbyt wielu zrujnowanych pilotów uganiało się za nielicznymi posadami, a tandetny interes Filsona lokował się w okolicach najniższego szczebla drabiny. Cholera, pomyślał z niesmakiem, trafiłem na kurewskie ruchome schody sunące w niewłaściwym kierunku... trzeba zasuwać co sił w nogach, żeby przynajmniej zostać na tej samej wysokości.

Gwałtownie odłożył słuchawkę i znów patrzył w noc, badając niebo. Tu wydawało się w porządku, ale jak jest w górach? O górach rozmyślał zawsze, tych okrutnych górach z postrzępionymi, białymi turniami, mierzącymi w niebo, jakby miały je przebić. Dobrze by było, gdyby Filson miał przyzwoity raport meteo.

Wyszedł z pokoju i znalazł się w jak zwykle nie oświetlonym korytarzu. Był to ten typ hotelu, w którym o jedenastej wieczorem wyłączano światła we wszystkich pomieszczeniach ogólnego użytku. Po raz tysięczny pomyślał ze zdumieniem, co robi w tym zakazanym kraju, w tym sennym mieście, w tym marnym hotelu... Nie przejmując się tym, że jest nagi, powędrował do łazienki. Wedle jego filozofii, jeśli kobieta widziała już kiedyś nagiego mężczyznę, rzecznie ma znaczenia; jeśli zaś nie widziała, to najwyższy czas, żeby zobaczyła.

Wziął szybki prysznic, zmywając z siebie pot nocy. Wrócił do pokoju i włączył lampkę przy łóżku, zastanawiając się, czy się zaświeci. Z powodu nieregularnych dostaw energii zawsze było to wątpliwe. W słabej poświacie anemicznie żarzącego się włókna włożył długie kalesony, dżinsy, grubą koszulę i skórzaną kurtkę. W gorącej tropikalnej nocy, jeszcze zanim skończył się ubierać, znów spływał potem. Podniósł z toaletki metalową flaszkę i potrzasnął nią. Zmarszczył czoło, bo była wypełniona tylko do połowy. Mógł obudzić Ramona i dotankować, jednak nie byłoby to zbyt rozważne: po pierwsze – Ramon nie lubił, gdy budzono go w nocy, a po drugie – mógł zacząć zadawać kłopotliwe pytania dotyczące terminu zapłacenia rachunków. Może zdoła dostać coś na lotnisku.

Zamierzał już wyjść, lecz zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na wyciągniętą na łóżku kobietę. Prześcieradło zsunęło się, obnażając smagłe piersi o jeszcze ciemniejszych sutkach. Pomyślał, że przebijający z jej skóry miedziany połysk zdradza pokaźną domieszkę krwi indiańskiej. Ze smętnym grymasem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki chudy portfel, wyjął dwa banknoty i rzucił je na stolik przy łóżku. Po chwili wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

 

II

 

Zaparkował w zatoczce swój zdezelowany samochód. Zaintrygowany spojrzał na dziwnie jaskrawe światła lotniska. Choć podrzędne, dla Filsona pełniło rolę bazy głównej, ale poważne linie klasyfikowały je jako lądowisko awaryjne. Przed wieżą kontrolną stał wysmukły boeing 727 linii Samair. O’Hara popatrzył nań przez chwilę z zazdrością, a później przeniósł wzrok na hangar w głębi.

Dokonywano tam załadunku dakoty. Światła były na tyle jasne, że nawet z tej odległości O’Hara mógł dostrzec emblemat na ogonie – dwie splecione litery A, wystylizowane na górskie wierzchołki. Uśmiechnął się pod nosem. Nie bez powodu latał samolotem ozdobionym podwójnym A – alkoholicy świata łączcie się. Szkoda, że Filson nie chwytał dowcipu, był bowiem dumny z Andes Airlift i nigdy z nich nie żartował – facet absolutnie wyprany z poczucia humoru.

Pilot wysiadł z samochodu i powędrował do głównego budynku, by przekonać się, że jest on pełen ludzi – zmęczonych, brutalnie rozbudzonych i w samym środku nocy wysadzonych w miejscu, w którym diabeł mówi dobranoc. Przecisnął się przez tłum do biura Filsona. Amerykański głos z zachodnim akcentem narzekał donośnie i z goryczą:

– Cholera, to skandal! Po powrocie do Rio zamierzam pomówić o tym z panem Coulsonem.

 

Otwierając drzwi biura, O’Hara uśmiechnął się. Filson, z twarzą lśniącą od potu, w koszuli z krótkimi rękawami siedział przy biurku. Zawsze się pocił, a szczególnie w sytuacjach awaryjnych. A skoro jego życie było nieprzerwanym pasmem stresów, cud, że nie rozpuścił się całkowicie. Podniósł głowę.

– Wreszcie jesteś.

– Zawsze sprawia mi frajdę powitanie, na jakie mogę liczyć – zauważył O’Hara.

Filson zignorował zaczepkę.

– W porządku. Posłuchaj, w czym rzecz – powiedział. – Zawarłem kontrakt z Samair, że zabiorę do Santillany dziesięciu pasażerów, tych, którzy mają przesiąść się na statek. Bierzesz jedynkę, właśnie ją przygotowują.

Jego głos był ożywiony i rzeczowy; ze sposobu, w jaki delektował się dźwiękiem słów „zawarłem kontrakt z Samair”, O’Hara wywnioskował, że Filson widzi siebie w roli rekina przemysłu lotniczego, który robi interesy z równymi sobie, zapominając, kim jest naprawdę – starzejącym się eks-pilotem, który zarabia na niepewne życie dwoma dwudziestopięcioletnimi turkoczącymi samolotami z wojskowego demobilu.

– Kto ze mną leci? – zapytał O’Hara.

– Grivas.

– Ten zarozumiały mały skurwysyn?

– Zgłosił się na ochotnika. Zrobił więc więcej niż ty – prychnął Filson.

– Czyżby?!

– Był na miejscu, kiedy wylądował 727 – powiedział Filson. Uśmiechnął się z wyższością. – To był jego pomysł, by zaproponować Samair przejęcie kilku najpilniejszych pasażerów, więc natychmiast do mnie zadzwonił. To ten rodzaj szybkiego myślenia, jakie najbardziej jest potrzebne w naszej firmie.

– Nie lubię go mieć na pokładzie.

– Przyznaję, jesteś lepszym pilotem – odparł Filson niechętnie. – Dlatego lecisz jako kapitan, a on jako drugi pilot. – Z zadumą popatrzył w sufit. – Jeśli ten układ z Samair wypali, może przeniosę Grivasa do biura. Jest za dobry na latanie.

Filson cierpiał na manię wyższości. O’Hara powiedział z premedytacją:

– Jesteś szajbnięty, jeśli sądzisz, że South American Air nawiążą z tobą stałą współpracę. Zapłacą za zabranie swoich pasażerów, podziękują i natychmiast cię wyślizgają.

Filson wymierzył w O’Harę pióro.

– Bierzesz forsę tylko za pilotowanie. Myślenie to zajęcie dla mnie. O’Hara dał za wygraną.

– Co się stało z 727?

– Coś nawaliło w systemie paliwowym. Właśnie tego szukają. – Filson podniósł plik papierów. – Mamy skrzynię z urządzeniami jadącymi na przegląd. Oto lista przewozowa.

 

Chryste! – powiedział O’Hara. – Ten lot jest pozaplanowy. Czy musisz to robić?

– Pozaplanowy czy nie, lecisz z pełnym ładunkiem. Niech mnie diabli, jeśli mogąc coś przewieźć, wypuszczę samolot prawie pusty.

O’Hara był zrezygnowany.

– Myślałem, że dla odmiany będę miał łatwą przejażdżkę. Zawsze dowalasz nadmierny ładunek, a przejście między szczytami to cholerny kawał roboty. Dakota kiwa się jak hipopotam.

– Ruszasz o najlepszej porze – odparł Filson. – Później, gdy wszystko rozgrzeje się od słońca, będzie gorzej. Teraz zrywaj się i przestań mi zawracać głowę.

O’Hara wyszedł z biura. Główny hall pustoszał, kiedy poirytowani pasażerowie Samair tłoczyli się, by wsiąść do starego autobusu lotniskowego. Tu i ówdzie nadal stało kilka osób – ci, którzy mieli polecieć do Santillany. O’Hara zignorował ich; pasażerowie czy fracht – było mu wszystko jedno. Przewoził ich ponad Andami, wysadzał po drugiej stronie i zawieranie z nimi znajomości nie miało sensu. Kierowca autobusu, pomyślał, nie zadaje się z pasażerami, a przecież nie jestem nikim więcej – cholernym kierowcą powietrznego autobusu.

Zerknął na listę przewozową. Filson zrobił to co zawsze – były dwie skrzynie, a ich ciężar zjeżył włosy na głowie O’Hary. Któregoś dnia, pomyślał wściekle, trafi mi się tam, na górze, we właściwym momencie inspektor IATA i Filson powędruje na gałąź. Zgniótł listę w dłoni i poszedł dokonać przeglądu samolotu.

Stał przy nim Grivas, wsparty wdzięcznie o podwozie. Na widok O’Hary wyprostował się, pstryknięciem posłał niedopałek na pas startowy, ale nie zrobił ani kroku.

O’Hara podszedł i zapytał:

– Ładunek na pokładzie? Grivas uśmiechnął się. – Tak.

– Sprawdziłeś? Zabezpieczony?

– Oczywiście, señor O’Hara. Sam dopilnowałem.

O’Hara coś odburknął. Nie lubił Grivasa ani jako człowieka, ani jako pilota. Nie ufał jego gładkości, śliskiej patynie niby dobrego wychowania, która niczym powłoka pokrywała go od wybrylantynowanych włosów i podstrzyżonej szczoteczki wąsika do lśniących jak lustro butów. Grivas był mężczyzną niezbyt wysokim, szczupłym, żylastym i zawsze przystrojonym w uśmiech. Właśnie temu uśmiechowi O’Hara nie ufał najbardziej.

– Jaka pogoda? – spytał. Grivas spojrzał na niebo.

– Chyba w porządku.

O’Hara pozwolił sobie na jadowitość w głosie:

 

– Przydałby się raport meteo, nie sądzisz?

– Zaraz przyniosę – odparł Grivas z uśmiechem.

O’Hara popatrzył za odchodzącym, a potem podszedł do drzwi ładowni. Dakota była jednym z najbardziej udanych samolotów, jakie kiedykolwiek zaprojektowano, koniem pociągowym alianckich sił zbrojnych podczas wojny. Przeszło dziesięć tysięcy tych maszyn dobrze się zasłużyło, rozwożąc po całym świecie niezliczone miliony ton bezcennego ładunku. W swoim czasie był to samolot doskonały, jednak ten czas dawno minął.

Dwudziestopięcioletnia dakota została nadwerężona zbyt wieloma lotami, przy mniej niż skromnej dbałości o stan techniczny. O’Hara znał dokładnie stopień zużycia linek sterowniczych, wiedział, jak pielęgnować wyeksploatowane silniki, aby wykorzystać je do granic możliwości – jakkolwiek były to możliwości niewielkie; opanował też delikatną technikę lądowania, która nie narażała osłabionego podwozia na zbytnie przeciążenie. Ale wiedział również, że pewnego dnia, gdzieś wysoko nad białymi iglicami Andów, ta cała żałosna kupa złomu wykręci mu śmiertelny numer.

Wszedł do samolotu i rozejrzał się po przestronnym wnętrzu. W jego przedniej części było dziesięć siedzeń; nie były to luksusowe fotele z regulowanymi oparciami, lecz niewygodne, twarde, wyściełane skórą krzesełka, które Filson – mimo wściekłości z powodu nadprogramowych wydatków – musiał wyposażyć w pasy bezpieczeństwa. Resztę wnętrza, przeznaczoną na ładownię, zajmowały w tej chwili dwie wielkie skrzynie.

O’Hara obszedł je, sprawdzając pasy mocujące. Prześladowała go koszmarna wizja, że pewnego dnia, podczas złego lądowania lub przy poważnych turbulencjach, ładunek runie do przodu. Byłby to koniec wszystkich pasażerów, którzy fatalnym zrządzeniem losu zmuszeni byli do podróżowania liniami Andes Airlift. Zaklął, znalazłszy nie dociągniętą linę. Ten Grivas i jego niedbalstwo wykończą go kiedyś.

Po sprawdzeniu ładunku przeszedł do kokpitu i dokonał rutynowego przeglądu instrumentów. Przy silniku na lewym skrzydle pracował mechanik, więc O’Hara wychylił się przez okno i po hiszpańsku zapytał, czy wszystko w porządku. Mechanik splunął, a potem przeciągnął palcem po gardle i wydał dźwięk mrożący krew w żyłach.

De un momento a otro.

Skończył kontrolę aparatury i powędrował do hangaru w poszukiwaniu Fernandeza, głównego mechanika, który zazwyczaj, dokładnie wbrew zakazom Filsona, miał zamelinowaną butelkę albo dwie. O’Hara lubił Fernandeza i wiedział, że również Fernandez go lubi; dobrze się rozumieli. O’Hara dbał o utrzymanie takiego stanu rzeczy – w tej robocie pójście na udry z głównym mechanikiem oznaczało przepustkę do wieczności.

Przez chwilę pogawędził z Fernandezem, potem napełnił flaszkę, a przed oddaniem butelki pociągnął z niej pośpiesznego łyka. Kiedy wracał do dakoty, już świtało. Siedzący w kokpicie Grivas kombinował, gdzie upchnąć swój neseser. Zabawne, pomyślał O’Hara, że neseser stanowi nieodłączny atrybut pilota linii lotniczych, tak samo jak każdego dżentelmena z City. Jego własny spoczywał pod fotelem; zawierał jedynie paczkę kanapek, złapaną w czynnej całą dobę kafejce.

– Masz raport meteo? – zapytał.

Grivas podał mu arkusz papieru i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin