!Czesław Miłosz - Zdobycie władzy.rtf

(465 KB) Pobierz

Czesław Miłosz

 

 

 

ZDOBYCIE WŁADZY

 


Większość postaci tej powieści jest fikcyjna. Spośród postaci rzeczywistych postacie kapitana Osmana i strzelca Bertranda zostały zaczerpnięte, podobnie jak i kilka innych szczegółów, z kroniki walk na Starym Mieście, “Przemarsz przez piekło”, spisanej przez Stanisława Podlewskiego.[1]

 


Przypis po latach

 

W 1952 roku Les Guildes du Livre w Szwajcarii (rodzaj klubów książkowych) ogłosiły konkurs na powieść przedstawioną w jednym z języków zachodnioeuropejskich. Nagroda - Prix Litteraire Europeen (Literacka Nagroda Europejska) zapewniała zwycięzcy znaczną sumę pieniędzy i wydanie powieści przez gildy książkowe.

Postanowiłem wziąć udział w konkursie, chociaż nigdy dotychczas powieści nie pisałem. Mogłem powziąć taką decyzję, ponieważ, zgadzając się w tym ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, nie uważałem powieści za dzieło sztuki, jedynie za “worek”, żeby autor mógł tam umieścić to, co ma na wątrobie.

Miałem na wątrobie lata drugiej wojny światowej w Polsce i koniec Polski międzywojennego dwudziestolecia. A czytałem wtedy Tukidydesa w przekładzie francuskim o rewolucji na wyspie Korkyra (dziś Korfu) i jego wstrzemięźliwy a bezstronny opis utwierdził mnie w przekonaniu, że to, co się stało w Polsce w 19448-45 roku, ma w istocie wymiar podobny antycznej tragedii i zasługuje na pokazanie w całej surowości faktów. Moja powieść miała więc możliwie dokładnie opowiedzieć, “jak było”, nie dając się skusić żadnym moralizującym zapędom.

Temat mój był więc jasno określony i zależało mi na ujęciu złożoności zjawisk za pośrednictwem możliwie wielu sytuacji i postaci na ograniczonej liczbie stronic. Żadnej takiej powieści politycznej w Polsce ani na emigracji nie było. Wymiar tragiczny przeziera w “Popiele i diamencie” Jerzego Andrzejewskiego, ale znika, poddany ideologicznej przeróbce.

Książka powstała w ciągu dwóch miesięcy. Rano pisałem rozdział, po południu otrzymywała go moja tłumaczka na francuski, Jeanne Hersch. Ta szybkość nie powinna mylić badaczy literatury, po prostu dowodzi ona, że to wszystko nosiłem w sobie latami i układałem w głowie, aż nagle trafiło to pod moje pióro poruszające się po papierze.

Według regulaminu nagrody pierwszą selekcją maszynopisów zajmowały się jury narodowe kilku krajów, zależnie od języka. Moja powieść nazywała się “La prise du pouvoir”. Nie miała polskiego tytułu, który nadałem później, choć nie jest tak dobry jak francuski.

O paryskich intelektualistach nie byłem, i słusznie, wysokiego mniemania. Miałem jednak przekonać się, jak mylne są wszelkie generalizacje, kiedy jury francuskie przedstawiło mój anonimowy maszynopis, zaopatrzony w adnotację “tłumaczone z polskiego”, jako swój wybór.

Prix Litteraire Europeen została przyznana w 1953 roku. Moim rywalem był kandydat niemieckiego jury nazwiskiem Warsinsky. Nagrodę otrzymaliśmy ex aequo. Przydała się. Byłem bez grosza.

Czym jest ta książka? Niektórzy czytelnicy mówili, że to nie powieść, ale algebraiczne równanie. Inni (chyba i Stefan Kisielewski) oskarżali autora o olimpijski chłód. Najtrafniej ocenił ją Witold Gombrowicz - patrz jego “Dziennik” z 1954 roku. Później w naszych rozmowach Gombrowicz ciągle mnie namawiał do pisania powieści i na moje obiekcje, że nie umiem, odpowiadał, że przecież umiem, czyli podobała mu się moja jak najmniej artystowska, naga, czysto “użytkowa” proza.

Sam przez długi czas miałem do tej książki stosunek niechętny. Nie dlatego, że mógłbym jej coś politycznie zarzucić. Jest to uczciwy opis zmiany ustroju siłą i w istocie wojny domowej. Myślę, że na podobne powieściowe studium nikt prócz mnie dotychczas się nie zdobył, i teraz, kiedy tamte wypadki bledną w zbiorowej pamięci, chyba już nikt się nie zdobędzie. Nie, moje zastrzeżenia stąd pochodziły, że jest to powieść polityczna, a ja chciałem cały ten labirynt zostawić za sobą i napisałem w tym celu inną powieść, “Dolinę Issy”, w której polityka jest niemal nieobecna.

Teraz wziąłem znów do ręki “Zdobycie władzy” i wypowiadam werdykt: dobre rzemiosło. Jeżeli główną zaletą beletrystyki jest czytelność, oto czytadło o wartkiej akcji. A zarzuty? Można ich postawić wiele. Postacie są ledwo naszkicowane. Co prawda każda niemal z nich narzuca naszej wyobraźni obrazy swojej własnej przeszłości, są one jednak ledwo napomknięte. Mozaika jest ułożona z ludzi-znaków, zależnie od ich politycznych wyborów, choć i w obrębie dwóch obozów, antykomunistycznego i komunistycznego, nie ma jednolitości postaw. Tak na przykład w powstaniu warszawskim spotykają się zdeklarowany zwolennik faszystowskiej dyktatury, zbliżony do niego poglądami kapelan, socjalista, wreszcie racjonalista-niedowiarek. Przy całej nieco ryzykownej grze ludzkimi typami widać więc dbałość o należyte rozłożenie akcentów.

Postacie mają niekiedy cechy, po których można rozpoznać ich pierwowzory. Niewątpliwie Baruga to władca prasy Jerzy Borejsza, Michał to Bolesław Piasecki, Tadeusz to rozstrzelany przez Niemców poeta Tadeusz Holender, Bruno, być może, Adolf Rudnicki. Główni jednak protagoniści stanowią syntezę rysów zaobserwowanych u różnych indywiduów, co należy do klasycznych uprawnień powieściopiarzy.

Po upływie tak wielu dziesięcioleci “algebraiczne równanie” zastanawia nie swoim chłodem, ale hamowaną pasją. Rzeczowy opis coraz to zaprawiają litość, gniew, sarkazm, które to uczucia autor stara się trzymać na wodzy. Właściwie najciekawsze w tej książce jest wszystko, co dzieje się pod powierzchnią spokojnych, uładzonych zdań. Są to drobne obserwacje szczegółów ówczesnej chaotycznej rzeczywistości, sceny napomknięte mimochodem, spotkania bez dalszych ciągów. Tę drugą warstwę skłonny jestem uznać za jedną z zalet mojej powieści, niemal wymuszonej przez los.          

Część pierwsza

 


Część I

 

Profesor Gil jadł śniadanie złożone z herbaty i chleba. Jak zwykle ludzie samotni, nie pamiętał nigdy o kupieniu odrobiny masła czy marmelady. Za oknem hałasowały tramwaje; ich powyginane, posiekane kulami karoserie wydawały szczęk starego żelastwa; ludzie wisieli na tylnych buforach, zaczepieni o tych, którym udało się uchwycić za brzeg platformy. Wiatr po ulicy niósł czerwony pył rozbitej cegły. Profesor Gil myślał o tym, ile czasu zajmie mu rozdział, nad którym pracował, i jakie są szanse na to, że jego wysiłek ma jakiś sens. Wiedział jednak, że zastanawiać się nad tym nie należy: kartki wiszące na ścianie, na których wypisał, ile codziennie musi zrobić, były dyscypliną, ochroną, koniecznością, jeżeli nie nadzieją.

Tukidydes[2]; nie był dobrze widziany. Rozsądniej było wybrać do tłumaczenia innego greckiego autora. Postępując rozważnie w doborze tekstów, można było zapewnić sobie miejsce użytecznego pracownika. Państwo, które pozbawiło Gila i innych jemu podobnych uniwersyteckiej katedry ze względu na zły wpływ na młodzież, nie dążyło do tego, aby umarli oni z głodu. Młodemu pokoleniu uczonych brak było wielu umiejętności. Na przykład nikt z młodych, politycznie wiernych, nie znał greki, a Państwo miało swoje powody, dla których wydawało klasyków, co prawda w małych nakładach, szczycąc się, że jest spadkobiercą wszystkich cywilizacji, jakie istniały dotychczas. Państwowe domy wydawnicze podpisywały kontrakty nawet na przekłady tych dawnych pisarzy, co do których istniała uzasadniona ideologiczna wątpliwość; to było niepokojące: profesor nie chciałby żyć z dobroczynności Państwa, maskowanej jako zapłata za pracę. Ale Tukidydes? Załóżmy, że w niedużej liczbie egzemplarzy; jednak ta gorzka nicość ludzkich morderstw, chytrości, podstępów i walk, jaka wyziera ze stronic “Wojny peloponeskiej”? Niebezpieczny obraz historii. Profesor pamiętał twarz dyrektora państwowego domu wydawniczego w chwili zawierania umowy. Jego oczy były spuszczone, zakryte powiekami; dobrotliwy, niemal serdeczny uśmiech miał trudno uchwytny odcień pobłażania, goryczy i ironii.

Pomimo wszystko w tym wyborze właśnie Tukidydesa zawarta była pewna wewnętrzna kompensata: coś jak wiara, że zachowując związek ze starym Grekiem - a nawet, w pomyślnym wypadku, dając go choć kilku młodym do czytania - uzasadnia się siebie, zdejmuje się z siebie piętno “przeżytku liberalizmu XIX stulecia”. Nie tylko ja, również ten, którego nazywa się pierwszym historykiem, choć tak różne jest, co on widział i co ja widzę.

Mieszkanie o tej porze było puste. Liczni sublokatorzy gnieżdżący się w jego pięciu pokojach wyszli wcześnie do biur położonych w innej, mniej zniszczonej części miasta. Profesor zaniósł szklankę od herbaty do kuchni, spojrzał przez okno kuchenne w głąb ciemnego podwórza, na dnie którego, między potrzaskanymi płytami, kasztan rozwijał małe wiosenne liście. Tak wiele wiosen upłynęło od tamtej wiosny, która przyniosła za sobą koniec wojny, przesiedlania ludności i epidemię tyfusu. Profesor włożył podarty sweter zapinany na guziki. Zastanowił się przez chwilę nad koniecznością przyszycia brakującego guzika, do czego potrzebne były nici: powinien pamiętać i zapytać sąsiadkę, czy nie zechce wymienić motka nici na zapasową igłę, którą zachował. Rozłożył na stole książki; otwierały się one same na miejscu, które było mu potrzebne: papier ich nosił ślady jego palców. Po czym równym, drobnym pismem powoli zaczął dodawać zdanie po zdaniu.

 

“Pragnąc usprawiedliwić czyny uważane dotychczas za niegodne, zmieniono zwykły sens słów. Nierozumna śmiałość uchodziła za odważne oddanie sprawie publicznej; ostrożna wstrzemięźliwość za maskujące się pięknymi pozorami tchórzostwo. Zdrowy rozsądek stał się już tylko objawem zniewieścienia, wielka inteligencja wielką gnuśnością. Okrucieństwo posunięte do szału uznano za cechę duszy prawdziwie męskiej; parowanie zamiarów przeciwnika za dozwolony wybieg w obliczu niebezpieczeństwa. Gwałtownikowi zawsze wierzono; tego, który opierał się gwałtowi, zawsze podejrzewano. Zastawiać z powodzeniem pułapki było dowodem inteligencji; zapobiegać im, zastawiając inne, dowodem większej zręczności. O kimkolwiek, kto starał się nie używać tych środków, mówiono, że zdradza swoją partię i boi się swoich przeciwników. Jednym słówkiem uprzedzić tego, który przygotowywał cios, przywieść do złych czynów tego, który o tym nie myślał, zyskiwało tysiące pochwał. Więzy partyjne były potężniejsze niż więzy rodowe, gdyż skuteczniej skłaniały, aby odważać się na wszystko, nie uciekając się do żadnych wymówek. Stowarzyszając się, nie miano na celu pożytku zgodnego z prawami, ale chciano zaspokoić chciwość w walce przeciwko ustalonym prawom. Wierność zobowiązaniom nie była oparta na szacunku dla boskiego prawa przysięgi, ale na wspólnictwie w zbrodni.”

 

Lato 1944 roku

 


I

 

Było to w lipcu 1944 roku. Piotr Kwinto, oficer polityczno-wychowawczy pierwszej polskiej dywizji szedł aleją, której żwir był pokryty żółtą warstwą opadłych lipowych kwiatów. Zatrzymał się w miejscu, gdzie urywał się rząd drzew i bujna trawa błyszczała w słońcu. Czerwone owady z czarnym rysunkiem totemu, sczepione w miłosnym obrzędzie, roiły się w zagłębieniu między korzeniami. Pochylił się i obserwował je przez chwilę. Potem wyprostował się i spojrzał w dolinę. Przestrzeń aż po horyzont pełna była wrzącego ruchu. Nieprzerwana kolumna ludzi i pojazdów drgała, rozwijała się, napełniając sobą wszystkie drogi na fałdzistych pagórkach, po jednej i po drugiej stronie rzeki. Ciężkie czołgi przybrane zielenią gałęzi sunęły stadami, podnosząc i opuszczając lufy swoich dział na nierównościach terenu. Ciężarowe samochody, na których stali, siedzieli i leżeli szarzy żołnierze, prędkie biegania jeepów w różnych kierunkach po polnych ścieżkach, masy sowieckiej piechoty wylewające się z dróg w pola, idące rzędami między płowym kolorem ściernisk i zbóż; krzyki, dźwięki klaksonów, mruczenie motorów i długie obłoki pyłu, wzbijające się, trwające, leżące długimi warstwami nad niespokojnym krajobrazem.

Ruszył dalej aleją w cień starych drzew. Na trawniku przed domem żołnierze w koszulach z zawiniętymi rękawami ćwiartowali świnie. Inni zajęci byli czyszczeniem broni albo oparci na łokciach, żując źdźbła trawy, leżeli gromadkami wokół tłumaczących im coś instruktorów. Megafon, widocznie naprawiony, trzeszczał i zgrzytał, wydając urywki melodii. Piotr Kwinto minął białe kolumny dworu, obszedł kuchnie pełne zgiełku, dymu i krzątaniny kucharzy wyładowujących z samochodów bochny chleba, dźwigających połcie mięsa. Wszedł w drzwi bocznego skrzydła. Zaśmiecona posadzka korytarza skrzypiała pod stopami. Zastukał do drzwi, machinalnie gładząc drugą ręką rzeźbę w ciemnym dębowym drzewie. Dwór w czasie okupacji niemieckiej był administrowany przez Liegenschaft,[3]: właściciele zostali wygnani, ale krewnej właściciela pozwolono zostać. Piotr nie widział jej jeszcze, nie ukazywała się nigdzie. Za drzwiami była cisza. Zapukał jeszcze raz. Za drzwiami rozległo się człapanie, znów cisza. Dopiero kiedy zastukał po raz trzeci, klucz przekręcił się w zamku i drzwi się uchyliły. Patrzyli na siebie przez chwilę. Jej palce zaciskały się kurczowo na rąbku wzorzystego szlafroka w wielkie różowe kwiaty, który podciągała pod szyję. Usta jej wykrzywione były w grymas lęku i płaczu, ale trwało to tylko sekundę, ułożyły się w uśmiech, który jednak kontrastował z czerwonymi wypiekami na jej starej twarzy i wyrazem latających niespokojnie oczu. “Bolszewik! Jest tu, czego zażąda?” Zanim otworzył usta, zdał sobie sprawę z nowego, nie znanego mu dotychczas ciężaru minionych pięciu lat. To, co czuł, było mieszaniną litości i wstrętu, czymś przykrym, wzbudzającym gniew - i nie wiedział, czy był to gniew na siebie, dlatego że odnajdował w sobie wstręt, czy dlatego że odnajdował litość. Przyszło mu na myśl, że odtąd tutaj, znów w swoim rodzinnym kraju, będzie musiał ciągle popadać w ten stan wewnętrznego rozdrażnienia, że to spotkanie jest na pewno pierwszym z długiej serii spotkań, nagłym odtworzeniem więzów z przeszłością, którą uważał za umarłą.

- Przepraszam panią, mówiono mi, że tutaj jest biblioteka. Czy nie byłaby pani łaskawa pokazać mi, gdzie to jest? To tylko dla mnie. Chciałbym pożyczyć książkę - dodał pośpiesznie.

Dama uśmiechnęła się sztucznym uśmiechem, jaki należny jest zdobywcom.

- Ach tak, naturalnie, proszę bardzo, naturalnie. Tylko niestety - twarz jej (siła nałogu - pomyślał Piotr) przybrała odcień pobłażliwej wyższości - to jest biblioteka francuska, nie ma prawie żadnych polskich - zawahała się - ani rosyjskich książek.

- To nic, chciałbym ją jednak zobaczyć, jeżeli można.

Wszedł za nią do pokoju, w zapach starych mebli i jakby kadzidła. Na ścianach były poczerniałe portrety w staroświeckich mundurach i zbrojach. Otworzyła drugie drzwi i pokazała mu wielkie szafy w półmroku. Pajęczyny i kurz leżały na ich szklanych szybach. Piotr próbował otworzyć pierwszą z brzegu. Poprosił o klucz. Klucza nie było, ale druga szafa rozwarła się na oścież z piszczeniem, kiedy pociągnął za listwę; wysunięte zamki obnażyły się bezbronnie, wyrwane ze swoich siedzisk. Dotknął ręką oprawnych grzbietów z upodobaniem. Czerwona skóra ze złoconymi wytłoczeniami: dzieciństwo, te książki w domu dziadków, nad którymi, na ceratowej kanapie rozgrzanej jego ciepłem, spędzał długie godziny. Lubiał szczególnie opisy podróży po Afryce, ich rysunki, na których nadzy Murzyni wiosłowali na małych tratwach z sitowia albo wsparci o włócznie stali dokoła trzcinowych chat podobnych do domków bobrowych. Stara dama przyglądała mu się, kiedy stojąc na krześle, brał do ręki tom za tomem. Świadomość tego wzroku za plecami psuła Piotrowi chwilę powrotu ku dawnym dniom, ku rzece, nad którą budował chaty imitujące chaty murzyńskie, ku czółnu wydrążonemu z pnia, o którym wyobrażał sobie, że jest pirogą. “Pewnie sądzi, że jestem przysłany, żeby bibliotekę zarekwirować” - pomyślał. Rzucił okiem na tom, który trzymał, i zeskoczył z nim z krzesła.

- Pozwoli pani, że wezmę to - powiedział. - Odniosę, zanim pójdziemy dalej. Widział na jej twarzy falę ulgi, odpływające napięcie trwogi, kiedy odprowadzała go do drzwi, jeszcze niepewna, czy nie odwróci się i nie zażąda zegarka albo pieniędzy.

 

Siedział na trawie na skraju parku oparty o pień drzewa. Rude słońce przesłonięte było chmurami, które dźwigały się z ziemi, wzbijane ruchem kół i marszem tysięcy stóp. Biały popiół osiadał na liściach. W powietrzu trwała gorączka pochodu. Samoloty warczały gdzieś w górze, idąc nad obłokami. Kątem oka śledził przez chwilę czołg, który zatrzymał się na zboczu koło chat wsi, przechylony i niezgrabny. Uwijały się koło niego figurki ludzkie. Psucie się czołgów było ulubioną rozrywką żołnierzy. Nigdy nie mógł sprawdzić, w jakim stopniu pomagali w tym motorom, żeby odbić się od swojej jednostki i przez jakiś czas oddawać się rozkoszom maruderstwa. Rozpiął mundur. Paryż, który ukazywał się na stronach książki, wydawał mu się zastygły na wieki w tym kształcie, w jakim utrwaliła go ręka tych rysowników: malarze w długich bluzach, midinetki stukające do pokoju studenta, który w obcisłych spodniach i długim żakiecie przeciąga się nad książkami, słodkie anioły w krynolinach oddane myślom, jak przyprawić rogi koszmarnym kupcom-małżonkom. Ten Paryż, w którym mieszkał przed 1939 rokiem, zdawał się Piotrowi nie istniejący, zlewał się w jedno z Paryżem konnych omnibusów, który miał mocniejszy byt, umieszczony, zamknięty w czasie. Dlatego zapewne Piotr nigdy nie umiał jak należy opowiedzieć o Paryżu Iwanowi. Działo się to na Uralu, gdzie pracowali obaj jako drwale. Iwan był chłopem z gór karpackich i analfabetą. Nigdy nie znał żadnego większego miasta i wieczorem, kiedy kładli się na pryczach, zadawał pytania, domagając się dokładnych odpowiedzi. Ale Piotr chciał prawdopodobnie odsunąć cały okres tamtego życia, nie mógł zaakceptować go jako części swoich dziejów, na którą patrzy się spokojnie; spostrzegał, że z Paryża nie zostaje mu nic; to było życie nierzeczywiste, które należało zniszczyć - jeśli nowa faza miała mieć jakąś wartość.

Wielkie sosny Uralu walące się z trzaskiem; dłonie starte do krwi od siekiery, ciało pokłute przez straszliwą plagę północnej puszczy: mikroskopijną muszkę, której czarne roje wciskają się w oczy, w nos, w usta; groza zimy, gromadzenie szmat, którymi okręca się nogi, aby uchronić od odmrożenia; i pewność śmierci: jeszcze rok, jeszcze rok i wszystko będzie dokonane. Nie trzeba było niszczyć dawnego życia: samo rozsypywało się, jeżeli myślał o nim, wzruszał ramionami. Piotr przyjmował to, co mu się zdarzyło, jako karę losu. Karę za to, że był obywatelem Herkulanum i Pompei. Wokół niego ludzie dogorywali od niedożywienia i szkorbutu, wspominając, modląc się i złorzecząc. On zaciskał usta i uczył się milczeć. Ostatecznie nie było nic do powiedzenia. Było jak było. Mściwa sprawiedliwość.

I teraz, pochód Czerwonej Armii - jak lawa, jak siła przyrody. On w tym pochodzie. Rozumiejąc coś z tej surowej siły, której tylko zewnętrzną powłoką - albo raczej koniecznym objawem - był i terror, i niepokój mrówek. Rozumiejąc. Czy wystarcza rozumieć? I ta kobieta. I miliony ich wszystkich miotających się bezradnie w strachu i nadziei, że Anglicy, że Amerykanie, że zakopać złoto, że uciec, że schować za tapetę dolary, że uśmiechać się, ukryć nienawiść. I ziemia - znieważona, pogrodzona drutami koncentracyjnych obozów, przyjmująca krew, ostatni krzyk ludzki i popioły. Europa midinetek i opasłych kupców w szlafmycach, która spokojnie przygotowywała jad, co miał ją zabić.

Szczęście bycia wśród żywych, słońca na twarzy. Urywane serie z automatów purkały niżej, w opłotkach wioski. Z daleka, zza linii horyzontu, odzywały się oddechy artyleryjskich strzałów. Podniósł dłoń i poruszył palcami w zdumieniu nad rokiem, miesiącem, dniem i godziną.

 


II

 

W ciągu ostatnich miesięcy, kiedy dywizja Piotra - zalążek nowej administracji w pierwszym ze zdobywanych krajów - posuwała się na zachód, Piotr przyglądał się głowie Wintera; znał na pamięć każde jej wklęśnięcie, każdą zmarszczkę. Duża czaszka, gładko ostrzyżona i wskutek wątłości porostu włosów niemal łysa, szczęka kwadratowa, wysunięta naprzód, wąskie wargi, nieduży, z lekka przygarbiony nos i czarne punkciki oczu - z wyrazem nieco małpim, patrzące bystro spomiędzy fałdów skóry. I teraz, w ten niedzielny ranek miał ją przed sobą. Żuchwy Wintera pracowały, gniotąc wielkie glony chleba, które zapijał kawą, siorbiąc. Muchy spacerowały po dzielącym ich stole, gromadząc się wokół małych sadzawek rozlanego płynu i zapuszczając weń swoje wibrujące pyszczki. Myśl o tym, że oto wkrótce już zniknie konieczność patrzenia co dzień na Wintera, była dla Piotra tożsama z myślą o końcu wojny. Choć ta obecność nie była różna od obecności wielu innych rzeczy przyjmowanych przez niego, jak się przyjmuje uciążliwe cechy przyrody - to jednak Winter niepotrzebnie zamącał pamięć, przywołując początek wydarzeń. Gdyż on to był wtedy, w tej odległej już epoce, bezpośrednim powodem aresztowania Piotra i jego podróży na Ural. Jako jeden z dobrze widzianych, przygotowywał raporty, a oczywiście znał dobrze Piotra, przesiadywali razem kiedyś w literackich kawiarniach Warszawy. Znalazłszy się w strefie wschodniej w 1939 roku, Piotr nie bardzo wiedział, co robić. Zastanawiał się nad ucieczką przez rumuńską granicę, ale zważywszy po prostu na obserwację socjologiczną, nie miało to wielkiego sensu: limuzyny, futra, klejnoty i pekińczyki, które towarzyszyły ucieczce dawnego rządu, kiedy armia niemiecka zmiażdżyła polską armię, były symbolem; powrót do władzy tej warstwy był niemożliwy; nie zdarza się to nigdy w historii. Tydzień wędrówki po drogach ostrzeliwanych przez messerschmitty był dla Piotra tygodniem obrachunku, z którego tylko mglisto zdawał sobie sprawę. Na zewnątrz było to tylko rozgoryczenie i wściekłość - ale w istocie był w tym wstyd wspólnictwa. Wstyd: kim był, pisząc swoją doktorską tezę o poezji francuskiej, obserwując ironicznie świat dążący ku klęsce i ostatecznie zawsze urywając dostateczne stypendia na względnie wygodne życie w Warszawie czy przy ulicy Monsieur-le-Prince? Uciekać? Z nimi? Jednak źle znosił atmosferę sowieckiej okupacji. Zdecydował się wreszcie przekroczyć granicę dwóch stref i powrócić pod rządy nazich; nie przyznawał się przed sobą wtedy, co go do tego skłaniało; była to chęć oczyszczenia, okupienia win, dzielenia losu poniżonego i nieszczęśliwego ludu. Również nadzieja, całkowicie irracjonalna, że z chaosu wyłoni się kiedyś coś nowego, o kształtach lepszych, jeszcze nie zarysowanych. Te motywy były przesłonięte przez wielkie, jak mu się zdawało, egoistyczne, pragnienie: uporządkować siebie, mieć czas, czas, znaleźć się tam, gdzie jest się poza życiem publicznym i gdzie można wszystko zacząć od nowa, gdzie myśl jest wolna, bo pracująca całkowicie w podziemiu, bo całkowicie zabroniona. W chwili kiedy powziął decyzję, przyszło aresztowanie; o świcie, według wszelkich reguł. Po kilku tygodniach dostał wyrok: pięć lat; za działalność kontrrewolucyjną. Winter, który złożył denuncjację, miał ostatecznie słuszność. To też była sfera, którą należało zbyć wzruszeniem ramion. Winter spędził przed wojną parę lat w więzieniu jako komunista. Był fanatyczny i zajadły w poczuciu krzywdy; poza tym sam bał się Rosjan. Piotr rzeczywiście był autorem artykułu, który stał się podstawą oskarżenia. W artykule tym złośliwie mówił o komunistycznych poetach, zarzucając im nieuczciwość intelektualną. Czy gdyby nie amnestia, Winter byłby winien jego śmierci? Zapewne. Kiedy Piotr późno przybył z Azji do dywizji, zastał tam Wintera. Wszystko musiało być zapomniane. Uścisnęli sobie ręce, małe oczy Wintera były twarde, spokojne i uważne.

 

Obok nich, za stołami, ludzie w niezgrabnych mundurach kończyli śniadanie, gadali, powietrze pełne było papierosowego dymu. Za oknem stało światło pogodnego ranka, niosły się krzyki jaskółek, gwizdanie i śmiechy żołnierzy. Winter otarł usta, spojrzał na zegarek, wstał i obciągnął kurtkę.

- Idziemy? - zapytał Piotra.

- Ksiądz bez nas nie zacznie. Wie.

- To nic. Trzeba, żebyśmy pokazali, że jesteśmy punktualni.

Batalion wychodził z bramy parku, której wrota z giętego żelaza, wyrwane, leżały w pokrzywach. Droga wiodła w dół, sypka, pyląca buty. Piotr patrzył na małe chaty kryte słomą, na wysokie słoneczniki przed nimi i malwy. Moja ojczyzna. Wszystko drobne, uczepione skrawków ziemi, poletka, ogródki, miedze, chłop ze swoim koniem, babina ze swoją krową, karczma, sklepik, sąsiedzi oparci o płoty, małe gęsiarki o bosych, czerwonych nogach - poza czasem, który przynosił wojenne maszyny i rodził książki politycznych doktryn.

Batalion śpiewał skoczną ludową piosenkę. Ludzie w niedzielnych strojach przystawali w ulicy wioski, gapiąc się w zdumieniu: polskie wojsko, te same, dawne mundury, ta sama piosenka. Sowieccy żołnierze, wsparci plecami o wielkie czołgi, przyglądali się maszerującym w nowych, nie splamionych mundurach ponuro i z odcieniem ironii. Co myśleli chłopi, oni, których ziemię gniotły czołgi zbudowane w Zagłębiu Ruhry, którzy znali terror, obławy, wydzierane matkom dzieci o niebieskich oczach i płowych włosach, aby w Rzeszy wzmacniały nordycki biologiczny potencjał, którzy wreszcie widzą czołgi zbudowane za Uralem - i wszystko przychodzące z zewnątrz, wyrok, dopust Boży, skrzydło cyklonu, który ma swoje centrum zawsze poza, gdzieś na nieznanych obszarach czy w umysłach nieznanych ludzi.

Na trawniku przed kościołem kolorowe chustki kobiet, czarne kaszkiety mężczyzn. Kościół był drewniany, festony liści i zwiędłych kwiatów wisiały nad jego otwartymi drzwiami. Pierwsze rzędy żołnierzy weszły do środka. Piotr, obejrzawszy się, widział twarze tych, co zostali u wejścia, masę żołnierskich, gładko ostrzyżonych głów i wąsate, pomarszczone twarze chłopów. Żołnierze. Tak samo jak on wywiezieni kiedyś na obszary Azji, do obozów na brzegach Lodowatego Oceanu, zdychający z głodu i szkorbutu. Tak wiele wiedzieli. W jakim stopniu istniało w nich poczucie, że uczestniczą w maskaradzie, że ich obecność tutaj, w wiejskim kościele, z woli rosyjskiego dowództwa, jest zabawą losu? Ale byli szczęśliwi. Po tamtym wszystkim, po rozpaczy, po nieobjętych przestrzeniach kontynentu, byli znów tutaj, znów, jak w dzieciństwie, wdychali zapach starego drzewa, kwiatów i kadzidła, uczestniczyli w zbiorowym obrzędzie, który istniał poza rozumowaniem, był zmysłowym, najsilniejszym potwierdzeniem rodzinnego kraju.

Mali chłopcy w komżach potrząsali dzwoneczkami. Dźwięk organów, ornat księdza, stare chłopki wodzące palcem po wielkich literach książki do nabożeństwa. Piotr myślał o grobach sowieckich żołnierzy. Tysiące tysięcy tych grobów na obszarach od Wołgi aż tu, po Wisłę. Znaczyły je małe drewniane piramidki z czerwoną gwiazdą. Nie wiedział, czemu należało przypisać smutek tego znaku; może to był tylko nałóg wyobraźni; a może krzyż jest najprostszą formą dwuwymiarowej przestrzeni, jaką spotyka się w naturze: formą człowieka, formą drzewa; nagrobki sowieckich żołnierzy naśladowały murowane mauzoleum, deski, z których były zbite, podrabiały nieudolnie kamień. Leżeć pod tym symbolem nowej religii, która dla indywidualnej śmierci nie zna innego upamiętnienia niż pomniejszona piramida, którą wznosi się na chwałę imperiów i królów? Czy ściśnięcie serca, jakiego doznawał, patrząc na te groby, nie pochodziło czasem z pretensji do Państwa, że nie zostawia umarłych w spokoju, że nie pozwala im na inny, jakikolwiek znak, byle to nie był znak jego potęgi?

Małe słońce monstrancji. “Myślę na pewno to, co oni wszyscy - powiedział sobie Piotr. - Za to, że żyję. Za to, że doznałem nieszczęścia. Za to, że nie jestem, kim byłem. Abym nie zapomniał o wspólnym losie ludzi i nie żądał dla siebie innego losu. Abym odnalazł drogę sprawiedliwości. Abym odrzucił w sobie i w każdym człowieku to co zbędne i zachował tylko to, co godne jest zachowania. Abym z mojego gniewu zrobił użytek. Abym miał w sobie tę siłę, która przychodzi z milczenia”. Winter stał obok niego z pochyl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin