Fiodor Dostojewski - Sen śmiesznego człowieka.pdf

(91 KB) Pobierz
(8356 \227 Notatnik)
8356
Fiodor Dostojewski
Sen śmiesznego człowieka
I
Jestem śmiesznym człowiekiem. Oni mnie teraz nazywają wariatem. Byłby to moŜe awans, gdybym nie
pozostał dla nich tak samo śmieszny jak przedtem.
Przedtem bardzo rozpaczałem z tego powodu, Ŝe wydawałem się śmieszny. Nie wydawałem się, lecz
byłem. Zawsze byłem śmieszny, wiem o tym, być moŜe od pierwszej chwili Ŝycia. MoŜe juŜ mając siedem
lat wiedziałem, Ŝe jestem śmieszny. Potem chodziłem do szkoły, potem na uniwersytet, i cóŜ – im więcej się
uczyłem, tym lepiej pojmowałem, Ŝe jestem śmieszny. Cała moja uniwersytecka nauka istniała jak gdyby
tylko po to, Ŝeby mi udowadniać i tłumaczyć, w miarę tego, jak się w niej zagłębiałem, Ŝe jestem śmieszny.
Podobnie jak w nauce, było w Ŝyciu. Z kaŜdym rokiem rosła we mnie i utwierdzała się świadomość
śmieszności pod kaŜdym względem. Śmiali się ze mnie wszyscy i wszędzie. Ale nie wiedzieli, nikt spośród
nich, i nie domyślali się, Ŝe jeśli był człowiek na ziemi, który najlepiej ze wszystkich wiedział o tym, Ŝe
jestem śmieszny, to tym człowiekiem byłem ja sam, i to właśnie było dla mnie najbardziej krzywdzące, Ŝe
oni tego nie wiedzą, ale to była moja własna wina: zawsze byłem tak dumny, Ŝe za nic i nigdy nie chciałem
nikomu się przyznać do tego. Duma ta rosła ze mną latami i gdyby się zdarzyło, Ŝe bym sobie pozwolił
przyznać się, wszystko jedno przed kim, Ŝe jestem śmieszny, to chyba natychmiast, tego samego wieczoru,
palnąłbym sobie w łeb. O, jakŜe cierpiałem za czasów chłopięcych myśląc o tym, Ŝe nie wytrzymam i
kiedyś nagle sam się przyznam przed kolegami. Lecz odkąd stałem się młodzieńcem, to – mimo Ŝe z
kaŜdym rokiem coraz lepiej zdawałem sobie sprawę z mojej okropnej właściwości – nie wiem dlaczego,
stałem się trochę spokojniejszy. Tak, właśnie tak – nie wiem, dlaczego – gdyŜ dotychczas nie potrafię
określić, dlaczego. Być moŜe dlatego, Ŝe w mojej duszy rosła straszna melancholia z pewnego powodu,
który juŜ nieskończenie mnie przerasta: mianowicie – ugodziło we mnie przekonanie o tym, Ŝe na świecie
wszędzie jest wszystko jedno. Bardzo dawno to przeczuwałem, ale zupełne przekonanie zjawiło się
ostatniego roku jakoś nagle. Poczułem nagle, Ŝe byłoby mi wszystko jedno, czy świat będzie istniał, czy teŜ
nigdzie nic nie będzie. Zacząłem słyszeć i wyczuwać całą swoją istotą, Ŝe nic przy mnie nie ma. Z początku
zdawało mi się, Ŝe za to wiele było przedtem, ale później się przekonałem, Ŝe przedtem teŜ nic nie było,
tylko, nie wiem czemu, się wydawało. Stopniowo się przekonywałem, Ŝe nigdy teŜ nic nie będzie. Wtedy
nagle przestałem się gniewać na ludzi i niemal ich nie dostrzegałem. Doprawdy, przejawiało się to nawet w
największych drobiazgach: bywało, na przykład, Ŝe idę po ulicy i obijam się o ludzi. Nawet nie z
zamyślenia: o czym miałem myśleć, zupełnie przestałem wtedy myśleć, było mi wszystko jedno. Gdybym
przynajmniej znalazł odpowiedź na pytania – ale nie, ani jednej nie znalazłem, a ile ich było? Ale zrobiło
mi się wszystko jedno i wszystkie pytania zniknęły.
I oto, juŜ potem, poznałem prawdę. Poznałem ją w ubiegłym listopadzie, a mianowicie trzeciego
listopada, i odtąd pamiętam kaŜdą swoją chwilę. Było to ponurego, najbardziej ponurego wieczoru, jaki
tylko moŜe być. Wracałem wtedy po dziesiątej wieczór do domu i właśnie, pamiętam, pomyślałem, Ŝe w
ogóle nie jest moŜliwa bardziej ponura pogoda. Nawet pod względem fizycznym. Lało przez cały dzień, był
to najzimniejszy, najbardziej ponury deszcz, jakiś nawet groźny deszcz, pamiętam to, z wyraźną wrogością
do ludzi, aŜ tu nagle po dziesiątej ustał i zrobiło się strasznie wilgotno, bardziej nawet wilgotno i zimno niŜ
wtedy, kiedy padało, i od wszystkiego biła jakaś para, od kaŜdego kamienia na ulicy – z kaŜdego zaułka,
jeśli zajrzeć do niego aŜ w głąb, jak najdalej, z ulicy. Nagle mi się wydało, Ŝe gdyby zgasł wszędzie gaz,
zrobiłoby się weselej, a z gazem jest smutniej na sercu, bo on to wszystko oświetla. Tego dnia prawie nie
jadłem obiadu, cały wieczór przesiedziałem u jednego inŜyniera, byli tam jeszcze dwaj jego znajomi. Cały
czas milczałem i chyba się im sprzykrzyłem. Mówili o czymś prowokującym i w pewnym momencie nawet
się zapalili. Ale było im wszystko jedno, widziałem to, i zapalili się tylko ot tak. No i ja im to nagle
wygarnąłem: „Proszę panów, powiadam, przecieŜ wam jest wszystko jedno". Nie obrazili się, wszyscy się
tylko śmiali ze mnie. Bo powiedziałem to całkiem bez Ŝadnego wyrzutu i po prostu dlatego, Ŝe było mi
wszystko jedno. No i zobaczyli, Ŝe mnie jest wszystko jedno, i to ich rozweseliło.
Kiedy pomyślałem na ulicy o gazie, popatrzyłem na niebo. Niebo było okropnie ciemne, ale wyraźnie
było widać rozdarte obłoki, a między nimi bezdenne czarne plamy. Nagle dojrzałem w jednej z tych plam
gwiazdkę i zacząłem uwaŜnie się w nią wpatrywać. To dlatego, Ŝe ta gwiazdka dała mi pomysł:
postanowiłem tej nocy się zabić. Powziąłem to postanowienie juŜ dwa miesiące temu i chociaŜ byłem
bardzo ubogi, kupiłem wspaniały rewolwer i tego samego dnia nabiłem go. Ale minęły juŜ dwa miesiące, a
rewolwer wciąŜ leŜał w szufladzie; było mi do tego stopnia wszystko jedno, Ŝe zapragnąłem znaleźć
Strona 1
8356
wreszcie taką chwilę, kiedy nie będzie mi tak zupełnie wszystko jedno; po co właściwie – nie wiem. W ten
sposób przez ostatnie dwa miesiące co noc, wracając do domu, myślałem, Ŝe się zastrzelę. WciąŜ czekałem
na moment. No i wreszcie ta gwiazdka dała mi pomysł i postanowiłem, Ŝe to będzie nieodwołalnie jeszcze
tej nocy. A dlaczego gwiazdka dała mi pomysł – nie wiem.
No i właśnie kiedy tak patrzyłem na niebo, nagle chwyciła mnie za łokieć ta dziewczynka. Ulica była juŜ
pusta, nikogo prawie nie było. W oddali spał na koźle doroŜkarz. Dziewczynka mogła mieć jakieś osiem
lat, była w chusteczce i w samej sukience, mokrzuteńka, ale zapamiętałem szczególnie jej mokre podarte
trzewiki, pamiętam je do teraz. Zwłaszcza one wpadły mi w oczy. Nagle zaczęła mnie szarpać za łokieć i
wołać. Nie płakała, lecz jakoś dziwnie wykrzykiwała urywanym głosem jakieś słowa, których nie mogła
dobrze wymówić, poniewaŜ drŜała na całym ciele drobnym dreszczem gorączki. Była czymś przeraŜona i
rozpaczliwie wołała: „Mamusia! Mamusia!". Obróciłem ku niej twarz, ale nie powiedziałem ani słowa,
szedłem dalej, lecz ona biegła i szarpała mnie, i w jej głosie zabrzmiał ten dźwięk, który u bardzo
przestraszonych dzieci oznacza rozpacz. Znam ten dźwięk. ChociaŜ nie wymawiała dokładnie słów,
zrozumiałem, Ŝe jej matka gdzieś kona lub coś się tam im przydarzyło, więc wybiegła, by kogoś zawołać,
coś znaleźć, aby pomóc mamie. Ale nie poszedłem za nią, odwrotnie, nagle przyszło mi do głowy, Ŝeby ją
przepędzić. Z początku powiedziałem jej, aby poszukała stójkowego. Ale ona złoŜyła błagalnie rączki i
zanosząc się łkaniem wciąŜ biegła obok mnie. No i wtedy tupnąłem na nią i krzyknąłem. Zawołała tylko:
„proszę pana, proszę pana", i nagle oddaliła się ode mnie, w okamgnieniu przebiegła na drugą stronę ulicy:
ukazał się tam jakiś przechodzień, widocznie rzuciła się teraz ku niemu.
Wszedłem na swoje czwarte piętro. Mieszkam jako sublokator, gospodarze odnajmują pokoje. Pokój
mam nędzny, mały, owalne okno wychodzi na strych. Jest tylko kanapa obita ceratą, stół, na nim ksiąŜki,
dwa krzesła i wygodny fotel, bardzo stary, ale za to wolterowski. Usiadłem, zapaliłem świecę i zacząłem
myśleć. W pokoju obok, za przepierzeniem, trwała sodoma i gomora. Trwała juŜ trzeci dzień. Mieszkał tam
emerytowany kapitan, miał gości – ze sześciu nygusów, pili wódkę i grali w sztosa starymi kartami.
Ubiegłej nocy była tam bójka i wiem, Ŝe dwaj spośród nich długo się szarpali za włosy. Gospodyni chciała
się poskarŜyć, ale boi się kapitana okropnie. Prócz tego w jednym z pokoi mieszka pewna niziutka,
szczuplutka pani, chyba Ŝona wojskowego, przyjezdna, z trojgiem małych dzieci, które zachorowały juŜ u
nas w mieszkaniu. I ona, i dzieci boją się kapitana do nieprzytomności i całą noc trzęsą się i czynią znak
krzyŜa, najmniejsze dziecko dostało nawet ze strachu jakiegoś ataku. Ten kapitan, wiem o tym na pewno,
zatrzymuje czasami przechodniów na Newskim i prosi o wsparcie. Pracy nie moŜe dostać nigdzie, lecz
dziwna sprawa (po to właśnie mówię o tym) – kapitan przez cały miesiąc, odkąd się tu sprowadził, nie
wzbudził we mnie najmniejszej irytacji. Od znajomości oczywiście uchyliłem się zaraz na początku, zresztą
jemu teŜ nudziło się ze mną od pierwszej chwili, ale choćby nie wiem ile tam wrzeszczeli za swoim
przepierzeniem i choćby nie wiem ilu ich tam było – jest mi zawsze wszystko jedno. Siedzę przez całą noc i,
doprawdy, nie słyszę ich – do tego stopnia o nich zapominam. Ja przecieŜ co noc nie śpię aŜ do świtu, i tak
juŜ od roku. Przesiaduję całymi nocami przy stole na fotelu i nic nie robię. KsiąŜki czytam tylko w dzień.
Siedzę i nawet nie myślę, tak po prostu, jakieś myśli się snują, a ja im folguję. Świeczka w ciągu nocy
wypala się do ostatka. Siadłem cicho przy stole, wyjąłem rewolwer i połoŜyłem przed sobą. Kiedy go
połoŜyłem, to, pamiętam, zadałem sobie pytanie: „Czy tak?", i z całą stanowczością odpowiedziałem sobie:
„Tak". To znaczy, zastrzelę się. Wiedziałem juŜ, Ŝe tej nocy zastrzelę się na pewno, ale jak długo jeszcze
będę siedział przedtem przy stole – tego nie wiedziałem. I z pewnością bym się zastrzelił, gdyby nie ta
dziewczynka.
II
Rzecz w tym, Ŝe chociaŜ było mi wszystko jedno, to ból jednak na przykład czułem. Gdyby mnie ktoś
uderzył, poczułbym ból. Tak samo pod względem moralnym: gdyby się, dajmy na to, zdarzyło coś bardzo
Ŝałosnego, to poczułbym litość, zupełnie tak jak wtedy, kiedy nie było mi jeszcze w Ŝyciu wszystko jedno.
Poczułem teŜ litość tego wieczoru: dziecku na pewno bym pomógł. Więc dlaczego nie pomogłem
dziewczynce? Z powodu pewnej myśli, która wtedy zjawiła się: kiedy szarpała mnie i wołała, nagle stanęło
przede mną pytanie i nie umiałem na nie odpowiedzieć. Pytanie było błahe, ale się zirytowałem.
Zirytowałem się wskutek takiego rozumowania, Ŝe skoro juŜ postanowiłem, Ŝe tej nocy skończę ze sobą –
wobec tego wszystko na świecie powinno stać się dla mnie teraz bardziej niŜ kiedykolwiek obojętne.
Czemu więc nagle poczułem, Ŝe nie jest mi wszystko jedno i Ŝe mi Ŝal dziewczynki? Pamiętam, Ŝe mi się
zrobiło jej bardzo Ŝal, aŜ do bólu jakiegoś dziwnego, zupełnie nawet niewiarygodnego w moim połoŜeniu.
Doprawdy nie potrafię lepiej wyrazić tego przelotnego wraŜenia, ale trwało ono równieŜ w domu, kiedy
rozsiadłem się juŜ za stołem, zirytowany, jak juŜ dawno nie byłem. Wydawało się jasne, Ŝe skoro jestem
człowiekiem, jeszcze nie zerem, dopóki nie zamieniłem się w zero, więc Ŝyję, a zatem mogę cierpieć,
Strona 2
8356
gniewać się i odczuwać wstyd z powodu swoich postępków. Dajmy na to. Lecz jeśli się zabiję na przykład
za dwie godziny, to co mnie obchodzi dziewczynka, co mnie wtedy obchodzi wstyd i w ogóle wszystko na
świecie. Staję się zerem, zerem absolutnym. Więc czy świadomość tego, Ŝe za chwilę całkowicie przestanę
istnieć, a zatem nic w ogóle nie będzie istniało, nie mogła mieć najmniejszego wpływu ani na uczucie
litości do dziewczynki, ani na uczucie wstydu wskutek podłego postępku? PrzecieŜ właśnie dlatego
zatupałem i wrzasnąłem nieludzko na nieszczęsne dziecko, Ŝe, widzicie, nie tylko nie czuję litości, ale
choćbym nawet popełnił najhaniebniejszy uczynek, to teraz mi wolno, bo za dwie godziny wszystko
ustanie. Czy mi uwierzycie, Ŝe dlatego krzyknąłem? Jestem teraz niemal pewien tego. Wydawało mi się
jasne, Ŝe Ŝycie i świat teraz jakby ode mnie zaleŜą. MoŜna powiedzieć nawet tak, Ŝe świat teraz jakby dla
mnie jednego istnieje: wystarczy, bym się zastrzelił, a świata nie będzie, przynajmniej dla mnie. Nie
mówiąc juŜ o tym, Ŝe moŜe istotnie dla nikogo nic nie będzie po mnie, i cały świat, ledwie zgaśnie moja
świadomość, teŜ zgaśnie od razu jak mara, jak coś, co naleŜy tylko do mojej świadomości, i przestanie
istnieć, albowiem moŜe cały ten świat i ci ludzie – to tylko ja jeden. Pamiętam, Ŝe siedząc i rozmyślając
roztrząsałem wszystkie te nowe pytania, tłoczące się jedno za drugim, i wymyślałem coś juŜ zupełnie
nowego. Na przykład nagle przyszła mi do głowy dziwna myśl, Ŝe gdybym Ŝył przedtem na KsięŜycu, albo
dajmy na to na Marsie, i gdybym popełnił tam jakiś najhaniebniejszy, najbezecniejszy uczynek, jaki w
ogóle moŜna sobie wyobrazić, i gdybym został tam z jego powodu pohańbiony i zbezczeszczony tak, jak
tylko moŜna poczuć to i wyobrazić sobie chyba czasami we śnie, w koszmarze, i gdybym, znalazłszy się
potem na Ziemi, zachował nadal świadomość tego, co popełniłem na innej planecie, a poza tym
wiedziałbym, Ŝe juŜ tam w Ŝadnym wypadku nie wrócę – czy wtedy, patrząc z Ziemi na KsięŜyc, byłoby mi
wszystko jedno czy nie? Czy wstydziłbym się tego uczynku, czy nie? Pytania były błahe i zbyteczne,
poniewaŜ rewolwer leŜał juŜ przede mną i całą swoją istotą wiedziałem, Ŝe to się stanie, ale mnie rozpalały,
i wściekałem się. Było mi tak, jakbym nie mógł juŜ teraz umrzeć, nie rozstrzygnąwszy czegoś uprzednio.
Jednym słowem, ta dziewczynka mnie uratowała, dlatego Ŝe pytaniami oddaliłem wystrzał. U kapitana
tymczasem teŜ zaczęło się wszystko uciszać: przestali grać w karty, szykowali się do snu, a na razie gderali i
ospale, od niechcenia łajali się. No i właśnie wtedy zasnąłem – co mi się nigdy przedtem nie przytrafiło – za
stołem w fotelu. Zasnąłem całkiem niepostrzeŜenie. Sen, jak wiadomo, to nadzwyczaj dziwne zjawisko:
niektóre rzeczy widzimy przeraŜająco wyraźnie, z najbardziej szlifierskim wykończeniem szczegółów,
przez inne natomiast przeskakujemy, jakby w ogóle ich nie dostrzegając, na przykład przez czas i
przestrzeń. Snami chyba kieruje nie rozum, lecz chęć, nie głowa, lecz serce, a co za przedziwne sztuki robił
niekiedy mój rozum we śnie! Dzieją się z nim we śnie rzeczy zupełnie niepojęte. Mój brat na przykład
umarł pięć lat temu. Niekiedy mi się śni: bierze udział w moich sprawach, bardzo jesteśmy zaaferowani, a
jednocześnie doskonale, na przestrzeni całego snu, wiem i pamiętam, Ŝe brat zmarł i został pochowany. A
więc dlaczego nie dziwię się temu, Ŝe chociaŜ nie Ŝyje, mimo to jest tu przy mnie i razem ze mną o coś
zabiega? Dlaczego mój rozum to całkowicie dopuszcza? Ale dość tego. Przystępuję do mego snu. Tak,
przyśnił mi się wtedy ten sen, mój sen z trzeciego listopada! Oni droczą się teraz ze mną, Ŝe to przecieŜ był
tylko sen. Ale czy nie wszystko jedno, czy to sen czy nie sen, skoro zwiastował mi Prawdę? PrzecieŜ jeśli
raz się poznało prawdę, zobaczyło się ją, to się wie, Ŝe to prawda i Ŝe innej nie ma i nie moŜe być, bez
względu na to czy śpimy, czy teŜ Ŝyjemy. No więc niech to będzie sen, przypuśćmy, ale wszak ja to Ŝycie,
które wy wychwalacie, chciałem zgasić samobójstwem, a sen mój, sen mój – o, on mi zwiastował nowe,
wielkie, odnowione, mocne Ŝycie! Posłuchajcie!
III
Powiedziałem, Ŝe zasnąłem niepostrzeŜenie i nawet jakby dalej rozmyślając o tej samej materii. Nagle
mi się przyśniło, Ŝe biorę rewolwer i siedząc kieruję go sobie prosto w serce – tak, w serce, nie w głowę; bo
przedtem postanowiłem koniecznie strzelić sobie w głowę, i to nie inaczej niŜ w prawą skroń.
Skierowawszy go w pierś, zatrzymałem się na jedną czy dwie sekundy, a wtedy świeczka moja, stół i ściana
przede mną nagle poruszyły się i zawirowały. Czym prędzej strzeliłem.
We śnie spadamy czasem z wysokości albo nas zarzynają lub biją, ale nigdy nie odczuwamy bólu, chyba
Ŝe rzeczywiście uderzymy się o coś w łóŜku; wtedy czujemy ból i niemal zawsze budzimy się z bólu. Tak
było i w moim śnie: nie czułem bólu, ale wydało mi się, Ŝe wraz z wystrzałem targnął mną jakiś wstrząs i
wszystko nagle zgasło, i zrobiło się wokół mnie okropnie czarno. Było tak jakbym oślepł i oniemiał, i oto
leŜę na czymś twardym, wyciągnięty na wznak, nic nie widzę i nie mogę zrobić najmniejszego ruchu.
Wokoło chodzą i krzyczą, huczy basem kapitan, piszczy histerycznie gospodyni – i nagle znów przerwa, i
oto juŜ niosą mnie w zamkniętej trumnie. Czuję, jak kołysze się trumna, i zastanawiam się nad tym, i nagle
po raz pierwszy zdumiewa mnie myśl, Ŝe ja przecieŜ umarłem, zupełnie umarłem, wiem o tym i nie wątpię,
nie widzę i nie poruszam się, a jednocześnie czuję i zastanawiam się. Ale wkrótce godzę się z tym i
Strona 3
8356
normalnie, jak we śnie, przyjmuję rzeczywistość bez dyskusji.
Oto mnie zakopują do ziemi. Wszyscy odchodzą, jestem sam, zupełnie sam. Nie poruszam się. Zawsze
dawniej, kiedy sobie wyobraŜałem na jawie, jak to mnie pochowają w mogile, kojarzyłem z nią właściwie
wraŜenie wilgoci i zimna. Teraz teŜ poczułem, Ŝe mi bardzo zimno, zwłaszcza w koniuszki palców u nóg,
ale więcej nic nie czułem.
LeŜałem i, dziwna rzecz – niczego nie oczekiwałem, przyjmując jako coś bezspornego, Ŝe nieboszczyk
nie ma się czego spodziewać. Ale było wilgotno. Nie wiem, ile to trwało – godzinę, kilka dni czy wiele dni.
Ale w pewnej chwili na moje lewe zamknięte oko spadła, przesączywszy się przez wieko trumny, kropla
wody, za nią po chwili druga, następnie po chwili trzecia, i tak dalej w takich samych odstępach. Głębokie
oburzenie zapłonęło w moim sercu i nagle poczułem w nim fizyczny ból. „To moja rana – pomyślałem – to
wystrzał, tam jest kula...". A kropla wciąŜ kapała, co chwila, prosto na moje zamknięte oko. I nagle
zawołałem, nie głosem, lecz całą swoją istotą – do władcy tego wszystkiego, co działo się ze mną:
– Kimkolwiek jesteś, jeŜeli jesteś i jeŜeli istnieje coś rozumniejszego nad to, co się teraz dzieje, to
pozwól temu czemuś być równieŜ tutaj. JeŜeli zaś mścisz się na mnie za nierozsądne moje samobójstwo
potwornością i bezsensem dalszego bytu, to wiedz, Ŝe przenigdy Ŝadna męka, jakakolwiek mnie spotka,
nie da się porównać z pogardą, którą będę odczuwał w milczeniu, choćby to trwało miliony lat męczarni!
Wezwałem i umilkłem. Prawie całą minutę trwała głęboka cisza, nawet jeszcze jedna kropla spadła, ale
wiedziałem, bezgranicznie i nieugięcie wiedziałem i wierzyłem, Ŝe zaraz wszystko musi się zmienić. Wtem
nagle rozwarła się moja mogiła. To jest nie wiem, czy została otwarta i rozkopana, ale uczułem, Ŝe jestem
pochwycony przez jakąś dziwną i nieznaną istotę i znaleźliśmy się w przestrzeni. Nagle przejrzałem: była
głęboka noc, nigdy, przenigdy nie było jeszcze tak ciemno!
Unosiliśmy się w przestrzeni juŜ daleko od Ziemi. Nie pytałem o nic tego, który mnie niósł, czekałem i
byłem dumny. Zapewniałem siebie, Ŝe się nie boję, i zamierałem z zachwytu na myśl o tym, Ŝe się nie boję.
Nie pamiętam juŜ, jak długo mknęliśmy, nie mogę sobie tego nawet wyobrazić: wszystko odbywało się tak,
jak zawsze we śnie, kiedy się przeskakuje przestrzeń i czas oraz prawa istnienia i rozsądku, zatrzymując się
tylko na punktach, o których marzy serce. Pamiętam, Ŝe nagle dojrzałem w ciemnościach jedną gwiazdkę.
„To Syriusz?" – zapytałem wbrew woli, nie mogąc się powstrzymać, o nic bowiem nie chciałem pytać. „Nie,
to ta sama gwiazda, którą widziałeś wśród obłoków wracając do domu" – odpowiedziała niosąca mnie
istota. Wiedziałem, Ŝe ma jak gdyby ludzkie oblicze. Dziwna rzecz, nie lubiłem tej istoty, nawet czułem do
niej głęboki wstręt. Spodziewałem się zupełnego niebytu, z tą myślą strzeliłem sobie w serce. A teraz
jestem w rękach istoty, nie ludzkiej, rzecz jasna, ale która jest, istnieje: „A więc i za grobem jest Ŝycie!" –
pomyślałem z ową dziwną lekkomyślnością snu, ale najistotniejsza treść mego serca pozostawała ze mną w
całej pełni: „JeŜeli trzeba być znowu – pomyślałem – i znów Ŝyć wskutek czyjejś nieuniknionej woli, to nie
chcę, Ŝeby mnie pokonano i poniŜono!" – „Ty wiesz, Ŝe się ciebie boję, i dlatego mną pogardzasz" –
odezwałem się nagle do swego towarzysza, nie mogąc się powstrzymać od poniŜającego pytania, w którym
zawarte było wyznanie, czując zarazem w sercu jak ukłucie szpilką swoje poniŜenie. Nie odpowiedział mi
na pytanie, ale nagle poczułem, Ŝe mną nie pogardza i nie śmieje się ze mnie, i Ŝe nasza droga ma cel
niewiadomy, tajemniczy i dotyczący tylko mnie jednego. Trwoga rosła w mym sercu. Coś bez słów, ale w
męce udzielało mi się od mojego milczącego towarzysza i jakby mnie przenikało. Mknęliśmy w ciemnych,
nieznanych przestworzach. Dawno juŜ przestałem widzieć znajome oku gwiazdozbiory. Wiedziałem, Ŝe są
takie gwiazdy w niebiańskich przestworzach, których promienie dochodzą do Ziemi dopiero po tysiącach,
milionach lat. Być moŜe lecieliśmy juŜ po tych przestworzach... Oczekiwałem czegoś pełen strasznego
szarpiącego mi serce smutku. Wtem targnęło mną jakieś znajome, w najwyŜszym stopniu przejmujące
uczucie, coś jakby tęskne wołanie: ujrzałem nagle nasze słońce! Wiedziałem, Ŝe to nie moŜe być nasze
słońce, które zrodziło naszą ziemię, wiedziałem, Ŝe znajdujemy się w nieskończonej odległości od naszego
słońca, ale poznałem, nie wiem czemu, całą swoją istotą, Ŝe jest to zupełnie takie samo słońce jak nasze,
jego powtórzenie, jego sobowtór. Rozkoszne, tęskne uczucie zabrzmiało zachwytem w mej duszy: bratnia
siła światła, tego samego, co mnie zrodziło, odezwała się echem w mym sercu i wskrzesiła je, poczułem
Ŝycie, dawne Ŝycie, po raz pierwszy od wzlotu z mogiły.
– Ale jeśli to jest słońce, jeśli to zupełnie takie samo słońce jak nasze – zawołałem – to gdzie jest Ziemia?
– Mój towarzysz wskazał mi gwiazdkę, świecącą w ciemności szmaragdowym blaskiem. Mknęliśmy prosto
ku niej.
– CzyŜby moŜliwe były takie powtórzenia we wszechświecie, czyŜby takie było prawo natury? A jeśli to
Ziemia, czyŜ to moŜe być taka sama ziemia jak nasza... zupełnie taka sama, nieszczęśliwa, nędzna, ale droga
i wiecznie kochana, taką samą dręczącą miłość rodząca ku sobie w najbardziej nawet niewdzięcznych
dzieciach swoich jak nasza? – wołałem drŜąc z niepowstrzymanej ekstatycznej miłości do tej dawnej,
Strona 4
8356
bliskiej sercu ziemi, którą porzuciłem. Obraz biednej, skrzywdzonej przeze mnie dziewczynki, przemknął
mi przed oczami.
– Zobaczysz wszystko – odrzekł mój towarzysz i jakiś smutek zabrzmiał w jego słowach. Szybko
zbliŜaliśmy się do planety. Rosła w mych oczach, juŜ dostrzegałem ocean, zarysy Europy; wtem dziwne
uczucie jakiejś wzniosłej, świętej zazdrości zapłonęło w mym sercu: „Czy moŜliwe jest podobne
powtórzenie i po co? Kocham, mogę kochać tylko tę ziemię, którą porzuciłem, na której zostały smugi krwi
mojej, kiedy, niewdzięcznik, wystrzałem w serce zgasiłem swoje Ŝycie. Ale nigdy, przenigdy nie
przestałem kochać tej ziemi, nawet owej nocy, rozstając się z nią, moŜe kochałem ją jeszcze boleśniej niŜ
kiedykolwiek. Czy jest ból na tej nowej ziiemi? Na naszej ziemi, zaiste moŜemy kochać tylko boleśnie i
tylko poprzez ból! Inaczej nie potrafimy kochać, nie znamy innej miłości. Chcę bólu, aby kochać. Chcę,
pragnę natychmiast całować, zalewając się łzami, tylko tę ziemię, którą porzuciłem, i nie chcę, nie przyjmę
Ŝycia na Ŝadnej innej!..."
Ale mój towarzysz juŜ mnie opuścił. Nagle, niemal nie dostrzegając tego, stanąłem na tej drugiej ziemi w
jaskrawym blasku słonecznego dnia, uroczego jak raj. Stałem chyba na jednej z tych wysp, które stanowią
na naszej ziemi archipelag grecki, albo gdzieś na brzegu lądu sąsiadującego z tym archipelagiem. O,
wszystko było zupełnie takie samo jak u nas, ale, rzekłbyś, wszędzie lśnił jakiś odświętny blask, jakiś
wielki, święty i osiągnięty nareszcie triumf. Łagodne, szmaragdowe morze cicho pluskało o brzegi i
całowało je z miłością jawną, widoczną, niemal świadomą. Wysokie, piękne drzewa stały w pełnej krasie
kwitnienia, a niezliczone ich listki, pewien jestem tego, witały mnie cichym, pieściwym szmerem,
wymawiając jak gdyby słowa miłości. Murawa płonęła jaskrawymi wonnymi kwiatami. Ptaszki stadami
fruwały w powietrzu i bez trwogi siadały mi na ramionach i rękach, radośnie muskając mnie wdzięcznymi,
drgającymi skrzydełkami. Wreszcie zobaczyłem i poznałem równieŜ mieszkańców tej szczęśliwej ziemi.
Przyszli do mnie sami, otoczyli mnie, całowali mnie. Dzieci słońca, dzieci swojego słońca – o, jakŜe byli
piękni! Nigdy nie widziałem na naszej ziemi ludzi o takiej urodzie. Jedynie bodaj u dzieci naszych, w
zaraniu ich Ŝycia, moŜna znaleźć daleki odblask tej urody. Oczy tych szczęśliwych ludzi lśniły pogodnym
blaskiem, twarze jaśniały mądrością i pełnią spokojnej świadomości, ale twarze te były wesołe; w słowach i
głosach tych ludzi dźwięczała dziecinna radość. Gdym tylko spojrzał na ich twarze, zrozumiałem wszystko,
wszystko! Była to ziemia nie skaŜona grzechem pierworodnym, Ŝyli na niej ludzie, co nie zgrzeszyli; Ŝyli w
takim samym raju, jak – zgodnie z wierzeniami całej ludzkości – nasi grzeszni prarodzice, z tą tylko
róŜnicą, Ŝe cała ziemia była jednym wielkim rajem. Ci ludzie, radośnie się śmiejąc, otoczyli mnie ciasnym
kręgiem i okazywali mi swoją Ŝyczliwość, zabrali mnie do siebie i kaŜdy z nich chciał mnie uspokoić. O,
nie wypytywali mnie o nic, lecz jakby wszystko wiedzieli, tak mi się wydawało, i pragnęli jak najszybciej
zetrzeć cierpienie z mej twarzy.
IV
No dobrze, przypuśćmy, Ŝe to był tylko sen! – Ale wraŜenie miłości tych niewinnych i pięknych ludzi
pozostało we mnie na zawsze i czuję, Ŝe ich miłość płynie do mnie stamtąd jeszcze teraz. Widziałem ich,
poznałem z bliska, kochałem ich, bolałem z ich powodu później. O, ja natychmiast pojąłem, Ŝe pod
wieloma względami nie rozumiem ich wcale; jako nowoczesny rosyjski postępowiec i zgniły
petersburŜanin nie pojmowałem na przykład tego, Ŝe przy takiej wiedzy nie posiadają naszej nauki. Ale
wkrótce zrozumiałem, Ŝe ich wiedza Ŝywi się innymi elementami niŜ u nas na Ziemi i Ŝe cele ich teŜ są
zupełnie inne. Nie pragnęli niczego i byli spokojni, nie dąŜyli do poznania Ŝycia, tak jak my to czynimy,
poniewaŜ Ŝywot ich był pełny. Ale wiedza ich była głębsza i wyŜsza niŜ nasza: nauka bowiem pragnie
wytłumaczyć, co to jest Ŝycie, dąŜy do pojęcia go, aby nauczyć innych, jak Ŝyć; oni zaś i bez nauki wiedzieli
jak Ŝyć, i zrozumiałem to, ale nie mogłem pojąć rodzaju ich wiedzy. Wskazywali mi na drzewa swoje – a ja
nie mogłem zrozumieć tego stopnia miłości, z jakim na nie patrzyli: jakby rozmawiali z podobnymi sobie
istotami. I, wiecie, chyba się nie omylę, twierdząc, Ŝe istotnie z nimi rozmawiali! Odnaleźli ich język i
jestem pewien, Ŝe drzewa ich rozumiały. Tak patrzyli na całą przyrodę – na zwierzęta, które Ŝyły z nimi w
zgodzie, które nie napadały na nich i kochały ich, ujęte ich miłością. Wskazywali na gwiazdy i mówili o
nich do mnie coś, czego nie mogłem zrozumieć, ale jestem przekonany, Ŝe w pewnym sensie obcowali z
gwiazdami w niebie, i to nie za pomocą samej myśli, lecz jakiegoś Ŝywego kontaktu. Och, ci ludzie nie
starali się wcale o to, bym ich rozumiał, kochali mnie i bez tego, ale za to wiedziałem, Ŝe oni teŜ nigdy mnie
nie zrozumieją, i dlatego nic prawie im nie mówiłem o naszej Ziemi. Całowałem tylko przy nich tę ziemię,
na której Ŝyli, i bez słów ubóstwiałem ich, a oni to widzieli i pozwalali się ubóstwiać, bo sami bardzo
kochali. Nie cierpieli z mojego powodu, kiedy czasami we łzach całowałem ich nogi, wiedząc radośnie w
swym sercu, z jaką mocą uczucia mi odpowiedzą. Niekiedy pytałem sam siebie w zdumieniu: jak to
moŜliwe, Ŝe przez cały czas nie obrazili kogoś takiego jak ja, ani razu nie wzbudzili w kimś takim uczucia
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin