Wrzesień 1939.pdf

(88 KB) Pobierz
Wrzesień 1939
Wrzesień 1939
- próba nowego spojrzenia
W realiach roku 1939 Polska w wojnie z Niemcami nie miała żadnych szans.
Polemiki, jakie się toczą wokół kampanii już od ponad sześćdziesięciu lat,
odnoszą się zatem zarówno do głębokich geopolitycznych przesłanek klęski, jak i
jej uwarunkowań wojskowych. Istotę sporu oddaje retoryczne pytanie kpt.
Felicjana Majorkiewicza: czy dało się drożej sprzedać żołnierską krew?
Niekwestionowany znawca i analityk kampanii płk Marian Porwit stwierdził, że "została
przegrana nie na miarę sił zbrojnych państwa o trzydziestopięciomilionowej ludności,
zwłaszcza jeśli idzie o charakter i rozmiar walk". Aby rzetelnie zweryfikować tę opinię,
trzeba nie tylko odwołać się do optymalnych, gabinetowych rozwiązań, ale i podjąć
studia porównawcze nad wysiłkiem bojowym armii francuskiej w 1940 roku i radzieckiej
latem 1941 roku.
Bardziej satysfakcjonujący wynik wojny zależał od przyjęcia racjonalnego i efektywnego
planu obrony oraz jego perfekcyjnej realizacji. Marszałek Edward Rydz-Śmigły, zdaniem
swego szefa sztabu gen. Wacława Stachiewicza, opierał strategiczną kalkulację na
jedynym możliwym założeniu, że "walka o czas mogła być, w naszych warunkach tylko
strategicznym opóźnianiem [...] do czasu odciążenia naszego frontu". Rozstrzygnięcie
mogło zapaść tylko na froncie zachodnim. Wobec wymogów politycznych i
gospodarczych naczelny wódz przez kolejne ustępstwa sprzeniewierzył mu się
ostatecznie. Kordonowe ugrupowanie, w jakim uszykowano wojska, oznaczało bowiem
konieczność podjęcia walki wszystkimi niemal siłami od pierwszych minut wojny.
Jednym z argumentów na obronę tak zasadniczego odstępstwa od idei przewodniej był
fakt, że na kresach zachodnich znajdowało się centrum przemysłowe kraju, jak też
główne ośrodki mobilizacyjne polskiego rekruta. Płynie z tego wniosek, że ziem tych
należało bronić najdłużej, opuszczając je dopiero po planowej ewakuacji. Zadajmy
jednak pytanie, jakie w warunkach rozgardiaszu na szlakach komunikacyjnych były jej
realne wyniki i czy podobnych nie uzyskano by, opóźniając nawałę niemiecką za
pomocą oddziałów osłonowych, np. stosunkowo mobilnej kawalerii.
Inną próbą rozgrzeszenia naczelnego wodza jest twierdzenie, że tylko poprzez
zaangażowanie wszystkich sił Wojska Polskiego można było wymusić dotrzymanie
gwarancji przez sojuszników, zwłaszcza wobec ewentualności poszukiwania przez
Berlin "modus vivendi" z Zachodem po osiągnięciu planowanych zdobyczy
terytorialnych w Polsce. Wiemy jednak, że celem Hitlera było całkowite zniszczenie
Polski. "Nie chodzi o osiągnięcie określonej rubieży ani o ustalenie nowej granicy" -
mówił na odprawie generalicji w Obersalzbergu jeszcze przed rozpoczęciem działań -
"lecz o zniszczenie nieprzyjaciela, do czego należy usilnie dążyć wszelkimi sposobami".
1
 
Czy führer byłby skłonny zrewidować ów strategiczny plan i podejmować niepewne
negocjacje w warunkach zagrożenia, jakie stanowiłby nienaruszony polski potencjał
militarny?
Naczelny wódz czy jeździec bez głowy
Kolejnym punktem oceny Rydza-Śmigłego - tu historycy, a nawet świadkowie są
zadziwiająco zgodni - jest karygodny wręcz sposób wdrożenia planu wojny w życie.
Ówczesny szef Oddziału Operacyjnego Sztabu Głównego płk Stanisław Kopański
zauważył nader ostrożnie: "Koncepcja dalszych działań wojennych, poza okresem
wstępnym, ujętym w wytycznych dla dowódców armii, jeśli istniała w umyśle przyszłego
Wodza Naczelnego i znana była jego najbliższym współpracownikom (szefowi Sztabu i
jego zastępcy), to na pewno nie była ujawniona Oddziałowi Operacyjnemu. Nie była
więc przepracowana przez Sztab, ani też przygotowana w terenie". Przy defensywnych
założeniach w wymiarze strategicznym był to błąd wręcz kardynalny. O jego
operacyjnych skutkach pisał niemal na gorąco ówczesny dowódca Warszawskiej
Brygady Pancerno-Motorowej płk Stefan Rowecki: "Jak można było, konstruując plan
wojny z Niemcami, nie wziąć pod uwagę konieczności solidnego przygotowania
podstawy do manewru i bazy asekuracyjnej na ewentualne początkowe niepowodzenia,
jaką stwarzała przyroda w postaci naturalnej linii oparcia na Wiśle, Sanie i Narwi".
Plan wojny, nie dość, że ogólnikowy i nierozpracowany w kolejnych stadiach, marszałek
co gorsza otoczył niezrozumiałym wręcz nimbem tajemnicy nie tylko wobec własnego
sztabu. Gen. Czesław Młot-Fijałkowski sądził (słusznie!), że naczelny wódz odziedziczył
tę metodę postępowania po marszałku Piłsudskim.
Kolejnym błędem stała się, również wyniesiona z wojny 1920 roku, skrajna wręcz
centralizacja dowodzenia. Nawet tak lojalny obrońca zwierzchnika jak gen. Stachiewicz
zauważa, że na warunkach pracy Naczelnego Dowództwa, dowództw armii i grup
operacyjnych ujemnie odbił się brak organizacyjnych dowództw grup armii (frontów)
oraz zbyt mała liczba dowództw grup operacyjnych (korpusów). Efektem, już w trakcie
kampanii, stały się ingerencje Rydza-Śmigłego w rozkazodawstwo na poziomie dywizji i
brygad, niemal zawsze spóźnione i nieadekwatne do sytuacji. Stało się tak, ponieważ,
jak zauważa trafnie płk Porwit, "marszałek wziął na siebie obowiązki ponad siły, i to bez
prawidłowej pomocy sztabu". Co gorsza, czego można było i należało się spodziewać,
naczelny wódz, w warunkach rwącej się łączności pozbawiony najdalej po kilku dniach
możliwości realnej komunikacji z podwładnymi, utracił praktycznie możliwość kierowania
operacjami. W rezultacie dowódcy armii, a nawet dywizji, toczyli własne wojny.
Potwierdziła się zatem diagnoza francuskich sojuszników, którzy oceniali Rydza-
Śmigłego jako pozbawionego błyskotliwości, mało inteligentnego, drobiazgowego, ale
upartego i energicznego.
Skuteczniejszy opór wymagał od polskiej strony perfekcyjnego dowodzenia na
2
 
wszystkich szczeblach. Niemieckie panowanie w powietrzu paraliżowało możliwość
sprawnego i skrytego przed wzrokiem przeciwnika przerzucania wojska, a użycie
transportu motorowego dawało Wehrmachtowi możność szybszego skupiania swych sił.
Wojna zamieniła się w wyścig polskiego piechura i kopyt koni z silnikami niemieckich
ciężarówek i czołgów. Dowódcy polscy nie mogli sobie w tej sytuacji pozwolić na błąd,
gdyż nie tylko nie można było go później naprawić, ale - co gorsza - jego skutki
nawarstwiały się. Tymczasem dowodzenie operacyjne stało na relatywnie niskim
poziomie i okazało się bodaj najsłabszym elementem Wojska Polskiego w 1939 roku.
Blamaż legionowych generałów
Trudno mieć do naczelnego wodza pretensje o taką, a nie inną obsadę wyższych
dowództw w chwili rozpoczęcia kampanii, bowiem pokojowe opinie nie muszą się
sprawdzać, i często nie sprawdzają się, na wojnie. Rydz musiał nadto zachować
kadrową równowagę między dwiema grupami generałów przewidywanych do wojny
przeciwko Niemcom i Związkowi Radzieckiemu. Nie usprawiedliwia to jednak decyzji
personalnych, jakie powziął już w trakcie kampanii. Niewykorzystanie aż do 10 września
gen. Kazimierza Sosnkowskiego, mimo jego natarczywych próśb, musi zdumiewać,
oburzać zaś - powierzenie skompromitowanemu w początkowym etapie wojny gen.
Stefanowi Dębowi-Biernackiemu ("przestępcy wojennemu, który bez bitwy pozwolił na
rozbicie swojej armii i dalej przestępczo nie chciał ująć w karby cofających się wojsk" -
jak oceniał jego zachowanie w meldunku do Rydza jeden z podkomendnych)
kluczowego stanowiska dowódcy Frontu Północnego. Pod Tomaszowem, gdy jego
chaotyczne dowodzenie doprowadziło do klęski w tej bitwie może najważniejszej w całej
kampanii bitwy, przebrawszy się w cywilne ubranie, ponownie zbiegł z pola walki, dając
dowód nie tylko braku kompetencji, ale i tchórzostwa. Podobnie rzecz miała się z gen.
Kazimierzem Fabrycym, który zasłaniając się rzekomą chorobą, nie tylko porzucił po
przełamaniu przez Niemców linii obrony Sanu Armię "Małopolska" i odjechał do Lwowa,
ale następnie odmówił (!) powrotu na front. Nic dziwnego, że obarczenie go następnie
funkcją koordynatora obrony na "przyczółku rumuńskim" wywołało wręcz
niedowierzanie oficerów Sztabu Naczelnego Wodza. Wyjaśnieniem tych zadziwiających
posunięć może być charakter Rydza. Przypomnijmy tu opinię marszałka Piłsudskiego,
że "bywał co do otoczenia własnego [...] kapryśny i wygodny, szukający ludzi, z którymi
by nie potrzebował walczyć, lub mieć jakiekolwiek spory".
Zarzut zbytniej pobłażliwości, a właściwie nieumiejętności oceny ludzi, dotyczy także
szefa sztabu naczelnego wodza gen. Stachiewicza. Wiedząc o karygodnym postępku
dowódcy Armii "Łódź" gen. Juliusza Rómmla, który po lotniczym bombardowaniu swego
sztabu lekko tylko kontuzjowany zbiegł do Warszawy, pozostawiając wszystko na łasce
losu, Stachiewicz wskazał go na dowódcę Grupy Armii "Warszawa", a było to zadanie
pierwszorzędnej wagi. Skutki okazały się fatalne, gdyż Rómmel nie chciał udzielić na jej
przepolach pomocy ani wojskom gen. Wiktora Thomméego, ani wesprzeć krwawiących
nad Bzurą oddziałów Armii "Poznań" i "Pomorze".
Krytycznie należy ocenić styl dowodzenia na szczeblu związków operacyjnych. Obok
3
 
Dęba-Biernackiego, Rómmla i Fabrycego, zasługujących na najsurowszy osąd, należy
napiętnować także uznawanego za największy talent wojska gen. Bortnowskiego z
Armii "Pomorze". Jego impulsywny podkomendny gen. Mikołaj Bołtuć wyrzucał sobie
później grzech, że "w pierwszych dniach wojny, w czasie bitwy w Borach Tucholskich,
nie dał mu kuli w łeb i nie objął dowództwa". Gdy Bortnowski zawiódł ponownie nad
Bzurą, stając się głównym winowajcą klęski, nie krępował już języka: "Jak zginę, to
niech wszyscy wiedzą, że zginąłem ja i armia z winy tego skurwysyna". Nie sprawdził
się też dowódca Samodzielnej Grupy Opercyjnej "Narew" gen. Młot-Fijałkowski, a co
najwyżej na dostateczną ocenę zasłużył gen. Tadeusz Piskor, mimo że objął Armię
"Lublin" już w trakcie kampanii, początkowo niemal bez wojska i z przeciwnikiem na
karku. Poza Rómmlem byli to bez wyjątku legioniści, przez lata faworyzowani ponad
swe możliwości intelektualne. Honoru podkomendnych Piłsudskiego bronili na
najwyższych szczeblach jedynie dwaj generałowie. Sosnkowski dowodził, jak na
warunki, w których przyszło mu działać, przytomnie i potrafił samemu iść do bitwy, a
nie, jak wielu, od niej uciekać. Gen. Franciszek Kleeberg zasłużył na szczególne
miejsce w narodowym panteonie nie tyle na polu walki, bo bitwa pod Kockiem miała dla
kampanii znaczenie li tylko symboliczne, ile determinacją w realizacji przedsięwziętego
planu. Okazał to, czego brakło Kutrzebie - żołnierski charakter. Dzięki instynktownej
decyzji marszu na Zachód ocalił swych oficerów przed losem jeńców Kozielska i
Katynia, a żołnierzy przed radzieckimi łagrami.
Siła rutyny
O wiele lepiej wypadli w kampanii oficerowie byłych armii zaborczych. Przejście przez
wojskowe akademie i znajomość dowodzenia na kolejnych szczeblach, pozwalały im na
zachowanie w trudnych sytuacjach chłodnego profesjonalizmu i zimnej krwi. Kontradm.
Józef Unrug, choć można mieć zastrzeżenia do jego decyzji w kwestii operacyjnego
użycia floty, twardo sprawował dowództwo nad całością obrony Wybrzeża.
Gen. Emil Przedrzymirski-Krukowicz nie ustrzegł się błędów, ale też najdłużej potrafił
utrzymać karność i zdolność bojową w szeregach kilkakrotnie rozpraszanej Armii
"Modlin".
Gen. Tadeusz Kutrzeba, poprzez swój "zwrot zaczepny" nad Bzurą, stał się jednym z
symboli wojny 1939 roku, w związku z czym oceny jego dowodzenia bywają przesadnie
wysokie. Tymczasem potwierdziły się wcześniejsze opinie podkreślające wybitny zmysł
operacyjny dowódcy Armii "Poznań", a zarazem kwestionujące równie ważne na tak
wysokim szczeblu cechy osobowe. Znający go dobrze gen. Thommée zauważył, "że
chwiejność i wahanie częstokroć przeszkadzały mu w wykonaniu raz powziętych
decyzji". Potwierdził to gen. Roman Abraham, podkomendny Kutrzeby: "jego wartości
dowódcze umniejszała [podkr. PW] wysoka kultura osobista i zbyt daleko posunięte
poczucie koleżeństwa, co powodowało brak żołnierskiej bezwzględności w
zdecydowanym wymuszaniu powziętych decyzji". Tłumaczy to, dlaczego nie potrafił z
całą konsekwencją przeprowadzić swych planów i w newralgicznym momencie bitwy
nad Bzurą uległ defetystyczne nastrojonemu Bortnowskiemu, co doprowadziło do
4
 
największej w kampanii klęski.
Dowody opanowania żołnierskiego rzemiosła, i to najwyższej próby, dali dwaj
generałowie wywodzący się z armii rosyjskiej. Antoni Szylling kierował Armią "Kraków" z
wielką rozwagą, unikając rozwiązań ryzykanckich, a wybierając optymalne. Dzięki temu,
kilkakrotnie oskrzydlany i otaczany, zdołał przeprowadzić oddziały bez efektownych, ale
przegranych wielkich bitew znad granicy aż na Lubelszczyznę, wypełniając zresztą
skrupulatnie instrukcje naczelnego wodza.
Gen. Thommée (początkowo Grupa Operacyjna "Piotrków", a następnie dowódca
obrony Modlina) dokonał sztuki równie wielkiej: zebrał porzucone przez Rómmla,
częściowo zdemoralizowane dywizje Armii "Łódź" i natchnął takim duchem, że nie
ustąpiły już przeciwnikowi aż do końca kampanii. Jeden z jego podwładnych mjr
Władysław Naprawa pisał: "dał się poznać jako człowiek o niesłychanej energii, tężyźnie
i żołnierskim fasonie. Nie było widać po generale jakiegoś załamania się, a przeciwnie,
podnosił nas wszystkich na duchu, wierząc, że sytuacja wcale nie jest beznadziejna, a
kryzys wojny będzie opanowany".
Dowodzenie grupami operacyjnymi było nad wyraz trudne, dlatego ocena ich dowódców
musi być stonowana. Generałowie, którym je powierzono, często już w trakcie
kampanii, nie dysponowali zazwyczaj ani koniecznym instrumentarium (sztaby!), ani
niezbędną wiedzą na temat stanu i rzeczywistych możliwości wojsk. Gen. Stanisław
Skwarczyński w pierwszych dniach wojny był kolejno dowódcą Korpusu
Interwencyjnego, następnie Grupy "Wyszków" i Zgrupowania Południowego Armii
"Prusy". O podobnym przypadku pisał płk Bronisław Prugar-Ketling, komentując rozkazy
zwierzchnika gen. Kazimierza Orlika-Łukoskiego (Grupa Operacyjna "Jasło"): Bezsilna
wściekłość ogarnęła mnie w pierwszym rzędzie na dowództwo grupy operacyjnej, które
już po raz trzeci w tej kampanii przez swoje niedołęstwo wpakowało mnie w bardzo
głupią i ciężką sytuację.
Najlepiej na tym tle wypadł gen. Wilhelm Orlik-Rückeman, jedyny polski dowódca, który,
wobec co najmniej dwuznacznej postawy naczelnego wodza, potrafił wziąć na siebie
ciężar symbolicznej walki z Rosjanami. Na wysokie noty zasłużył gen. Stanisław
Jagmin-Sadowski. Na dobre - gen. Abraham, bojowy dowódca Wielkopolskiej Brygady
Kawalerii, i Wincenty Kowalski, który łączył dowodzenie grupą z komendą 1. Dywizją
Piechoty Legionów. Na uznanie zasłużył też dowódca obrony Warszawy gen. Walerian
Czuma, który nie tylko musiał walczyć z Niemcami, ale i znosić zwierzchnictwo gen.
Rómmla.
Wbrew lansowanym ostatnio hagiograficznym opiniom dowodzenie gen. Władysława
Andersa (grupa operacyjna kawalerii) stało poniżej średniej. Głównym jego
osiągnięciem było konsekwentne unikanie zaangażowania swych sił, choć akurat był
tam, gdzie bić się należało. Płk Adam Bogorya-Zakrzewski stwierdził później z goryczą,
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin