Żeromski Stefan-Źródło.pdf

(47 KB) Pobierz
Źródło
Źródło
Kto i kiedy nadał Jankowi pseudonim All-de-Barana, nie
potrafię określić ściśle, ponieważ jednak nikogo to
prawdopodobnie nie interesuje, poprzestanę więc na
zaznaczeniu, że pseudonim powyższy przylgnął do Janka w
sposób dziwnie nieodlepiony. Obecnie Janek od jakichś
piętnastu miesięcy zajmuje lokal książęcy, umeblowanie
którego stanowi "łóżko, miotła - nic więcej"...
Począwszy od ścian i sufitu, nie tyle pomalowanych, ile
pomazanych niebieskoszarym wapnem, a kończąc na
szparach w popaczonej podłodze - wszystko badał już Janek
z zadziwiającą systematycznością, toteż w ciągu
zajmującego nas obecnie momentu jego żywota zajęty jest
innymi zatrudnieniami: studiuje z pewnym odcieniem
pogardy swe długie i zakrzywione, jak szpony jastrzębia,
paznokcie, wyskubuje kupki nici z tych miejsc surduta, które
w odległej przeszłości ozdobionymi były przez rzeczywiste
guziki, wymierza za pomocą skrawka papieru objętość swych
zatrważająco chudnących łydek, tępi zaciekle wielkorosyjskie
pluskwy i czasami, defilując po izbie, wypowiada monologi.
Błękit tęczówek jego oczu spełzł, nadając tym wymownym
niegdyś, płomienistym i czarującym oczom kolor sopla lodu,
wargi zawinęły się wewnątrz, prawdopodobnie wskutek
częstego zacinania zębów, policzki zapadły, skronie zżółkły
zupełnie jak u starca. Nikt by nie przypuścił, patrząc na
mizerną postać tego młodziana - gdyby, nota bene,
ktokolwiek miał możność oglądania jego mizernej postaci -
że on to właśnie usiłuje trwale wypełnić jedne z
najtrudniejszych do wypełnienia maksym życia: usiłuje
patrzeć na cierpienia chwili obecnej ze stanowiska
przyszłości.
- All-de-Baranie! - mówi do siebie Janek - wypada ci
wiedzieć, że zestawienie rzeczy diametralnie różnych
wytwarza dowcip lub boleść. Zajmować się wytwarzaniem
dowcipu w tym oto pawilonie jest, o ile mi się zdaje, rzeczą
zbytkowną - zajmować się wytwarzaniem boleści - jest
rzeczą szkodliwą - n'est-ce pas?... "Nessun maggior doloie",
jak powiedział Dante Alighieri, a może nawet sam Torquato
Tasso. Otóż, wychodząc z tego, że tak powiem, założenia,
powinieneś uspokoić się zupełnie, umieścić wygodnie
sphincter ani na stanowisku przyszłości i patrzeć na chwilę
obecną z pobłażliwością i spokojem. Zabijają cię, męczą,
wyciągają z ciebie nerwy i żyły - to takie proste i naturalne, i
logiczne. Czy sprawiedliwe - to rzecz inna. Twoja wina, żeś
się zbłąkał, jak ptak wędrowny nad głębiami oceanu leciał
długo bez tchu i odpoczynku... Cóż dziwnego, że teraz
spadniesz i rozciągnie się nad tobą wiecznie milczące oblicze
przepaści? Któż ci zaręczył, że nie jest najwyższym dobrem -
według starej edycji - "śmierć, sąd, piekło, niebo" - a według
nowej - "niepoznawalna"? Tam, poza pawilonem, taka
wahająca się wątpliwość budzi przestrach i tajemniczą
trwogę - dla nas, myślicieli, stanowi przecie jedyną szczelinę,
którędy wyjść stąd można. My nadto posiadamy niemal
pewność, że stada ptaków podobnych do nas lecieć będą tym
samym szlakiem, a najcięższa podobno boleść traci połowę
swej niszczącej siły, o ile staje się cierpieniem gromadzkim,
nie moim ani czyimś osobistym, ale naszym wspólnym,
gromadzkim. Wierz mi, All-de-Baranie, że istnieje w tej
dolinie łez pewnego rodzaju kooperacja serc umęczonych,
która...
W chwili gdy Janek wygłasza ten monolog, zakładając
nogi na poręcz łóżka w sposób prawdziwie oryginalny -
uchylają się drzwi i wchodzi na paluszkach pan. Pan jest
kawalerem bardzo wysmukłym, ma na cienkim nosku szare
binokle, dokoła brudnego kołnierzyka obwiązane coś w
rodzaju fantastycznie wystrzępionej i niezdatnej do użytku
pończochy, wykwintny i subtelnie modny tużurek, jaki wobec
oberwanych krótkich majtek i rozpłaszczonych, a tak długich
jak sanice, kamaszków, zdaje się uniewinniać ze swej
bezwłasnowolnej i przypadkowej obecności na grzbiecie
wkraczającego. Stosunek tego tużurka do podziurawionego
materiału, jaki otula piszczele dolnych kończyn młodzieńca -
wzbudził w umyśle Janka przypuszczenie, że ma przed sobą
psychologa, już wówczas, kiedy nieznajomy po raz pierwszy
zjawił się w tym lokalu. Późniejsze, prawie codzienne
konwersacje z panem potwierdziły domysł pierwotny. W
rozmaitych porach dnia psycholog wkracza, rzuca się
desperacko na krzesło i mówi płynnie swym drewnianym i
przykrym głosem, kończąc każde zdanie jakimś
kategorycznym zapytaniem. Obecność pana, jego podstępne
- i plugawe badania nie robią na Janku wrażenia przykrego
dlatego po prostu, że jest to mowa ludzka. Wstaje tedy z
łóżka, przechadza się po pokoju z rękami w kieszeniach i
marzy cichym, sennym marzeniem, jak wielką byłaby taka
radość, gdyby zamiast pana wszedł do tej stancji jakiś
najuboższy, najprostszy, najgłupszy człowiek, byleby tylko
można było na maleńką miarę czasu oprzeć głowę na jego
piersi i posłuchać, jak bije serce ludzkie.
Tymczasem pan, kończąc wykwintnie zełgany okres,
mówi:
- Czy nie życzycie sobie, kolego, przeczytać cokolwiek? Ja
mam ze sobą rozmaite książki, a że siedzimy razem...
- Nie, panie, który nazywasz mię swym kolegą. Czytuję
tylko w pewnych odstępach czasu Dialogi króla Salomona z
Marchołtem grubym a sprośnym - nic nadto.
Wówczas psycholog szybko zaczyna z innej beczki. I
znowu wymawia mnóstwo wyrazów i szereg ich kończy,
pytając:
- Czy nie czujecie, kolego, apetytu?
- Och, nie. Sądzę jednak, że herbata nie powinna
właściwie mieć smaku rosołu, otrzymanego po .wygotowaniu
funta używanych grzebieni gęstych; smak jej, jeżeli mię
pamięć nie myli, inny jest zupełnie...
- Czyż przypuszczacie, że pamięć już was myli? - pyta.
psycholog badawczo.
- Bardzo być może. Pan, który badasz skrytości serca
ludzkiego, wiesz najlepiej, że myli nas wszystko. Ja jestem
chory, chory - i nie pamiętam nic. Nic a nic, panie z białym
nosem. Niestety! panie, który, nie wiem z jakich powodów,
odmawiasz sobie przyjemności noszenia skarpetek.
- No, ale Józka, zwanego "Marginesem", waszego kolegę
uniwersyteckiego, musicie pamiętać - cóż znowu? - mówi
psycholog wpijając się oczami w oczy Janka.
Boleść zjadliwa kąsa All-de-Barana w głębi serca, gdy
słucha tych słów i dowiaduje się o losie "Marginesa".
Odpowiada jednak z uśmiechem:
- Znałem tylko Hrabanusa Maura, który napisał dzieło: De
nihilo et tenebns - uważa pan, a "Marginesa" żadnego... De
nihilo et tenebiis - zabawna historyjka... Scholastyczne
dziełko - co?
- Nie chcecie odpowiedzieć - a przecież, jak to raz już
wspomnieliście, w młodzieńczych latach mieszkaliście w
mieście gubernialnym, gdzie "Margines" właśnie...
- Mylisz się, gentlemanie... To, co kiedykolwiek mówiłem,
stosowało się zawsze do przyszłości. Mówiłem, że będę
kiedyś jechał konno na młodej klaczy z białą strzałką na
czole, ze skórą cienką jak papier, w cichą noc letnią,
gwiaździstą, kiedy żyto dojrzewa. Posłuchaj, panie, będę
czuł, co to jest ruch, każdym muskułem, każdą żyłą, każdym
nerwem, będę oddychał całymi płucami, w ogromnym
powietrzu, będę pędził w cwał, tak żeby koń dotykał
brzuchem ziemi - i obydwu nam, mnie i koniowi, będzie
bujny wiatr warczał koło uszu, aż nam krew w żyłach zacznie
bić jak nabój w lufie podczas wystrzału, aż się zapamiętamy
w dzielnej rozkoszy niepohamowanego pędu po pięknej,
ukochanej ziemi... ach,
Słania się Janek z kąta w kąt izby, gdy to mówi, zatacza
się, łka wewnętrznym szlochaniem, wydzierającym się z
głębi piersi, niby dławione wysiłkiem rzężenie. Za chwilę
uspokaja się i z suchymi już oczami zatrzymuje się przed
swym gościem. Patrzy mu w oczy łagodnie i kiwa głową
jakoś zabawnie, jak małe dziecko, które zgadza się na każdą
zabawkę, jaką mu podsuwają.
- Chwilowa niedyspozycja, łaskawy panie - mówi małe,
nieświadome pragnienie ruchu, po prostu, jeśli nie sprawi
panu jakiej trudności skombinowanie tego zjawiska odruch...
Młodzieniec odziany w cudzy tużurek milczy teraz, leżąc
na krzesełku z nogami wyciągniętymi przed' siebie tak
bezwładnie, że nie stara się ukryć nagości brudnych gnatów,
widocznych nad cholewkami kamaszków. Głowa jego
przechyla się na ramię... Znać, że doznaje na widok
odruchów Janka jedynego szczątkowego uczucia: znużenia.
Leży tak z wysuniętymi wargami i zdaje się nie widzieć, że
Janek wpatruje się weń rozszerzonymi źrenicami, jakby
zaglądały w ciemność, że schyla się nad nim i całuje go w
usta.
Po chwili dopiero podnosi głowę, odsuwa się i słucha
dziwnych słów z tym samym wyrazem wstrętu czy znużenia:
- Bracie mój nieszczęśliwy... Jeżeli doznasz kiedykolwiek,
jak w tej chwili, goryczy - nie wzbraniaj łzom płynąć... One
rozmiękczą grudę pokrywającą twe serce zatwardziałe,
nauczą cierpieć szlachetnie i widzieć brata w człowieku...
Zapłacz nad sobą i uczynkami twoimi.
Psycholog odsuwa w tył krzesełko, wstaje leniwie i
zmierza ku drzwiom. Tam zatrzymuje się i odwraca, aby
spojrzeć na skurczoną postać Janka stojącego pod oknem.
- Idiota - ech - idiota - mówi wychodząc.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, Janek chodzi po izbie na
palcach i mówi do siebie półszeptem:
Połknąłeś moje słowa, jak wilk zamrożoną w sadle
sprężynę, będzie się rozkręcała w tobie, będzie cię nękała, aż
poczniesz płakać i kajać się...
Myśląc o tej kwestii, defiluje i defiluje po izbie aż do
zmęczenia nóg... Zaczyna mu się dawać we znaki, dzięki
rozmowie z psychologiem, znużenie wewnętrzne, upadek
ducha wzmagający się z każdą chwilą, któremu opierał się
dotąd tak wytrwale. Jeszcze jedno targnięcie nie wiedzieć
jaką nazwę noszącego podmuchu i rozerwie się zdolność do
trwania, włos naprężony.
Zaczyna gorączkowo chwytać rozmaite pojęcia kojące i
czepiać się ich myślami. Jest to jednak ta chwila, kiedy myśl
odbija się od każdego zjawiska, od każdego wspomnienia,
jak od rzeczy martwej, śliskiej, plugawej, kiedy przez nagłe i
oślepiające jasnowidzenie spostrzegamy wszędzie nicość lub
ruinę.
Usiądą ze skurczonymi nogami na łóżku i dziwnie się
przeistacza. Zdaje mu się, że leży sam jeden na jakiejś
niezmiernej pustyni, na nagim, zrytym i spustoszonym
gruncie, pozbawionym drzew, roślin i mieszkań, gdzie nie
przebywa żadne istnienie, nad którym przemija tylko czas w
nieskończoności swej nieugięty i straszliwy. Tam leży dusza
jego umierająca w męce bezsilnej, jak robak na grzbiet
przewrócony, wije się, woła ostatnim jękiem na tę istotę
ukochaną, której już nie ujrzeć...
Niegdyś na ziemi kochał dziewczynę szlachetną i piękną,
pracował z nią razem w pocie czoła, w pościgu o kawałku
chleba.
Była to miłość więcej niż dobra i mądra, bo piękna, dobór
miłosny dusz szlachetnych, arcydzieło przyrody, niemniej
wielkie i godne uwielbienia, jak przyciąganie ciał niebieskich.
Cierpienie chwili obecnej nie oszczędza i tej istoty...
I ona musiała się wmieszać w tłum, musiała powiększyć
stado o jedną jednostkę. Z tej więc pustyni i nocy, gdzie
panuje zimny i bezlitosny mrok śmierci - idzie do niej jak
duch, a raczej jak samo uczucie, znajduje ją i nie głosem,
nie dźwiękiem, lecz nagłym uderzeniem w jej nerwy,
bolesnym zawieszeniem myśli, przeczuciem przelotnym
mówi jej, że umarł.
Poznaje potem po skróconych nagle średnicach jej źrenic,
po ustach uchylających się do krzyku, jak cierpi dusza.
Podobnie jak głód lisa rozbudza widok krwi, którą przelał, tak
miłość jego, ta sama cudna i nieśmiertelna, rozbudza go,
trzeźwi i dźwiga.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin