James Clavel
OPERACJA WHIRLWIND
KSIĘGI 3-4
Przekład Michał Jankowski
Wydawnictwo Univ-Comp
3303
Tytuł oryginału Whirlwind
Mapy:
Paul J. Pugliese
First Avon International Printing, 1987
Opracowanie: Kazimierz Andruk
Aranżacja: Ewa Hunca, Tomasz Rudomino
Redakcja Zespól Phantompress International
Redakcja techniczna Kazimierz Andruk, Marzenna Kiedrowską
Korekta Ewa Borowiecka, Maria Radzimińska
Copyright © 1986 by James Clavell
Copyright © for the polish edition by Wydawnictwo Ryton, Warszawa 1994
Copyright © for the polish translation by Michał Jankowski, 1994
Wydano przy współpracy UNIV-COMP Sp z o.o. Wydanie pierwsze
ISBN 83-86386-09-6
KSIĘGA TRZECIA
Czwartek
22 lutego 1979
NA PÓŁNOCNY ZACHÓD OD TEBRIZU, 11:20.
Z miejsca, gdzie siedział, ze schodków kabiny zaparkowanego wysoko w górach 212, Erikki mógł ogarnąć wzrokiem spory kawał Sowieckiej Rosji. Daleko w dole wody rzeki Aras płynęły na wschód do Morza Kaspijskiego, wijąc się wąwozami i biegnąc wzdłuż sporego odcinka granicy irańsko-sowieckiej. Na lewo Yokkonen mógł zajrzeć do Turcji i obejrzeć piętrzącą się na cztery tysiące pięćset metrów górę Ararat. 212 stał nie opodal wejścia do groty, w której znajdowała się amerykańska stacja nasłuchowa.
Znajdowała się kiedyś, pomyślał z ponurym rozbawieniem. Gdy wylądował tu poprzedniego dnia po południu - wskaźnik pokazywał dwa tysiące pięćset sześćdziesiąt metrów - pstrokata banda bojowców lewicowych fedainów, którą ze sobą przywiózł, wpadła do
9
groty, ale Amerykanów już nie zastała. Cimtarga stwierdził, że zniszczono wszystkie ważniejsze elementy wyposażenia i zabrano książki szyfrów. Wiele świadczyło o pospiesznym opuszczaniu jaskini, lecz zadbano o to, żeby nie pozostawić niczego, co miało jakąś wartość.
- Tak czy inaczej, oczyścimy ją - oświadczył Cimtarga swym ludziom - oczyścimy tak jak inne. - Zwrócił się do Erikkiego: - Czy możesz tam wylądować? - Wskazał ręką miejsce wysoko w górze, gdzie widać było kompleks masztów radarowych. - Chciałbym je rozmontować.
- Nie wiem - odparł Erikki. Granat, który dostał od Rossa, nadal tkwił, przyklejony taśmą, pod jego lewym ramieniem - Cimtarga i jego łapacze nie przeszukali Fina - nóż pukoh także spoczywał na miejscu, w po-, chwie z tyłu. - Polecę i sprawdzę.
- Sprawdzimy, kapitanie. Sprawdzimy razem - rzucił Cimtarga ze śmiechem. - Nie będzie cię kusiło, żeby nas opuścić.
Erikki zabrał go ze sobą i polecieli. Maszty wpuszczono w grubą warstwę betonu na północnym stoku góry, na skrawku płaskiego terenu, który mieli teraz przed sobą.
- Jeśli pogoda się utrzyma, nie będzie problemu. Co innego, jeśli zerwie się silny wiatr. Mogę zawisnąć i opuścić was na linie. - Błysnął zębami w wilczym uśmiechu.
Cimtarga roześmiał się.
- Dzięki, ale nie. Nie chcę przedwcześnie umierać.
- Jak na Sowieta, zwłaszcza z KGB, nie jesteś najgorszy.
- Ty też nie. Jak na Fina.
Od niedzieli, gdy Erikki zaczął latać z Cimtarga, zdążył już go polubić. Nie, żeby naprawdę go lubić, czy mu ufać, pomyślał. Ale Sowiet był grzeczny i postępował fair, odmierzał dla lotnika uczciwe porcje wszystkich posiłków. Zeszłej nocy wypił z Yokkonenem butelkę wódki i ustąpił najlepsze miejsce do spania. Nocowali w wiosce, o dwadzieścia kilometrów na południe, na dywanach rozpostartych na brudnej polepie. Cimtarga
10
powiedział, że choć w okolicy mieszkali głównie Kurdowie, ta wioska składa się z kryptofedainów i jest bezpieczna.
- Dlaczego zatem pilnuje mnie strażnik?
- Jest bezpieczna dla nas, kapitanie, a nie dla pana. Przedwczoraj w nocy, gdy Cimtarga przyszedł po
niego ze strażnikami, wkrótce po odejściu Rossa, zawieziono go do bazy. W ciemnościach, łamiąc wszystkie przepisy IATC, polecieli do wioski w górach, na północ od Choju. Tam o świcie załadowali helikopter uzbrojonymi ludźmi i polecieli do pierwszej z amerykańskich stacji radarowych. Była zniszczona i opustoszała, tak jak ta tutaj.
- Ktoś musiał ich ostrzec, że przybędziemy - zauważył zdegustowany Cimtarga. - Matierjebcy szpiedzy!
Później Cimtarga powiedział Erikkiemu, że według tego, co szeptali miejscowi, Amerykanie ewakuowali się zeszłej nocy bardzo dużymi helikopterami bez żadnych oznaczeń.
- Dobrze by było złapać ich na szpiegowaniu. Bardzo dobrze. Mówi się, że sukinsyny mogą widzieć nasze terytorium na tysiąc sześćset kilometrów w głąb.
- Masz szczęście, że już ich tu nie ma. Może musiałbyś stoczyć bitwę, a to byłby incydent międzynarodowy.
- My z tym nie mamy nic wspólnego. Nic. To znowu Kurdowie odwalają krecią robotę. Banda zbirów, co? To na nich spadłaby odpowiedzialność. Cholerni jazdwas, co? W końcu ciała zostałyby odnalezione na terenie Kurdów. Taki dowód wystarczyłby Carterowi i CIA.
Erikki poruszył się na zimnym metalowym stopniu. Był przygnębiony i zmęczony. Ostatniej nocy znowu źle spał; dręczyły go koszmary związane z Azadeh. Nie mógł spać od czasu pojawienia się Rossa.
Jesteś głupcem, powtarzał sobie tysiące razy. Nie pomagało. Wydawało się, że nic nie pomoże. To pewnie przez to latanie; zbyt wiele godzin lotu w złych warunkach, w ciemnościach. Trzeba jeszcze martwić się
11
o Noggera, myśleć o Rakoczym, zabójstwach. O Rossie. Przede wszystkim zaś o Azadeh. Czy ona na pewno jest bezpieczna?
Spróbował zawrzeć z nią pokój co do Johnny'ego „Jasne Oczy".
- Przyznaję, że byłem zazdrosny. To głupie. Przyrzekam na starożytnych bogów moich przodków, że mogę znieść twoje wspomnienia o nim. Mogę i zniosę - oświadczył, ale to nie wystarczyło. - Po prostu nie myślałem, że jest tak... takim mężczyzną i... tak niebezpiecznym. Jego kukri mógłby się zmierzyć z moim nożem.
- Nigdy, kochanie. Nigdy. Tak się cieszę, że ty jesteś sobą i ja jestem sobą, i że jesteśmy razem. Jak moglibyśmy się stąd wydostać?.
- Nie wszyscy, nie razem, nie jednocześnie - powiedział jej uczciwie. - Byłoby najlepiej, gdyby żołnierze wyrwali się, gdy tylko będą mogli, i zabrali Noggera. A dopóki ty tu jesteś, nie wiem, Azadeh, jak my możemy uciec, naprawdę nie wiem. Jeszcze nie wiem. Może moglibyśmy przedostać się do Turcji...
Spojrzał teraz na wschód w kierunku Turcji. To tak blisko, a jednocześnie tak daleko, gdy Azadeh jest w Tebrizie. Trzydzieści minut lotu. Ale kiedy? Gdybyśmy dotarli do Turcji, a helikopter nie zostałby obłożony sekwestrem, gdybym mógł zatankować i polecieć przez granicę do Asz Szargaz... Gdyby, gdyby, gdyby! Bogowie mych przodków, pomóżcie mi!
Zeszłego wieczoru, przy wódce, Cimtarga byl małomówny jak zwykle, pił jednak uczciwie. Wysączyli butelkę do ostatniej kropelki, szklanka po szklance.
- Na jutro mam następną, kapitanie.
- To dobrze. Kiedy skończymy?
- Za dwa-trzy dni skończymy tutaj i wracamy do Tebrizu.
- A potem?.
- Potem dowiem się, co dalej.
Gdyby nie wódka, Erikki by go sklął. Wstał i spojrzał na Irańczyków, układających w stosy sprzęt, który
12
mieli zabrać. Większość żelastwa wyglądała bardzo zwyczajnie. Gdy Yokkonen ruszył przez nierówny teren pokryty skrzypiącym pod butami śniegiem, pilnujący go strażnik poszedł za nim. Żadnej szansy ucieczki. Żadnej okazji przez całe pięć dni.
- Cieszy nas twoje towarzystwo - powiedział któregoś dnia Cimtarga, mrużąc orientalne oczy. Zdawało się, że umie czytać w myślach.
W górze kilku ludzi pracowało przy demontażu masztów radarowych. Co za marnowanie czasu, pomyślał Erikki. Nawet ja widzę, że nie ma w nich nic szczególnego.
- Nieważne, kapitanie - wyjaśnił Cimtarga. - Moich szefów cieszą hurtowe ilości. Bierzemy wszystko. Lepiej więcej niż mniej. Czym się przejmujesz? Pracujesz na dniówki. - Znów śmiech, a nie wymyślania.
Yokkonen poczuł, że zesztywniały mu mięśnie szyi. Wykonał skłon, dotykając palcami butów. Opuścił ramiona i głowę, a potem zaczął wykonywać krążenia głową tak, aby sam jej ciężar naciągał ścięgna, wiązadła i mięśnie.
- Co robisz? - zapytał Cimtarga, podchodząc do niego. __
- Świetnie robi na ból szyi. Erikki włożył ciemne okulary; światło odbite od śniegu raziło w oczy. - Jeśli robić to dwa razy dziennie, szyja nigdy nie boli.
- Ach, ciebie też boli kark? Ja mam to bez przerwy. Muszę chodzić do kręgarza przynajmniej trzy razy w roku. To pomaga?
- Gwarantowane. Nauczyła mnie tego kelnerka. Noszenie tac przez cały dzień wywołuje ból karku i pleców. To tak jak u pilotów - choroba zawodowa. Wypróbuj to i sam się przekonaj. - Cimtarga pochylił się i poruszył głową. - Nie, nie tak. Głowa i ramiona luźno; jesteś zbyt napięty.
Cimtarga postąpił według tych wskazówek; poczuł, że coś chrupnęło mu w szyi. Gdy podniósł głowę, powiedział:.
- Genialne, kapitanie. Jestem winien przysługę.
13
- To rewanż za wódkę.
- To jest cenniejsze niż butelka wód...
Erikki osłupiał, gdy z piersi Cimtargi trysnęła krew otworem wyrwanym przez pocisk, który trafił go od tyłu. Potem usłyszał krzyki i zobaczył koczowników wysypujących się zza skał i drzew, wydających bojowe okrzyki i strzelających w biegu. Atak był krótki i gwałtowny. Yokkonen zobaczył, że ludzie Cimtargi padają na ziemię, przygnieceni liczebną przewagą przeciwnika. Strażnik Fina, jeden z nielicznych, którzy mieli broń, zdążył raz wystrzelić i został od razu trafiony. Brodaty człowiek ze szczepu stanął nad nim i z lubością dobił go kolbą karabinu. Inni pobiegli do jaskini. Jeszcze trochę strzałów i zapanowała cisza.
Ponaglany przez dwóch mężczyzn, Erikki podniósł ręce; czuł się głupio bezbronnie, a serce waliło mu jak młot. Jeden z napastników odwrócił Cimtargę i wpakował mu kolejną kulę. Drugi minął Erikkiego i ruszył do 212, aby upewnić się, że w kabinie nikt się nie ukrył. Teraz mężczyzna, który zastrzelił Cimtargę, dysząc ciężko, stanął przed Erikkim. Był niski, oliwkowa skóra, broda, czarne oczy i włosy. Miał na sobie prymitywną odzież i śmierdział.
- Opuść ręce, spuść - powiedział w kalekiej angielsz-czyźnie. - Jestem szejk Bajazid, wódz tutaj. Potrzebujemy ty i helikoptera.
- Czego ode mnie chcecie?
Koczownicy dobijali rannych i odzierali zabitych ze wszystkiego, co mogło mieć jakąś wartość.
- CASEVAC. - Bajazid uśmiechnął się nieznacznie na widok miny Erikkiego. - Wielu z nas pracować przy ropa. Kto jest ten pies? - Wskazał Cimtargę czubkiem buta.
- Mówił, że nazywa się Cimtarga. Był Sowietem. Myślę, że z KGB.
- Oczywiście, Sowiet - rzucił szorstko mężczyzna. - Oczywiście z KGB. Wszyscy Sowieci w Iranie KGB. Papiery, proszę. - Yokkonen wręczył mu dowód tożsamości. Mężczyzna obejrzał dokument i skinął głową,
14
na wpół do siebie. Wywołując jeszcze większe zdumienie Erikkiego, oddał mu dokument. - Dlaczego latasz z so-wieckiem psem? - Słuchał w milczeniu i z coraz bardziej ponurym wyrazem twarzy, gdy Erikki opowiadał o tym, jak Abdollah-chan schwytał go w pułapkę. - Abdol-lah-chan nie człowiek do zaszkodzenia. Dosięgnąć Ab-dollaha Okrutnego być bardzo trudno, nawet na ziemi Kurdów.
- Jesteście Kurdami?.
- Kurdami - potwierdził Bajazid; to kłamstwo było bardzo wygodne. Przyklęknął i obszukał Cimtargę. Żadnych dokumentów, w kieszeni trochę pieniędzy, nic więcej poza automatycznym pistoletem w kaburze i kilkoma nabojami, które Bajazid także zabrał. - Masz być pełne paliwo?
- W trzech czwartych.
- Ja chcę jechać trzydzieści kilometrów południe. Pokażę. Potem zabrać CASEVAC i do Rezaije, do szpitala.
- Dlaczego nie do Tebrizu? To znacznie bliżej.
- Rezaije w Kurdystanie. Kurdowie tam bezpieczni, czasami. Tebriz należy do naszych wrogów: Irańczy-ków, Szacha czy Chomeiniego, bez różnicy. Do Rezaije.
- W porządku. Najlepszy będzie Szpital Zamorski. Byłem tam już kiedyś. Jest lądowisko helikopterowe i są przyzwyczajeni do CASEVAC. Możemy tam zatankować; mają paliwo do śmigłowców... przynajmniej mieli dawniej.
Bajazid zawahał się.
- Dobrze. Tak. Lecimy od razu.
- A co potem?
- Potem, jeśli zawieźć nas dobrze, może cię zwolnimy, żebyś zabrał żonę od chana z Gorgonów. - Szejk Bajazid odwrócił się i krzyknął do swych ludzi, żeby się pospieszyli i wsiadali do helikoptera. - Startujemy, proszę.
- A co z nim? - Erikki wskazał Cimtargę. - I z innymi?
- Zwierzęta i ptaki wkrótce tu posprzątać.
15
Wejście na pokład i start nie zabrały zbyt wiele czasu. Yokkonen był teraz pełen nadziei. Odnalezienie wioski nie było trudne. CASEVAC dotyczyło starej kobiety.
- Ona jest naszym wodzem - wyjaśnił Bajazid.
- Nie wiedziałem, że kobiety mogą być wodzami.
- Dlaczego nie, jeśli tylko są dostatecznie mądre, silne, sprytne i pochodzą z odpowiedniej rodziny. My, muzułmanie sunnici, nie lewacy ani heretyckie bydło szyickie, które wstawia mułłów między ludzi a Boga. Bóg jest Bogiem. Startujemy.
- Czy ona zna angielski?
- Nie.
- Wygląda na bardzo chorą. Może nie przetrwać podróży.
- Jak Bóg zechce.
Żyła jednak, gdy po godzinie lotu Erikki posadził helikopter na ziemi. Szpital Zamorski był wybudowany, obsadzony personelem i sponsorowany przez zagraniczne kompanie naftowe. Yokkonen pokonał trasę lecąc nisko, omijając Tebriz i wojskowe lotniska. Bajazid siedział z przodu obok pilota, a sześciu uzbrojonych ludzi z tyłu ze swą przywódczynią. Leżała na noszach bez ruchu, lecz przytomna. Znosiła ogromne cierpienie bez słowa skargi.
Lekarz i sanitariusze znaleźli się na lądowisku w kilka sekund po tym, jak maszyna dotknęła ziemi. Lekarz miał na sobie biały kitel z dużym czerwonym krzyżem na rękawie, a pod spodem grube swetry. Był trzydziesto-paroletnim Amerykaninem, ciemne obwódki otaczały jego przekrwione oczy. Uklęknął przy noszach, a pozostali czekali w milczeniu. Kobieta jęknęła cicho, gdy dotknął jej brzucha, choć zrobił to delikatnie i sprawnie. Mówił do niej przez chwilę w łamanym tureckim. Uśmiechnęła się nieznacznie, skinęła głową i podziękowała. Lekarz zawołał sanitariuszy, którzy wynieśli nosze ze śmigłowca. Na polecenie Bajazida dwóch ludzi towarzyszyło chorej.
16
Lekarz odezwał się do szejka kulawym dialektem:
- Ekscelencjo, potrzebne mi jest nazwisko, wiek i...
- szukał właściwego słowa - choroba, opis choroby.
- Mówić po angielsku.
- Świetnie. Dziękuję, agha. Jestem doktor Newbegg. Obawiam się, że ona zbliża się do końca, agha. Jej puls jest prawie niewyczuwalny. Jest stara i chyba nastąpił krwotok wewnętrzny. Czy nie upadła niedawno?
- Mówić wolniej, proszę. Upaść? Tak, tak, dwa dni temu. - Bajazid urwał na dźwięk salwy broni palnej, a potem mówił dalej: - Tak, dwa dni temu. Pośliznęła się w śniegu i uderzyła o skałę. Bokiem o skałę.
- Chyba krwawi w środku. Zrobię, co będę mógł, ale... przykro mi, nie mogę obiecać, że będzie dobrze.
- In sza'a Allah.
- Jesteście Kurdami?
- Kurdami. - Rozległy się strzały, tym razem bliżej. Wszyscy się obejrzeli. - Kto?
- Nie wiem, boję się, że to, co zwykle - odpowiedział niespokojnie lekarz. - Zielone Opaski przeciwko lewakom, lewacy przeciwko Zielonym Opaskom, przeciwko Kurdom... Jest wiele ugrupowań, a wszystkie uzbrojone.
- Przetarł oczy. - Zrobię, co będę mógł, dla starej pani. Może lepiej niech pan pójdzie ze mną, agha. Może pan po drodze podać szczegóły. - Pospiesznie odszedł.
- Doktorze, czy macie tu jeszcze paliwo? - zawołał za nim Erikki.
Lekarz zatrzymał się i spojrzał nieprzytomnie.
- Paliwo? Och, paliwo do helikoptera? Nie wiem. Zbiornik jest z tyłu.
Wbiegł po schodkach prowadzących do głównego wejścia, łopocząc połami fartucha.
- Kapitanie - powiedział Bajazid. - Poczeka pan, aż wrócę. Tutaj.
- Ale paliwo? Mogę...
- Czekać tu. Tu.
Szejk pospieszył za doktorem. Dwóch jego ludzi ruszyło za nim, dwóch zostało przy Finie.
17
Erikki wykorzystał czas oczekiwania i wszystko posprawdzał. Zbiorniki prawie puste. Od czasu do czasu zajeżdżały ciężarówki z rannymi; wychodzili im naprzeciw lekarze i felczerzy. Wielu ludzi spoglądało ze zdziwieniem na helikopter, ale nikt się nie zbliżył. Strażnicy bardzo o to dbali.
Jeszcze podczas lotu Bajazid oświadczył:
- Od wieków my, Kurdowie, próbujemy być niezależni. My oddzielny naród, oddzielny język, oddzielne zwyczaje. Teraz chyba sześć milionów Kurdów w Azerbejdżanie, Kurdystanie, przy granicy sowieckiej, z tej strony Iraku i Turcja. - Wypluwał słowa. - Od wieków z nimi walczymy, razem albo pojedynczo. Mamy góry. Jesteśmy dobrymi wojownikami. Salah ad-Din; on był Kurdem. Znasz go? Salah ad-Din.
Saladyn był rycerskim muzułmańskim przeciwnikiem Ryszarda Lwie Serce podczas krucjat w dwunastym wieku. Mianował się sułtanem Egiptu i Syrii i opanował Królestwo Jerozolimy w roku pańskim 1187 po zgnieceniu połączonych sił krzyżowców.
- Tak, wiem o tym.
- Dziś inni Salah ad-Dini wśród nas. Pewnego dnia odzyskamy wszystkie święte miejsca, ale najpierw Cho-meini, ten zdrajca Iranu, zgnije w rowie.
- Zrobiliście zasadzkę na Cimtargę i pozabijaliście ich tylko z powodu CASEVAC?
- Oczywiście. To wrogowie. Wasi i nasi. - Bajazid uśmiechnął się swym krzywym uśmiechem. ¦- Nic się nie dzieje w naszych górach bez naszej wiedzy. Nasza wódz chora - wy blisko. Widzieliśmy, Amerykanie odjeżdżają, sępy przybywają i ty rozpoznany.
- Och, jak?
- Czerwonowłosy z Nożem. Niewierny, który rozgniata zabójców jak wszy, a potem dostaje w nagrodę córkę Gorgona! Pilot CASEVAC? - Ciemne, niemal czarne oczy wyrażały zdumienie. - O tak, kapitanie, znamy pana dobrze. Wielu z nas pracuje przy wyrębie albo przy ropie - człowiek musi pracować. To dobrze, że nie jesteś Sowietem ani Irańczykiem.
- Czy po CASEVAC pomożecie mi przeciwko chanowi z Gorgonów?
Bajazid roześmiał się.
- Twoja wojna nie jest naszą wojną. Abdollah-chan na razie nam sprzyja. Nie pójdziemy przeciwko niemu. To, co ty zrobisz, zależy od Boga.
Na dziedzińcu szpitala było zimno; lekki wiatr jeszcze bardziej wzmagał chłód. Erikki chodził tam i z powrotem, żeby się rozgrzać. Muszę się dostać do Tebrizu. Wyrwę jakoś stamtąd Azadeh i uciekniemy na zawsze.
Pobliskie strzały zaalarmowały jego i strażników. Na ulicy za bramą szpitala samochody zwolniły. Kierowcy naciskali klaksony, zrobił się zator. Ludzie przyspieszali kroku. Dalsze strzały. Ci, którzy zostali jeszcze w samochodach, wyskakiwali, szukając schronienia lub uciekając. Dziedziniec szpitalny był rozległy, 212 zajmował tylko jedną stronę. Dzika strzelanina wzmagała się. Jeszcze bliżej. Wyleciały szyby z niektórych okien szpitala. Strażnicy padli na śnieg, kryjąc się za podwoziem maszyny. Erikki zżymał się, gdyż helikoptera nic nie osłaniało. Nie wiedział, dokąd pobiec, co zrobić. Na start nie było czasu; poza tym miał zbyt mało paliwa. Usłyszał kilka rykoszetów i padł na ziemię. Za murami toczyła się potyczka. Potem ustała tak szybko, jak się rozpoczęła. Ludzie wychodzili z ukrycia, odezwały się klaksony. Wkrótce ruch uliczny wrócił do normy.
- In sza a Allah - powiedział jeden z ludzi szczepu.
Odbezpieczył karabin i stanął na warcie. Mała cysterna z benzyną nadjeżdżała od zaplecza szpitala. Za kierownicą siedział młody, uśmiechnięty Irańczyk. Erikki ruszył mu na spotkanie.
- Cześć, kapitanie - rzucił radośnie kierowca, z silnym nowojorskim akcentem. - Mam was zatankować. Wasz nieustraszony wódz, Bajazid, załatwił to. - Pozdrowił koczowników. Rozpogodzili się i odpowiedzieli na pozdrowienie. - Napełnimy go po brzegi, kapitanie. Ma pan jakieś specjalne zbiorniki?
- Nie, tylko zwykłe. Nazywam się Erikki Yokko-nen.
18
19
- Jasne. Czerwonowłosy z Nożem. - Młodzieniec uśmiechnął się. - Jest pan tu czymś w rodzaju olbrzyma z legendy. Kiedyś pana tankowałem, może z rok temu. - Wyciągnął rękę. - Jestem Ali Benzynka, to znaczy Ali Reza.
Uścisnęli sobie dłonie, a gdy rozmawiali, młody człowiek napełniał zbiornik.
- Chodziłeś do amerykańskiej szkoły? - zapytał Erikki.
- Cholera, nie. Szpital tak jakby mnie adoptował, gdy byłem dzieckiem, już dawno, jak jeszcze nie było tego budynku. Kiedyś szpital był jednym ze Złotych Gett wschodniej strony miasta. Wie pan, kapitanie, „Tylko dla personelu amerykańskiego", magazyn Ex-Tex. - Młodzieniec uśmiechnął się, starannie zakręcił pokrywę zbiornika i zaczął napełniać następny. - Najpierw przygarnął mnie doktor Abe Weiss. Świetny facet, po prostu świetny. Wciągnął mnie na listę płac i uczył, do czego służy mydło, skarpetki, łyżka i toaleta - cholera, te wszystkie sztuki, takie nieirańskie dla takiego szczura ulicznego jak ja. Bez starych, bez domu, bez nazwiska, bez niczego. Nazywał mnie swoim hobby. Nawet nadał mi imię. Potem, któregoś dnia, odszedł.
Erikki dostrzegł w oczach chłopca szybko ukryty ból.
- Przekazał mnie doktorowi Templetonowi, który robił to samo. Czasem trudno mi się połapać, kim właściwie jestem. Kurd nie Kurd, Jankes nie Jankes, żyd nie żyd, muzułmanin nie muzułmanin... - Wzruszył ramionami. - Wszystko pochrzanione, kapitanie. Świat, wszystko. Co?
- Tak.
Yokkonen zerknął w stronę szpitala. Bajazid schodził po schodach razem z dwom bojowcami i sanitariuszami dźwigającymi nosze. Staruszka była nakryta łącznie z głową.
- Startujemy, gdy tylko jest paliwo - rzucił szejk.
- Przykro mi - powiedział Erikki.
- In sza a Allah.
20
Przyglądali się sanitariuszom umieszczającym nosze w kabinie. Bajazid podziękował im i odeszli. Wkrótce ostatni zbiornik był także pełny.
- Dzięki, panie Reza. - Erikki wyciągnął rękę. - Dziękuję.
Młody człowiek spojrzał ze zdumieniem w oczach.
- Nikt nigdy nie powiedział do mnie „pan", kapitanie. Nigdy. - Mocno potrząsał ręką Erikkiego. - Dziękuję. Zawsze, gdy będzie pan potrzebował paliwa, ma je pan jak w banku.
Bajazid usiadł obok Fina, zapiął pasy i założył słuchawki. Silniki zwiększały obroty.
- Teraz wracamy do wioski, z której przylecieliśmy.
- A co potem? - zapytał Erikki.
- Omówię to z nowym wodzem - odpowiedział szejk, ale pomyślał: ten człowiek i ten helikopter przyniosą wielki okup, może od chana, może od Sowietów, a może nawet od jego ziomków. My, biedni ludzie, potrzebujemy każdego riala, jakiego możemy dostać.
NIEDALEKO TEBRIZU JEDEN - W WIOSCE ABU MARD, 18:16. Azadeh wzięła miskę ryżu i miskę choresztu, podziękowała żonie naczelnika i ruszyła po brudnym i zaśmieconym śniegu ku szopie położonej nieco na uboczu. Miała ściągniętą twarz, brzydko kasłała. Zapukała i weszła przez niskie drzwi.
- Dzień dobry, Johnny, jak się czujesz? Trochę lepiej?
- Doskonale - odparł. Nie odpowiadało to prawdzie.
Pierwszą noc spędzili w jaskini, przytuleni do siebie, dygocząc z zimna.
- Nie możemy tu zostać, Azadeh - powiedział o świcie. - Zamarzniemy na śmierć. Będziemy musieli sprawdzić bazę.
Dobrnęli tam przez śnieg i z ukrycia obserwowali teren. Zobaczyli dwóch mechaników i 206, od czasu do czasu pojawiał się Nogger. Po całej bazie kręcili się jednak uzbrojeni mężczyźni. Dąjati, kierownik bazy,
21
przeprowadził się do mieszkania Azadeh i Erikkiego. On, jego żona i dzieci.
- Synowie i córki psa - szepnęła Azadeh, widząc swoje buty na nogach żony Dajatiego. - Może moglibyśmy zakraść się do kontenerów; mechanicy by nas ukryli.
- Są ciągle pilnowani. Założę się, że nawet w nocy pilnuje ich jakiś strażnik. Ale kim oni są? Zielone Opaski, ludzie chana czy jeszcze ktoś inny?
- Nie poznaję żadnego z nich, Johnny.
- Szukają nas - powiedział, czując się podle; ciążyła na nim śmierć Guenga. I Gueng, i Tenzing byli z nim od samego początku. I jeszcze Rosemont. A teraz Azadeh. - Jeszcze jedna noc na dworze i zachorujesz. Oboje zachorujemy.
- Nasza wioska, Johnny. Abu Mard. Należy do naszej rodziny od ponad stu lat. Oni są lojalni. Wiem, że są. Możemy spędzić tam dzień czy dwa dni.
- A nagroda za moją głowę? I twoją? Dadzą znać twojemu ojcu.
- Poproszę, żeby tego nie robili. Powiem, że Sowieci próbowali mnie porwać, a ty mi pomogłeś. Właściwie to prawda. Powiedziałabym, że musimy się ukrywać do czasu powrotu mojego męża. On jest tutaj bardzo lubiany, Johnny, jego CASEVAC ocaliły życie wielu ludziom.
Spojrzał na nią. Przeciwko takiemu pomysłowi przemawiał tuzin powodów.
- Wioska leży przy drodze...
- Tak, oczywiście, masz rację i zrobimy to, co uznasz za słuszne, ale wioska sięga aż do lasu. Możemy się tam ukryć, nikt się tego nie domyśli.
Zwrócił uwagę na jej zmęczenie.
- Jak się czujesz? Czy masz jeszcze dużo sił?
- Nie mam, ale czuję się dobrze.
- Moglibyśmy przejść kilka kilometrów równolegle do drogi i ominąć blokadę. To znacznie mniej niebezpieczne niż wioska, co?
22
- Ja... raczej nie. Mogę spróbować. - Zawahała się i dodała: - Raczej nie. Nie dzisiaj. Ty idź, a ja poczekam. Może Erikki wróci dzisiaj.
- A jeśli nie?
- Nie wiem. Ty idź.
Spojrzał na bazę. Gniazdo żmij. Pójść tam, to samobójstwo. Ze wzniesienia, na którym stali, sięgał wzrokiem aż do głównej drogi. Mężczyźni - prawdopodobnie Zielone Opaski i policja - nadal blokowali drogę. Przy blokadzie utworzyła się długa kolejka pojazdów. Nikt nas teraz nie podwiezie, pomyślał, chyba że dla nagrody.
- Idź do wioski, a ja poczekam w lesie.
- Bez ciebie po prostu oddadzą mnie ojcu. Znam ich, Johnny.
- Być może zdradzą cię, tak czy inaczej.
- Wedle woli Boga. Moglibyśmy jednak dostać trochę jedzenia i ogrzać się, może nawet przenocować. Moglibyśmy wymknąć się o świcie. Może nawet udałoby się załatwić samochód czy ciężarówkę; kalandar ma starego forda.
Stłumiła kichnięcie. Uzbrojeni ludzie znajdowali się niedaleko. Było więcej niż prawdopodobne, że wysyłali do lasu patrole; Ross i Azadeh, idąc w stronę bazy, musieli ominąć grupę bojowców. Pomysł z wioską to szaleństwo, pomyślał Ross. Ominięcie zapory potrwa kilka godzin, nawet w dzień, a w nocy... Nie możemy spędzić jeszcze jednej nocy na mrozie.
- Chodźmy do wioski - powiedział.
Zrobili to. Mostafa, kalandar, wysłuchał opowieści Azadeh, unikając wzroku Rossa. Wiadomość o ich przybyciu szybko się rozeszła; już po chwili wiedzieli wszyscy, a ta informacja nałożyła się na inną: o nagrodzie za sabotażystę i porywacza córki chana. Kalandar przydzielił Rossowi chatę z brudnym klepiskiem i za-pleśniałymi dywanami. Chata była oddalona od drogi, na krańcu wioski. Kalandar zauważył spojrzenie twarde jak stal, matowe włosy i szczecinę zarostu. Także karabin, kukri i plecak pełen amunicji. Azadeh zaprosił do
23
własnego domu - slumsu o dwu pomieszczeniach, bez elektryczności i bieżącej wody. Zamiast toalety - rów.
Zeszłego wieczoru, o zmierzchu, jakaś staruszka przyniosła Rossowi gorący posiłek i butelkę wody.
- Dziękuję - powiedział. Bolała go głowa i czuł, że ma gorączkę. - Gdzie jest Jej Wysokość? - Kobieta wzruszyła ramionami. Miała pomarszczoną twarz ze śladami po ospie, brązowe pieńki zębów. - Zapytaj ją, proszę, czy mnie przyjmie.
Później po niego posłano. W pokoju domu naczelnika wioski, w obecności naczelnika, jego żony, niektórych dzieci i paru dorosłych, ostrożnie pozdrowił Azadeh, tak jak obcy powinien pozdrawiać wysoko urodzoną. Oczywiście miała na sobie czador. Klęczała na dywanach, zwrócona do drzwi. Jej twarz miała żółtawy, niezdrowy odcień, Ross jednak pomyślał, że wrażenie to może wywoływać migoczące światło lampki oliwnej.
- Salam, Wasza Wysokość. Czy jest pani w dobrym zdrowiu?
- Salam, Agha, tak, dziękuję, a pan?
- Chyba mam trochę gorączki.
Zobaczył, że na moment podniosła wzrok znad dywanu.
- Mam lekarstwo, czy potrzebuje go pan?
- Nie, nie, dziękuję. - W obecności tak wielu patrzących i słuchających osób nie mógł powiedzieć tego, co chciał. - Być może będę mógł także jutro złożyć pani wyrazy uszanowania - rzekł. - Pokój niech będzie z panią, Wasza Wysokość.
- I z panem.
Długo nie mógł zasnąć. Ona także. O świcie wioska zbudziła się do życia. Rozpalono paleniska, wydojono kozy, postawiono na ogniu warzywny choreszt, który nie byłby bardzo pożywny, gdyby nie kawałki kurczaka w niektórych chatach, w innych kozy lub owcy - mięso stare, twarde, często zepsute. Miski ryżu, którego nigdy nie było dość. W dobrych czasach dwa posiłki dziennie - rano i w ostatnich blaskach zachodzącego słońca.
24
Azadeh miała pieniądze i płaciła za jedzenie. Nie pozostało to nie zauważone. Azadeh poprosiła, żeby do choresztu na kolację wrzucono całego kurczaka dla wszystkich domowników i zapłaciła za to. Tego także nie przeoczono.
- Zaniosę mu teraz jedzenie - powiedziała o zachodzie słońca.
- Ale, Wasza Wysokość, nie powinna pani mu usługiwać - zauważyła żona kalandara. - Ja zaniosę miski, a pani może ze mną pójść.
- Nie, wolałabym pójść sama, gdyż...
- Boże, miej nas w swojej opiece, Wasza Wysokość. Sama? Do mężczyzny, który nie jest pani mężem? Och nie, to nie do pomyślenia. Chodźmy. Wezmę naczynia.
- Dobrze. Dziękuję. Wedle woli Boga. Dzi...
ewkazaw