Cliff Garnett - Operacja Ogien Morski.doc

(906 KB) Pobierz

Książka pobrana ze strony

http://www.ksiazki4u.prv.pl

 

 

 

 

ClLIFF GARNETT

 

 

 

 

 

OPERACJA

„OGIEŃ MORSKI”

 

 

 

 

PRZEKŁAD

MACIEJ PINTARA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

5 listopada, godzina 17.45 czasu zachodnioeuropejskiego, Moskwa, Federacja Rosyjska

Dimitrij Lenkow szedł wzdłuż wschodniego muru Kremla. Nie zwracał uwagi na wspaniałą architekturą Moskwy. Chodził tędy zbyt często, by doceniać piękno kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego, zachwycać się dzwon­nicą Iwan Wielki wewnątrz murów Kremla, czy podziwiać inne atrakcje tury­styczne w swoim rodzinnym mieście. Zmarszczył nos, gdy poczuł smród śmieci niesiony wiatrem od GUM-u. Zwykle dokuczał tylko latem, ale teraz była krótka odwilż. Spojrzał na zachód za GUM i wzdrygnął się. Za domem towa­rowym, na placu Dzierżyńskiego, wznosiła się dawna centrala KGB.

Spędził tam stanowczo zbyt dużo czasu jako agent niskiego szczebla. Grze­bał w aktach po dwanaście godzin dziennie za psie pieniądze. Kiedy KGB prze­rodziło sig w Federalną Służbę Bezpieczeństwa, jego sytuacja nie poprawiła się ani trochę. Lenkow zasłonił twarz lichym szalikiem z gryzącej wełny, żeby ochro­nić się przed zimnym południowym wiatrem i ukryć uśmiech satysfakcji.

Niedługo będzie bogaty. Niedługo będzie go stać na dziwki spod hotelu Rossija. Jak cudzoziemca. Jak aroganckich Amerykanów, Niemców i Fran­cuzów. Nienawidził ich za to, że mają pieniądze. Ale niedługo on też będzie je miał. Wybierze sobie najładniejsze dziewczyny spośród prostytutek hote­lowych. Koniec z kobietami cuchnącymi barszczem i z brudem pod paznok­ciami. Koniec z dwupokojowym mieszkaniem, które dzielił z matką, dopóki pół roku temu nie umarła na źle leczone zapalenie płuc.

Dotknął kartki papieru w kieszeni palta i jego ponurą słowiańską twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Harować dla komunistów czy dla Putina i całej

reszty - co za różnica. Dobrze jadają, wożą się. czarnymi mercedesami i ochla­pują błotem przechodniów. Mają najładniejsze kobiety. Ale po dzisiejszej sprytnej kradzieży i on do nich dołączy.

Skulił się pod uderzeniem ostrego listopadowego wiatru. Mroźne podmu­chy przynajmniej wywiały odór śmieci. Minął hotel Rossija i wszedł ostroż­nie na most nad rzeką Moskwą. Mimo że świeciło słabe słońce, woda już zamarzała.

- Bahamy - powiedział głośno, bo słowa tłumił gruby szalik. - Tam jest ciepło. Tam pojadę, kiedy...

Urwał i rozejrzał się podejrzliwie. Całe życie szpiegował innych i sam był szpiegowany. Nic nie znaczył. Ale nawet ludzkie zera mają swoje miecz-ty, marzenia. Teraz jest kimś, bo ma w kieszeni ważne informacje. Przysięgł sobie, że teraz będzie zarozumiały jak Amerykanie, wyniosły jak Francuzi i jak Niemcy, będzie zostawiał po sobie skórki pomarańczy.

Przystanął po drugiej stronie mostu i przyjrzał się ulicy. Piesi zmagali się z wichurą. Mijali go obojętnie. Przejeżdżały drogie zagraniczne samochody i dychawiczne rosyjskie furgonetki. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Ale Lenkow wiedział, że władza potrafi obserwować. Popatrzył na oło­wiane niebo i śniegowe chmury w poszukiwaniu helikoptera albo samolotu szpiegowskiego. Potem przeklął własną głupotę.

Przecież nic nie wiedzą, pomyślał. Dziś rano nawet nie podejrzewał, że znajdzie się w gabinecie admirała. Okazja czyni złodzieja. Od razu się zo­rientował, co leży w grubej tekturowej teczce na biurku admirała Kuznieco-wa, który dowodził atlantycką flotą okrętów podwodnych. Kiedy oficer wy­szedł do toalety, Lenkow zadziałał, jakby sam demoniczny duch Rudolfa Abla skierował go przeciwko byłym przełożonym.

Poklepał się po kieszeni i ledwo dosłyszał poprzez szum wiatru uspokaja-j ący szelest papieru.

Ruszył szybko w stronę parku Riepina między dwiema odnogami rzeki. Co za szczęście, że kiedyś szpiegował Amerykanów. Dzięki temu wiedział, gdzie zadzwonić, gdy skopiował ściśle tajny dokument. I słyszał o akcji ter­rorystów przeciw jego znienawidzonym przełożonym. Wszystko poszło za­skakująco gładko. Przedstawiciela Sinn Fein w Moskwie bardzo zaintereso­wała jego oferta. Nawet się nie targował, kiedy usłyszał astronomiczną sumę.

Powinienem był zażądać więcej, pomyślał Lenkow. Ale co tam. I tak za­robi więcej niż przez całe życie harówki w Rosji. Po sprzedaniu dokumentu Sinn Fein da łapówkę komu trzeba i wsiędzie do pierwszego samolotu odla­tującego z Moskwy. Skorzysta z nieuwagi strażników na lotnisku i ostempluje sobie zezwolenie na wyjazd z kraju.

- Bahamy - powtórzył i rosyjska zima wydała się przez chwilę mniej sroga.

W parku zwolnił. Nie bardzo wiedział, z kim ma się spotkać. Z politycz­nym przedstawicielem Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Ale jak ten ktoś wy­gląda? Zaczął zabijać ramiona dla rozgrzewki. Palto było ciepłe, ale czuł chłód samotności. W parku było coraz mniej ludzi. Setki butów zamieniły gruby śnieg na ścieżkach w ohydne błoto. Ohydne jak Moskwa. Jak cała Rosja.

Lenkow splunął. Ślina zamarzła, zanim dotknęła ziemi. Arktyczny mróz. Prawdziwa rosyjska zima.

Znalazł ławkę, usiadł i owinął się szczelniej paltem. Jeśli będzie trzeba, posiedzi tu nawet całą noc. Forsa. Chce być bogaty. Odmrożone palce u nóg to niska cena za późniejsze wylegiwanie się na plaży wśród pięknych kobiet w topless.

Usłyszał skrzypiące kroki na świeżym śniegu. Obejrzał się przez ramię. Przez śnieg brnęła pochylona i skulona z zimna kobieta. Jej samotne ślady pasowały do jego samotności. Przy ławce podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. Rozpromienił się. To nie Rosjanka. Za ładna. I ten oryginalny kolor włosów. Lenkow rzadko widywał kobiety o włosach w kolorze miedzi i o tak bladej twarzy. Zaczerwienione od zimna policzki podkreślały regular­ność jej rysów.

Lodowate spojrzenie zielonych oczu sprowadziło go na ziemię.

- Masz towar? - zagadnęła po angielsku z silnym irlandzkim akcentem.

- Bez żadnej wymiany haseł? - zapytał trochę zaskoczony.

- Ty masz kody, a ja to, czego pragniesz - odparła i rozchyliła płaszcz. Miała wspaniałą figurę. Nie to, co rozepchane ziemniakami Rosjanki. Tam, gdzie jego znajome były grube, ona była szczupła. Tam, gdzie one były szorst­kie, ona była gładka jak jedwab i pociągająca do bólu. Ale nie rozchyliła płasz­cza po to, żeby pochwalić się swoim ciałem. Z jej ramienia zwisała skórzana torba. Zapewne z pieniędzmi.

- Chcę to najpierw zobaczyć - zażądał Lenkow.

- Oczywiście, Dimitrij.

Przysunęła się bliżej, żeby mógł sięgnąć do torby. Zajrzał do środka i chci­wie wytrzeszczył oczy. Odsunęła się.

- Teraz pokaż swoje - powiedziała.

W pośpiechu nie wyczuł jej drwiącego tonu.

Wyciągnął z kieszeni kartkę i chwycił mocno, żeby wiatr nie wyrwał mu jego przyszłości. Położyła na jego ręce dłoń w rękawiczce i uważnie przyj­rzała się treści. Lenkow myślał przez moment, że kobieta uczy się na pamięć kolumn liter i cyfr. Potem dotarło do niego, że porównuje je ze znanymi już wzorcami, żeby sprawdzić, za co płaci grubą forsę.

- W porządku - odezwała się i usiadła przy nim na zimnej ławce. Przez warstwy ubrań oddzielające ich ciała, poczuł jej ciepłe udo. Przyspieszyło mu serce.

Może po załatwieniu interesu nawiążą romans? W końcu wystarczy wy­lecieć dziś wieczorem z Rosji.

- Daj mi kody uzbrajające - powiedziała - i możesz wziąć forsę z mojej torebki.

Odwróciła się trochę, żeby znów mógł sięgnąć do pieniędzy. Było mu niewygodnie, spieszył się. Chciał być bogaty jak Amerykanin. Natychmiast.

Zabrała mu kartkę i trzymała w bezpiecznej odległości. Lenkow chwytał nieporęczne paczki funtów brytyjskich w banknotach o wysokich nominałach. Kobieta przyłożyła mu za uchem pistolet tokariew kupiony na czarnym rynku i wpakowała w głowę kulę kaliber 7,62.

Wystrzał zagłuszył wiatr. Zapakowała pieniądze z powrotem do torby i za­pięła płaszcz. Potem odepchnęła ciało Lenkowa. Osunęło się na bok na ław­kę.

„Zło jest daleko od ciebie, gdy śnisz i marzysz" - zacytowała ironicznie świętego Patryka. Wydała dziki okrzyk radości i odeszła po swoich śladach.

 

 

6 listopada, godzina 8.05 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Celtyckie

 

Kapitan Anatolij Urbanów zacisnął pięści i wetknął ręce do kieszeni mun­duru, żeby inni oficerowie nie zauważyli jego irytacji. Nie przejmował się podoficerami i marynarzami. Był ze starej szkoły, która nakazywała utrzymy­wać we flocie radzieckiej żelazną dyscyplinę. Na starzejącym się atomowym okręcie podwodnym klasy Tajfun, typ 941, jego rozkazy znaczyły więcej niż prawo. Nawet Bóg, w którego nagle uwierzyło tylu członków załogi, nie miałby szans, gdyby chciał się z nim kłócić. Urbanów był więc tym bardziej ziryto­wany, że namierzyły go brytyjskie niszczyciele.

Bogu na tronie lepiej się nie sprzeciwiać.

- Dziób trzy stopnie w dół - rozkazał.

Pierwszy oficer przekazał rozkaz dalej. Urbanów ryzykował, ale nie wi­dział innego wyjścia niż zanurzenie u południowego wybrzeża Irlandii. „Gór­ski" wyruszył ze schronów dla okrętów podwodnych Rosyjskiej Floty Pół­nocnej w Litsa Guba i przemknął się przez Atlantyk na wschód. Płynął do Anglii wzdłuż południowego wybrzeża Irlandii w nadziei, że przechytrzy wyrafinowane urządzenia obserwacyjne, które marynarka brytyjska wypoży­czyła od Amerykanów.

Urbanów usłyszał powtarzające się ping, ping, ping i już wiedział, że nie zejdzie na czas do płytkiego dna. Pierwszy oficer spojrzał na niego pytająco, ale przezornie wolał trzymać język za zębami. Sasza Borken wykorzystywał każdą okazję, żeby poderwać autorytet kapitana wśród załogi. Marzyło mu się przejęcie dowództwa. Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Niech komandor porucznik Borken rządzi sobie na tej kupie złomu. Urbanów miał na oku coś innego: jeden z okrętów podwodnych czwartej generacji z pociskami strate­gicznymi. Admirał Gromów już wiele lat temu zapowiedział wprowadzenie tych jednostek. Stępkę „Jurija Dołgorukiego" położono w stoczni Państwo­wego Ośrodka Budowy Atomowych Okrętów Podwodnych „Siewmasz" w Siewierodwińsku w listopadzie 1996 roku. Urbanów był na tej uroczysto­ści. Przysięgł sobie, że kiedy „Jurij Dołgorukij" wypłynie w morze, on będzie na jego pokładzie jako kapitan.

Jeśli pozna taktykę przeciwnika, Brytyjczycy nie złapią go w pułapkę, gdy będzie dowodził okrętem klasy Borej.

- Panie kapitanie - zawołał operator sonaru - proszę spojrzeć.

Urbanów stanął za marynarzem i uśmiechnął się. Południowe wybrzeże Irlandii obejmowała niczym czuła kochanka warstwa ciepłej wody. To dziw­ne zjawisko powodował Prąd Zatokowy, który rozdzielał się wokół wyspy.

- Schodzimy, schodzimy - przynaglił kapitan.

Dwie siedmiołopatowe śruby tajfuna skierowały okręt pod ciepłą war­stwę, by ukryć go przed sonarem i zakłócić jego ślad termiczny.

- Kurs dziewięćdziesięt pięć stopni, cała naprzód - dodał Urbanów.

Borken chciał zaprotestować, ale przekazał rozkazy. Płynięcie z pełną mocą przez nieznane wody nie było bezpieczne. Zwłaszcza blisko dna. Urbanów słyszał zgrzyt śmieci ocierających się o stusiedemdziesięciodwumetrowy ka­dłub.

- Niepotrzebnie nas pan naraża, kapitanie - odezwał się sztywno Bor­ken. - To tylko ćwiczenia.

- Na które się nie zgodziłem - przypomniał Urbanów. - Polityka, chole­ra! Co mnie obchodzą stosunki międzynarodowe? To sprawa polityków z tłu­stymi tyłkami. Ja chciałem tylko poznać taktykę Brytyjczyków. Z sześcioma przestarzałymi tajfunami musimy zmaksymalizować wysiłki i znaleźć słabe punkty przeciwnika.

- Mówi pan tak, jakby to była wojna - odparł Borken. Ciemnymi oczami świdrował swojego niebieskookiego dowódcę.

- W każdej chwili może być wojna. Problem na Bałkanach to próbka tego, co się może stać gdzie indziej. NATO zaatakowało suwerenne państwo. A gdyby zamiast Jugosławii wybrało Czeczeno-Inguszetię?

- Wybuchłaby wojna!

- Oczywiście, komandorze - odrzekł sarkastycznie Urbanów. - Oni są nieprzewidywalni. Musimy być przygotowani. Cały czas musimy strzec się zdrady.

- Nigdy nie odważą się na pierwszy krok. Mamy na „Górskim" pociski balistyczne.

- Nieuzbrojone pociski balistyczne - poprawił cierpko Urbanów. - Mo­skwa boi się dać nam kody uzbrajające. Dźwigamy dwadzieścia najlepszych rakiet z biura projektowego Makajewa. Każda ma dziesięć głowic nuklear­nych. I co? Równie dobrze moglibyśmy mieć na okręcie stalowe słupy z be­tonowymi blokami na szczycie.

- Admiralicja nie chce, żeby wpadły w ręce Brytyjczyków - odpowie­dział Borken.

Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Co za naiwność. Moskwa boi się, że zostaną odpalone w rosyjskie cele, jeśli w Dumie zmieni się władza. Po chwili spoważniał. Borken nie jest naiwny. Komandor niczego nie mówi bez powo­du. Trzeba o tym pamiętać. Idzie do celu po trupach. Nie będzie miał wyrzu­tów sumienia, jeśli awansuje kosztem swojego dowódcy.

Urbanów żałował, że nie mogą się wynurzyć i skorzystać z radaru po­wierzchniowego. Musiał dokładnie namierzyć niszczyciele brytyjskie, żeby się im wyniknąć. Co więcej, chciał zobaczyć, czy obserwują ich samoloty. Tak blisko wybrzeża Irlandii mogłaby wystarczyć obserwacja z lądu, żeby zlokalizować „Gorskiego". Ale amerykańskie satelity szpiegowskie nie mo­gły go wykryć. TK13 i jego TK17 miały specjalne oprzyrządowanie kompu­terowe do zakłócania radaru. Nie była to tak zaawansowana technologia, jak w amerykańskich samolotach stealth F-117, czy nawet lockheed sea shadow, ale wystarczyła, by uniknąć wykrycia z orbity.

Miał dwa peryskopy, ale wolał nie ryzykować ich użycia. Brytyjski sonar był skuteczny, o czym świadczyły powtarzające się ping, ping, ping. Sonar aktywno-pasywny na kadłubie „Gorskiego" blisko dziobowego przedziału torpedowego pokazywał obecność co najmniej trzech okrętów brytyjskich. Ale wszystkie zostały za rufą. Gdyby znów namierzyły „Gorskiego", Urba­nów mógł spróbować manewru „szalony Iwan". Rozważał też atak torpedo­wy. Miał cztery sześciusettrzydziestomilimetrowe „cygara", ale chyba lepsze byłyby miny. W razie potrzeby mógł jeszcze wykorzystać zakłócacze echa, choć czuł, że Królewska Marynarka Wojenna nie da się oszukać. Co gorsza, mógłby zwrócić na siebie uwagę niszczycieli, jeśli dzięki jego unikom szuka­łyby go w złych miejscach. Mimo to warto było sprawdzić ich reakcję. Miał rozkazy wybadać Brytyjczyków pod każdym względem.

Podrapał się po gęstej brodzie.

- Przygotować się do odpalenia torpedy - zdecydował. - Dla zmylenia przeciwnika...

Przerwały mu dzwonki alarmowe. Aż podskoczył. Rozbłysły czerwone światła ostrzegawcze. Serce omal nie rozerwało mu piersi.

- Awaria reaktora! Promieniowanie! - nadeszło potwierdzenie, którego się spodziewał.

 

Spojrzał na sonar. Żadnych sygnałów. Wykołował Brytyjczyków. Świet­nie. Po co mająwiedzieć o problemach technicznych Rosjan. Zwłaszcza o kło­potach z napędem atomowym. Może się wynurzyć, skontaktować z jednym z okrętów podwodnych Delta IV na Morzu Pomocnym i nie przyznawać się do niczego.

Wzdrygnął się na myśl, jakie zniszczenia w Irlandii mogłoby spowodo­wać uszkodzenie reaktora o mocy stu dziewięćdziesięciu megawatów, gdyby nie udało się go naprawić. Dwaj przyjaciele Urbanowa, starzy podwodniacy, tak właśnie zginęli. Jeden okręt uratowano, drugi spoczął na dnie morza pięć kilometrów pod powierzchnią. „Górskiemu" to się nie zdarzy. Nie tak blisko brzegu.

- Wynurzenie, wynurzenie - warknął Urbanów. - Wszyscy przygotować się do opuszczenia okrętu.

Zachwiał się, gdy „Górski" przebił dziobem powierzchnię morza. Po każ­dej stronie kiosku była klapa ewakuacyjna. Gdyby kazał je otworzyć, urato­waliby się tylko oficerowie. Musiał działać tak, żeby nie stanąć przed sądem wojskowym. Panika w korpusie oficerskim byłaby prostą drogą do tego, żeby do końca życia rąbał lód na Syberii.

Na całym okręcie rozbrzmiewały odgłosy otwieranych klap i tupot nóg na metalowych drabinkach. Urbanów podszedł do konsoli kontrolnej i obli­zał suche wargi. Poziom promieniowania w prawym reaktorze drastycznie wzrastał. Operator wyłączył go, ale sytuacja stawała się dramatyczna.

Urbanów otworzył usta, żeby wydać rozkaz wyłączenia drugiego reakto­ra, gdy nagle zauważył coś dziwnego. Odczyty promieniowania w drugiej jednostce były normalne. Przy awarii jednego reaktora i skażeniu całej rufy promieniowanie powinno być tak samo silne na całym okręcie.

- Borken, co jest...

Urbanów odwrócił się i zobaczył tłumek podoficerów i marynarzy stoją­cych za jego zastępcą. Borken celował do niego z pistoletu. Kapitan „Gorskiego" słyszał, jak załoga opuszcza okręt. Jego ludzie odeszli.

Ich miejsce zajęli nowi.

 

 

 

Rozdział pierwszy

6 listopada, godzina 8.30 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon, Waszyngton

 

Henry Scanlon, starszy analityk z DIA - Agencji Wywiadowczej Obrony, otworzył laptop i podłączył go do systemu briefingu komputera Sun SPARCstation. Podniósł wzrok, gdy do pokoju wszedł generał George H. Gates, przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Generał roz­mawiał po drodze z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego i podse­kretarzem stanu. Analityk z DIA westchnął ciężko. Działał w zawoalowanym świecie szarości i półprawd. Jego zadaniem było wyłożyć wszystko czarno na białym, żeby inni mogli podjąć decyzje.

Żałował, że wie tylko to, co przekazali mu inni analitycy z DIA. Nikt nie potrafił dodać nic więcej. Ani NSA - Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, ani NRO - Krajowe Biuro Rekonesansu, ani nawet zagraniczne agencje zaj­mujące się ELINT, czyli wywiadem elektronicznym, czy HUMINT - zbiera­niem informacji od swoich szpiegów. Wpatrzył się w ekran laptopa, urucho­mił program prezentacyjny PowerPoint i otworzył okno Adobe FrameMaker na wypadek, gdyby potrzebował coś wynotować. Na briefingach zawsze wrzeszczano na niego, żeby podawał więcej informacji. Czasami zastanawiał się, po co przychodzi na te spotkania i słucha obelg. Mógłby robić prezenta­cje w sieci wewnętrznej Pentagonu i odpowiadać na pytania przez komórkę. Jeśli będą chcieli więcej - zwykle nieistotnych - szczegółów technicznych, niech przysyłają faksy z żądaniami.

Nienagannie ubrany analityk z CIA Mitchell Todd, siedział już przy sto­le z drewna wiśniowego. Zawsze był wyluzowany i Scanlon nienawidził go za to. To briefmg techniczny. Nie chodzi o problemy polityczne czy kulturo­we. Przynajmniej na razie. Scanlon nie czuł satysfakcji, że Todda też szybko wezmą w obroty. Nie miał klucza do rozwiązania zagadki. Dyrektor wywiadu centralnego ledwo zdążył wysłać raport. Scanlon wątpił, by dyrektorowi star­czyło czasu na dokładne zapoznanie Todda z sytuacją. Wydarzenia następo­wały zbyt szybko.

- Zaczynajmy - powiedział Gates, sadowiąc się wygodnie w skórzanym fotelu obrotowym na prawo od Scanlona. Górne światło odbiło się w czterech gwiazdkach na naramiennikach generała i zamieniło je w srebrzyste konste­lacje. Baretki na jego piersi przypominały ogród Szalonego Kapelusznika z Ali­cji w krainie czarów. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Łysiejący gene­rał odchylił się do tyłu, zaplótł mocne dłonie na szerokim torsie i przybrał minę władcy, który czeka, żeby wydać rozkaz egzekucji.

- Dziękuję panom - powiedział Scanlon i zaprzągł do roboty komputer. Światła przygasły i na ekranie za nim pojawił się pierwszy slajd. Scanlon poprawił ostrość, wziął głęboki oddech i spróbował uporządkować myśli.

- Niewiele wiemy o sytuacji, jaka zaistniała na pokładzie rosyjskiego okrętu podwodnego „Górski" pięć godzin temu. Pierwsze meldunki pocho­dzą od członków załogi, którzy przybili do brzegów Irlandii. Około czterna­stu z nich poprosiło o azyl, reszta o kontakt z ich przełożonymi i natychmia­stowe odesłanie do domu.

- „Górski"? To ten, co brał udział w manewrach z Brytyjczykami? - za­pytał doradca z NSC, Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przerzucił głośno plik papierów, co zirytowało Scanlona. Facet dostał wszystkie dane, podob­nie jak wiceprezydent. Powinien był przynajmniej zajrzeć do dokumentacji albo poprosić swoich ludzi, żeby wprowadzili go w sprawę.

- Tak, sir. SSBN. Z napędem atomowym i systemem D-19, czyli dwu­dziestoma pociskami MIRV'd RSM-52. To trzystopniowe rakiety na paliwo stałe. Każda ma dziesięć dwustukilotonowych głowic nuklearnych. Są po­dobne do naszych W-88. Na okręcie jest jeszcze inne uzbrojenie, przeznaczo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin