Sandemo Margit - Opowieści_34 - W śnieżnej pułapce.pdf

(620 KB) Pobierz
8592465 UNPDF
MARGIT SANDEMO
W ŚNIEŻNEJ PUŁAPCE
ROZDZIAŁ I
Stojący z dala od wszelkich innych zabudowań dom sprawiał wrażenie samotnego i
porzuconego.
Większość domów żyje własnym życiem, ma coś do opowiedzenia, może w nich
panować jakiś nastrój. Ale nie w tym. To był martwy dom, bez atmosfery, bez uczuć, bez
potrzeby ludzkiej obecności. Nie wiedział nawet, że jest pogrążony w oczekiwaniu. Nie
przypuszczał, że właśnie w jego ścianach dokonają się wielkie przemiany w życiu ośmiorga
ludzi. Drogi życiowe części z nich miały tutaj ulec zmianie - na lepsze lub na gorsze. Dla
kilkorga oznaczał nieszczęście.
To go jednak absolutnie nie martwiło. Nic a nic.
Właśnie ta całkowita obojętność, ten brak jakiegokolwiek nastroju dość paradoksalnie
przydawał domowi atmosfery zła.
Oczy doradcy wyrażały niezachwianą wolę. Ton głosu nie dopuszczał sprzeciwu.
- Dzwonił do mnie brat. Jak wiesz, mój nieuleczalnie chory ojciec mieszka od kilku
miesięcy w Vindeid. Kochany braciszek grozi, że wyśle do niego list z opisem transakcji,
którą przeprowadziliśmy ty i ja. Znaczy to, że ojciec mnie wydziedziczy, bo czegoś takiego
nigdy mi nie wybaczy. Musisz tam natychmiast pojechać i dopilnować, żeby list nie dotarł do
adresata.
- Ja? A jak to zrobić?
- Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, znajdziesz się w takich samych tarapatach jak ja. Mój
brat chce przekazać ten list przez przyjaciela, aby mieć pewność, że nie zginie gdzieś w
drodze. Jak wiesz, on mnie nienawidzi. Nie mogę tego załatwić osobiście, bo jego przyjaciel
może wiedzieć, jak wyglądam. Dlatego to ty musisz pojechać i nie pozwolić, żeby list dotarł
do rąk mojego ojca. Za nic w świecie!
- Nawet gdybym musiał się uciec do drastycznych środków?
- To już twoja sprawa, ja umywam ręce.
- Nie będzie łatwo przechwycić ten list!
- Łatwiej niż myślisz. Jest kilka punktów zaczepienia. Znam, na przykład, nazwisko
tego przyjaciela. Wiem też, kiedy i czym zamierza podróżować.
Rikard Mohr z komendy miejskiej policji w Oslo postawił kołnierz swojej skórzanej
kurtki zaraz po wyjściu z kawiarni w nie znanym mu miasteczku o nazwie Boren. Z bezsilną
złością popatrzył na lodowaty deszcz siąpiący na domy i ulice.
Deszcz ze śniegiem nie był jednak w stanie go powstrzymać. Cały dzień spędził w
samochodzie, żeby tutaj dotrzeć. Musiał jeszcze tylko przejechać przez pasmo górskie, a
potem już będzie na miejscu.
Kto się mógł spodziewać takiego zimna w październiku? W każdym razie nie taki
mieszczuch jak on. Wyruszył na północ, nie zastanawiając się nad pogodą. Oprócz skórzanej
kurtki nie miał na sobie nic ciepłego. Nie zmienił też opon na zimowe. Kiedy tylko zobaczył
w gazecie ogłoszenie, wsiadł do samochodu i ruszył w drogę. Taka haniebna zdrada...
Jego związek z Marit trwał od roku. Sądził, że był to niezobowiązujący romans. Ona,
młoda i atrakcyjna nauczycielka, pracowała niedaleko stąd, w Vindeid. Kiedy przyjeżdżała do
stolicy, zatrzymywała się u niego, i odwrotnie. Zawsze podkreślał, że nie wierzy w
małżeństwo, nigdy jej niczego nie obiecywał. Wydawało się, że się z nim zgadza.
A teraz się dowiaduje, że wychodzi za mąż. I to za innego. Tak nagle i bez
jakichkolwiek skrupułów. Po prostu zamieszcza ogłoszenie w gazecie. Gdyby jeszcze
chodziło o kogoś z miejscowości, w której mieszka, byłoby może Rikardowi łatwiej
zrozumieć, że doskwierała jej samotność i dlatego postąpiła tak pochopnie. Ale nic
podobnego, chłopak był z Oslo, tak jak on.
Natychmiast musi z nią porozmawiać! Jeśli zależy jej na małżeństwie, mogą się
pobrać, chociaż sama myśl o tym budziła w nim sprzeciw. Dziwił się przemianie, jaka się w
nim dokonała - zainteresowanie osobą Marit zmieniło się teraz w naprawdę silne uczucie.
Rikardowi przemknęło co prawda przez głowę, że nie powinien pod wpływem
impulsu podejmować tak ważnej decyzji, ale zaraz odpędził tę myśl. Bzdury! Marit to
wspaniała dziewczyna, zasługująca na miłość. Oczywiście poczuł zazdrość, cierpiała też jego
ambicja. Nie można się chyba było spodziewać niczego innego?
Wiatr targał jego czarne włosy, a stalowoszare oczy zwęziły się w padającym deszczu.
Dzięki ciemnym rzęsom oczy sprawiały wrażenie błyszczących.
Poboczem drogi, ku zaparkowanemu samochodowi Rikarda, podążał mężczyzna
ubrany w jaskrawopomarańczową kamizelkę. Spostrzegłszy kierunek jazdy samochodu,
przystanął z pewnym wahaniem.
- Zamierza pan przejechać na drugą stronę góry?
- Owszem - potwierdził krótko Rikard.
- Ma pan zimowe opony? Nie? Nie radziłbym więc tej trasy. Cały dzień pada, a to
może oznaczać śnieg w górach. Nie jestem tego pewien, ale z Kvitefjell nigdy nic nie
wiadomo. O tej porze roku panuje na tej drodze spory ruch. Przy letnich oponach jazda
samochodem jest absolutnie wykluczona!
Rikard zaklął pod nosem, nie zamierzał jednak rezygnować!
- Ale ja muszę się dostać na drugą stronę.
- Niech pan pogada z Ivarem, widzę jego autobus po drugiej stronie rynku. Na pewno
ma zamiar wrócić do domu, do Vindeid, przed nadejściem zimy.
Rikard natychmiast przeszedł przez rynek. Stał tam niewielki, najwyraźniej prywatny,
miejscowy autobus, mniej więcej w połowie wypełniony pasażerami. A więc nie tylko ja
odczuwam lęk przed długą podróżą do Vindeid okrężną drogą, promami i innymi środkami
lokomocji, pomyślał.
Właściciel pojazdu, krzepki, zwalisty mężczyzna około pięćdziesiątki, z jasnym
zarostem i posiwiałymi brwiami, zapewnił Rikarda, że naturalnie uda mu się przejechać na
drugą stronę. Śnieg? Nie należy się go obawiać tak wcześnie. Jeśli nawet się pojawi, to
najwyżej kilka płatków!
Po staranniejszym zaparkowaniu samochodu Rikard wsiadł do wysłużonego pojazdu i
zajął miejsce prawie na samym końcu.
Musi się przedostać przez góry! Chciał przemówić Marit do rozsądku. Jadąc
samochodem na północ, rozmyślał nad tym, jak sobie ułożą przyszłość. Na pewno jakoś im
się to uda, nawet jeśli Marit nie zechce zrezygnować ze swojego obecnego miejsca pracy, a on
ze swojego w Oslo. Marit to pierwsza dziewczyna, z którą chodził dłużej niż miesiąc. (Może
dlatego, że tak rzadko się spotykali? Nie, nie powinien myśleć w ten sposób!) Przecież nie
mogła zakochać się w tym facecie! Minęło dopiero pięć, no, może sześć tygodni od jej
ostatniej wizyty u Rikarda w Oslo.
Te odwiedziny utkwiły mu w pamięci. Nie bardzo się udały. Prawie cały czas miał
służbę i chwilami atmosfera stawała się dość napięta. Zabrakło im tematów do rozmowy. Ale
to wszystko jego wina. Biedna Marit, czuła się taka osamotniona, że musiała się rzucić w
ramiona innego! A może to z jej strony tylko dziecinna zagrywka? Po prostu chciała zemścić
się za jego chłód, zamieszczając w gazecie takie ogłoszenie!
Znowu zawrzała w nim wściekłość.
Kiedy w końcu ruszą?
Ivar ładował jakieś bagaże, towarzyszył mu pewny siebie i nieprzyzwoicie wprost
przystojny młodzieniec.
Deszcz za oknem był jak gruba kurtyna, całkiem przesłaniał widok. Rikard postanowił
się przyjrzeć pozostałym pasażerom.
Z przodu siedziało parę starszych kobiet i kilku rolników. Najwyraźniej mieszkali
gdzieś na wzgórzach otaczających górę Kvitefjell i zamiast czekać na regularne połączenie,
skorzystali z okazji, aby wcześniej dotrzeć do domu. Jedna z kobiet powiedziała: „Ivar chce
dziś wrócić do matki, do Vindeid. Wygląda na to, że czeka go trudna droga!” Inna odrzekła:
„Nie ma obawy, on da sobie radę w każdą pogodę!”.
Dobrze, że jej słowa dodawały otuchy, bo autobus nie imponował wyglądem!
Obok Rikarda, po drugiej stronie przejścia, siedziała niezwykle elegancka dama.
Wyglądała na bogatą turystkę, która przyjechała tu poza sezonem. Trudno było określić jej
wiek. Raczej po czterdziestce niż przed, uznał. Nerwowo paliła papierosa, miała niespokojne
ruchy i nieustannie wyglądała przez okno w oczekiwaniu na odjazd autobusu.
Przed nim siedziała niedobrana para. Mężczyzna był ciemnowłosy i nalany, trochę
otyły, na byczym karku zaczynały mu się tworzyć fałdy. Nazbyt wystrojona kobieta
zachowywała się w sposób zdradzający ciągłe napięcie, jak gdyby w każdej chwili
spodziewała się reprymendy. Teraz Rikard widział ich przeważnie z tyłu, ale przypatrzył im
się wchodząc. Ona miała pełne kształty, w nim, pomimo zewnętrznej ogłady, dało się dostrzec
coś grubiańskiego i odpychającego. Miejsce na ukos przed Rikardem zajmowała dziewczyna,
ubrana w białą futrzaną, czapkę i białą pikowaną kurtkę. Za nim też ktoś siedział, ale nie był
na tyle zainteresowany, żeby się obejrzeć.
Kiedy dziewczyna nieznacznie odwróciła głowę, Rikard wzdrygnął się gwałtownie.
Przez głowę przemknęły mu wspomnienia.
Jennifer?
Nie! Ze wszystkich ludzi na całym świecie... Nie, tylko nie ona. Jennifer to ostatnia
osoba, którą chciał spotkać teraz, kiedy jego umysł mąciły smutek i zazdrość, a on starał się
zachować trzeźwość myślenia. Ta dziewczyna oznaczała kłopoty, żeby nie powiedzieć
nieszczęście!
Przekręciła głowę jeszcze bardziej, tak że widział ją z profilu. Nie ulegało
wątpliwości, to ona! Nikt inny nie mógł mieć równie anielskiego wyglądu. Półdługie jasne
kręcone włosy wystawały spod czapki. Duże, patrzące z dziecięcą ciekawością niebieskie
oczy...
Jak to się stało, że go nie zauważyła? Przypomniał sobie, że kiedy wsiadał, siedziała
pochylona nad książką.
Nic się nie zmieniła. Może tylko w oczach pojawił się cień smutku. Nie zaskoczyło go
to. Jennifer wprost została stworzona do samotności, do tego, żeby dostawać cięgi od życia.
Musi być już dorosła, ale nie było po niej tego widać.
Wreszcie autobus ruszył. Kiedy podskakując na nierównej drodze wyjeżdżali z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin