Philip K. Dick - Złotoskóry.doc

(85 KB) Pobierz

Philip K. Dick - Złotoskóry

 

 

 

- Czy tu zawsze tak goraco? - spytal komiwojazer. Zwracal sie do wszystkich osób siedzacych przy barze i w wytartych lozach pod sciana. Byl mezczyzna w srednim wieku, ubranym w wymiety szary garnitur, biala koszule z plamami potu, obwisla muszke i slomkowy kapelusz. Usmiechal sie dobrodusznie.
- Tylko latem - odezwala sie kelnerka. Pozostali nawet nie drgneli. W jednej z lóz siedziala para zapatrzonych w siebie nastolatków. Dwóch robotników w koszulach z rekawami zawinietymi na ciemnych owlosionych rekach jadlo zupe fasolowa zagryzajac bulkami. Byl tam równiez szczuply ogorzaly farmer, starszy biznesmen w granatowym garniturze z kamizelka i kieszonkowym zegarkiem, sniady kierowca o szczurzej twarzy, pijacy kawe, i zmeczona kobieta, która weszla, by dac wytchnienie swoim stopom i na chwile odlozyc ciezkie tobolki.
Komiwojazer wyjal paczke papierosów. Z ciekawoscia rozejrzal sie po obskurnym lokalu, zapalil, oparl rece na barze i zagadnal siedzacego obok mezczyzne.
- Jak sie nazywa ta miejscowosc?
- Walnut Creek - mruknal sasiad.
Przez chwile komiwojazer pil cole malymi lykami, niedbale trzymajac papierosa w pulchnych bialych palcach. Wkrótce siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyjal skórzany portfel. Dluzszy czas przewracal wizytówki, dokumenty, grzbiety biletów, banknoty, poplamione kartki papieru, nie konczace sie szpargaly, az wreszcie znalazl jakas fotografie.
Na jej widok wyszczerzyl zeby w usmiechu, a potem chrapliwie zachichotal z cicha.
- Popatrz pan - powiedzial do siedzacego obok mezczyzny.
Mezczyzna wciaz czytal gazete.
- Ej, spójrz pan na to. - Komiwojazer tracil go lokciem i podsunal mu fotografie. - Jak sie panu podoba?
Nagabniety rzucil okiem na zdjecie. Przedstawialo rozebrana do pasa kobiete z odwrócona twarza. Miala jakies trzydziesci piec lat i obwisle biale cialo. Z osmioma piersiami.
- Widzial pan kiedy cos takiego? - Komiwojazer chichotal przewracajac malymi zaczerwienionymi oczkami. Z oblesnym usmiechem znowu tracil sasiada.
- Juz to widzialem - odparl zdegustowany mezczyzna, podejmujac przerwana lekture.
Komiwojazer zauwazyl, ze stary farmer pochylil sie i patrzy na fotografie. Usluznie mu ja podal.
- Podoba ci sie, ojczulku? Niezle, co?
Farmer z powazna mina ogladal zdjecie. Odwrócil je, obejrzal wygnieciony kartonik, potem jeszcze raz spojrzal na wizerunek kobiety i odrzucil fotografie komiwojazerowi. Fotografia zeslizgnela sie z baru i spadla na podloge emulsja do góry.
Komiwojazer podniósl ja i otrzepal, a pózniej ostroznie, prawie z czuloscia wlozyl na powrót do portfela. Kelnerka zatrzepotala rzesami, kiedy w przelocie zobaczyla zdjecie.
- Sliczna, co? - zauwazyl komiwojazer, puszczajac do niej oko. - Chyba nie powie pani, ze nie?
Kelnerka obojetnie wzruszyla ramionami.
- Nie wiem. Widzialam ich mnóstwo kolo Denver. Cala kolonie.
- Wlasnie tam zrobiono to zdjecie. W Denverskim Obozie AKD.
- Czy któres z nich jeszcze zyje? - spytal farmer.
Komiwojazer zasmial sie nieprzyjemnie.
- Zartuje pan czy co? - rzekl i energicznie machnal dlonia. Ani jedno.
Wszyscy nadstawili uszu. Nawet para licealistów w lozy przestala trzymac sie za rece i teraz oboje siedzieli prosto, z zaciekawieniem wytrzeszczajac oczy.
- Widzialem jednego takiego dewianta kolo San Diego - powiedzial farmer. - Któregos dnia w zeszlym roku. Mial skrzydla jak nietoperz. Pokryte skóra nie piórami. Tylko skóra i kosci.
- To nic - ochoczo wlaczyl sie do rozmowy szczurooki kierowca taksówki. - W Detroit byl taki z dwiema glowami. Widzialem go na wystawie.
- Zywego? - spytala kelnerka.
- Skadze. Juz go uspili.
- Na socjologii - odezwal sie licealista - pokazywali nam tasmy z kupa róznych takich. Skrzydlatych z poludnia, wielkoglowych, znalezionych w Niemczech, i taka okropna odmiane o szyszkowatych ksztaltach, przypominajaca owady. A...
- Najgorsi sa angielscy - stwierdzil stary biznesmen. - Ukryli sie w kopalniach wegla. Z grupy, która schowala sie pod ziemia w czasie Wielkiej Wojny, przezyli tylko oni.
- Niedawno odkryli nowy gatunek w Szwecji - wtracila kelnerka. - Czytalam o nich. Podobno potrafia kierowac myslami na odleglosc. Bylo ich tylko paru. AKD dotarlo tam bardzo szybko.
- To odmiana gatunku nowozelandzkiego - odezwal sie jeden z robotników. - Umie czytac w myslach.
- Czytanie i kierowanie to dwie rózne rzeczy - powiedzial biznesmen. - Kiedy slucham o czyms takim, to ogromnie sie ciesze, ze mamy AKD.
- Byl taki gatunek, który odkryli zaraz po Wielkiej Wojnie odezwal sie farmer. - Na Syberii. Umial przenosic przedmioty na odleglosc. To sie nazywa psychokineza. Sowieckie AKD natychmiast sie nim zajelo. Nikt juz go nie pamieta.
- Ja sobie przypominam - rzekl biznesmen. - Bylem wtedy malym chlopcem. Pamietam, bo to pierwszy dewiant, o jakim slyszalem. Ojciec zawolal mnie i moje rodzenstwo do salonu i opowiedzial nam o nim. To byly czasy, kiedy ci z AKD wszystkich sprawdzali i kazdemu stemplowali reke. - Pokazal swój chudy, koscisty nadgarstek. - Mnie tez ostemplowano. Szescdziesiat lat temu.
- Teraz po prostu sprawdzaja przy porodzie - powiedziala kelnerka. Zadrzala. - W tym miesiacu byl jeden w San Francisco. Pierwszy od ponad roku. Mysleli, ze to juz sie skonczylo.
- Ale jest ich coraz mniej - wtracil taksówkarz. - Frisco nie bylo tak skazone jak niektóre miasta. Wezmy Detroit.
- W Detroit w dalszym ciagu maja dziesiec do pietnastu przypadków rocznie - wtracil licealista. - W calym miescie. Ocalalo tam sporo basenów i ludzie z nich korzystaja pomimo automatycznych znaków.
- A jaki byl tamten? - spytal komiwojazer. - Ten z San Francisco.
Kelnerka zrobila nieokreslony ruch reka.
- Zwyczajny. Taki bez palców u nóg. Pochylony. Z wielkimi oczami.
- Typ nocny - stwierdzil komiwojazer.
- Matka go ukryla. Podobno mial trzy lata. Namówila lekarza, zeby wpisal falszywe dane do formularza AKD, a lekarz byl przyjacielem tej rodziny.
Komiwojazer dopil swoja cole. Machinalnie bawiac sie papierosem, siedzial i sluchal gwaru rozmów, które sam sprowokowal. Podniecony licealista pochylal sie ku dziewczynie naprzeciwko, imponujac jej posiadana wiedza. Szczuply farmer i biznesmen, niemal przytuleni do siebie, wspominali dawne czasy, ostatnie lata Wielkiej Wojny, jeszcze przed pierwszym 10-letnim Planem Odbudowy. Taksówkarz i dwaj robotnicy na przemian opowiadali sobie niestworzone historie z wlasnych przezyc.
Komiwojazer zagadnal kelnerke.
- Ale ten przypadek z Frisco ich poruszyl - odezwal sie w zadumie. - I pomyslec, ze cos takiego moglo zdarzyc sie tak blisko.
- Taa - mruknela kelnerka.
- Ta strona zatoki wlasciwie nie byla skazona - ciagnal komiwojazer. - Tutaj nigdy ich nie mieliscie.
- Nie. - Kelnerka nagle sie poderwala. - W tej okolicy nie bylo zadnego. Nigdy.
Szybko pozbierala brudne naczynia z baru i ruszyla na zaplecze.
- Nigdy? - spytal zdziwiony komiwojazer. - Nigdy nie mieliscie zadnych dewiantów po tej stronie zatoki?
- Nie. Zadnych - odparla kelnerka i zniknela na zapleczu, gdzie mlody kucharz w bialym fartuchu stal przy swoich palnikach. Jej glos zabrzmial troche za glosno, nieco zbyt ostro i nienaturalnie.
Zapadla cisza. W jednej chwili umilkly wszelkie rozmowy. Wszyscy zaczeli nagle wpatrywac sie w swoje talerze wzrokiem pelnym napiecia i niepokoju.
- Tu w okolicy nie bylo zadnego - powiedzial taksówkarz glosno i wyraznie, bez szczególnego adresu. - W ogóle nigdy.
- Zapewne - grzecznie zgodzil sie komiwojazer. - Ja tylko...
- Lepiej bys pan nie krecil - odezwal sie jeden z robotników.
Komiwojazer zamrugal oczami.
- No pewnie, przyjacielu, oczywiscie. - Nerwowo pogrzebal w kieszeni. Na podloge z brzekiem wypadly dwie monety. Pospiesznie je pozbieral. - Nie chcialem nikogo urazic.
Na chwile zapanowala cisza. Widzac, ze po raz pierwszy nikt nic nie mówi, odezwal sie licealista.
- Ja cos slyszalem - rozpoczal gorliwie bardzo waznym tonem. - Ktos opowiadal, ze na farmie Johnsona widzial cos, co przypominalo jednego z tych...
- Zamknij sie - warknal biznesmen nie odwracajac glowy.
Chlopak zaczerwienil sie i usiadl. Chcial cos powiedziec lamiacym sie glosem, lecz urwal. Wpatrywal sie w swoje rece i nerwowo przelykal sline.
Komiwojazer zaplacil kelnerce za cole.
- Któredy najszybciej dojade do Frisco? - spytal, lecz kelnerka juz odwrócila sie do niego tylem.
Goscie siedzacy przy barze byli pochlonieci jedzeniem. Zaden z nich nawet nie podniósl wzroku. Jedli w lodowatym milczeniu. Uporczywie wpatrywali sie w talerze z nieprzyjaznym, wrecz wrogim wyrazem twarzy.
Komiwojazer podniósl swoja pekata teczke, pchnal azurowe drzwi i wyszedl na ulice zalana oslepiajacym swiatlem slonca. Ruszyl w strone rozklekotanego buicka z 1978 roku, zaparkowanego w odleglosci kilku metrów. W cieniu markizy stal jakis policjant z drogówki w granatowej koszuli, ospale rozmawiajac z mloda kobieta w zóltej jedwabnej sukience, która lepila sie do jej szczuplego ciala.
Zanim komiwojazer wsiadl do samochodu, na chwile sie zatrzymal. Uniesiona reka pozdrowil policjanta.
- Prosze mi powiedziec, dobrze zna pan to miasto?
Policjant obrzucil wzrokiem zmiety szary garnitur, muszke, przepocona koszule i numer rejestracyjny z innego stanu.
- A o co chodzi?
- Szukam farmy Johnsona - odparl komiwojazer. - Przyjechalem, zeby sie z nim zobaczyc w sprawie pewnego procesu sadowego. - Podszedl do policjanta, trzymajac w palcach biala wizytówke. - Jestem jego adwokatem... z nowojorskiej palestry. Czy moze mi pan powiedziec, jak tam dojechac? Nie bylem tu od paru lat.

Nat Johnson spojrzal na poludniowe slonce i stwierdzil, ze dobrze swieci. Z fajka w pozólklych zebach rozsiadl sie na schodkach prowadzacych na werande. Ten szpakowaty mezczyzna o silnych rekach, ubrany w czerwona kraciasta koszule i plócienne dzinsy, mial wciaz jeszcze geste wlosy mimo szescdziesieciu pieciu lat aktywnego zycia.
Obserwowal swoje grajace dzieci. Ze smiechem przebiegla kolo niego Jean z rozwianymi czarnymi wlosami. Pod sportowa koszulka podskakiwal jej biust. Miala szesnascie lat, jasne oczy, mocne proste nogi, a jej szczuple mlode cialo bylo lekko pochylone do przodu pod ciezarem dwu podków. Za nia pedzil czternastoletni Dave. Z takiego ladnego chlopca o bialych zebach i czarnych wlosach kazdy ojciec bylby dumny. Dave dogonil siostre, minal ja i zatrzymal sie przy dalszym kolku. Stanal wyczekujaco na rozstawionych nogach, swobodnie trzymajac podkowy w dloniach wspartych na biodrach. Podbiegla do niego zadyszana Jean.
- No, rzucaj! - wykrzyknal Dave. - Ty pierwsza. Ja poczekam.
- Zeby odtracic moje?
- Nie, zeby je przysunac.
Jean cisnela jedna podkowe na ziemie, druga chwycila obiema rekami i spojrzala na odlegly kolek. Pochylila swoje gibkie cialo, przesunela jedna noge do tylu i wygiela grzbiet. Zamknela jedno oko, dokladnie wycelowala, a potem fachowo rzucila podkowe, która z brzekiem uderzyla w kolek, zakrecila sie wokól niego i upadla obok, wznoszac chmure kurzu.
- Niezle! - zawolal Nat Johnson ze schodków. - Choc troche za mocno. Rób to spokojniej.
Wypial dumnie piers, kiedy dziewczyna., wyginajac lsniace zdrowe cialo, przymierzyla sie i rzucila druga podkowe. Z przyjemnoscia patrzyl na dwoje silnych, ladnych dzieci, prawie dojrzalych, u progu doroslosci, zajetych gra w upalnym sloncu.
A byl jeszcze Cris.
Stal z zalozonymi rekami pod weranda. Nie bral udzialu w grze. Obserwowal. Tkwil tam od chwili, gdy Jean i Dave zaczeli grac. Przez caly czas jego pieknie rzezbiona twarz miala ten sam wyraz na poly skupienia i zadumy, jakby patrzyl obok dwójki rodzenstwa gdzies daleko za podwórko, stodole, koryto strumienia, szereg cedrów.
- Chodz, Cris! - zawolala Jean, kiedy Dave poszedl zebrac podkowy. - Nie zagrasz z nami?
Nie, Cris nie chcial grac. Nigdy nie gral. Przebywal gdzies. we wlasnym swiecie, w swiecie niedostepnym dla zadnego z nich. Nigdy w niczym nie bral udzialu, ani w grach, ani w pracy, ani w zyciu rodzinnym. Zawsze byl sam. Daleki, obojetny, trzymal sie na stronie. Patrzyl obok ludzi i przedmiotów... dopóki ni stad, ni zowad cos w nim nie przeskakiwalo, a wówczas momentalnie sie zmienial, na krótko powracal do ich swiata.
Nat wyciagnal reke i popukal fajka w schodek. Potem nabil ja tytoniem ze skórzanego kapciucha, patrzac na starszego syna. Cris teraz nabral zycia. Wyszedl na podwórko z zalozonymi rekami, jakby wkraczal do ich swiata, opusciwszy na chwile swój wlasny. Jean go nie widziala; odwrócona tylem przygotowywala sie do rzutu.
- Ej - odezwal sie zdumiony Dave. - Idzie Cris.
Cris podszedl do siostry, zatrzymal sie i wyciagnal reke. Wysoki, pelen godnosci, stal spokojnie i obojetnie. Jean niepewnie podala mu podkowe.
- To chcesz? Chcialbys zagrac? - spytala.
Cris nie odpowiedzial. Wzial podkowe, lekko sie pochylil, z niezwykla gracja wyginajac cialo, a potem blyskawicznie machnal reka. Podkowa poszybowala, opadla na daleki kolek i zawirowala na nim z zawrotna szybkoscia. Idealny rzut.
Dave'owi opadly kaciki ust.
- Co za ohydne swinstwo - burknal.
- Cris - powiedziala Jean z wyrzutem. - Nie grasz fair.
Nie, Cris gral fair. Przez pól godziny obserwowal, a pózniej podszedl i rzucil jeden raz. Jeden doskonaly rzut, jedno idealne trafienie.
- On nigdy nie robi bledów - narzekal Dave.
Cris z obojetna mina stal w poludniowym sloncu niczym zloty posag. Zlote wlosy, zlota skóra, mgielka zlocistego meszku na golych ramionach i nogach...
Raptem zesztywnial. Nat wyprostowal sie zaskoczony.
- Co jest? - mruknal.
Cris szybko sie odwrócil czujnym ruchem wspanialego ciala.
- Cris! - zawolala Jean. - Co ...
Cris rzucil sie przed siebie. Jak strumien uwolnionej energii przecial podwórko, przeskoczyl plot, wpadl do stodoly i wybiegl z drugiej strony. Jego uciekajaca postac zdawala sie slizgac po suchej trawie, kiedy sunal w dól w strone wyschnietego potoku, a pózniej jego korytem i miedzy cedrami. Jeszcze tylko krótki blysk zlota i juz go nie bylo. Zniknal. Nie dochodzil stamtad zaden dzwiek. Nic sie nie poruszalo. Cris calkowicie rozplynal sie w krajobrazie.
- Co to bylo tym razem? - spytala znuzona Jean. Podeszla do ojca i rzucila sie na ziemie w cieniu. Jej gladka szyja i górna warga blyszczaly od potu; który poznaczyl plamami wilgoci koszulke. - Cos zobaczyl?
- Za czyms pobiegl - stwierdzil Dave, zblizajac sie do nich.
- Byc moze. Trudno powiedziec - mruknal Nat.
- Lepiej powiem mamie, zeby dla niego nie nakrywala - rzekla Jean. - On chyba nie wróci.
Nata Johnsona opanowal gniew i bezradnosc. Nie, Cris nie wróci. Nie przed obiadem i prawdopodobnie nie jutro... czy nawet pojutrze. Tylko Bóg jedyny wie, jak dlugo go nie bedzie, dokad poszedl i dlaczego. Oddalil sie na wlasne zyczenie i teraz przebywa gdzies samotnie.
- Gdybym uwazal, ze to cos da, tobym was po niego wyslal zaczal Nat. - Ale to nie ma...
Urwal. Jakis samochód zblizal sie polna droga, prowadzaca do farmy. Stary, rozklekotany buick, pokryty kurzem. Za kierownica siedzial korpulentny mezczyzna o czerwonej twarzy, ubrany w szary garnitur. Wesolo pomachal do nich reka, kiedy samochód z chrzestem sie zatrzymal i ucichl wylaczony silnik.
- Dzien dobry - powiedzial i skinal glowa, wysiadajac z samochodu. Figlarnie nasunal sobie kapelusz na oczy. Mezczyzna byl w srednim wieku, wygladal dobrodusznie i mocno sie pocil, gdy szedl po wyschnietej ziemi w strone werandy. - Moze wy, dobrzy ludzie, mi pomozecie.
- Czego pan chce? - spytal Nat Johnson opryskliwie.
Bal sie. Katem oka obserwowal koryto strumienia, modlac sie w duchu. Boze, niech on stamtad nie wychodzi. Jean miala przyspieszony oddech, plytki i nierówny. Byla przerazona. Pozbawiona wyrazu twarz Dave'a stracila wszelka barwe.
- Kim pan jest? - zapytal Nat.
- Nazywam sie Baines. George Baines. - Mezczyzna wyciagnal reke, lecz Johnson ja zignorowal. - Byc moze slyszeliscie o mnie. Jestem wlascicielem firmy budowlanej "Pacifica". To my budujemy te male domy odporne na bomby tuz za miastem. Te male okragle, które widac, kiedy sie jedzie glówna autostrada z Lafayette.
- Czego pan chce? - powtórzyl Nat.
Z wysilkiem opanowal drzenie dloni. Nigdy nie slyszal o tym czlowieku, chociaz zauwazyl te domy. Trudno byloby nie zauwazyc takich ohydnych bunkrów, przypominajacych ogromne mrowisko przeciete autostrada. Baines wygladal na ich wlasciciela, ale czego chce tutaj?
- Kupilem kawalek ziemi w tej okolicy - wyjasnil Baines. Potrzasnal plikiem szeleszczacych bibulek. - Oto dokumenty, ale nie mam zielonego pojecia, gdzie go szukac. - Usmiechnal sie dobrodusznie. - Wiem, ze jest gdzies tutaj, niedaleko, po tej stronie drogi stanowej. Urzednik z hipoteki hrabstwa powiedzial mi, ze ta dzialka lezy okolo mili od tamtego wzgórza, a ja nie najlepiej czytam mapy.
- To nie tu - wtracil sie Dave. - Tutaj wszedzie sa tylko farmy i nikt ich nie chce sprzedac.
- Alez to jest farma, synku - powiedzial Baines lagodnie. Kupilem ja dla siebie i mojej pani. Chcemy sie tu przeniesc. Zmarszczyl zadarty nos. - Tylko niech ci nie przyjdzie do glowy, ze chce tu budowac jakies osiedla. To wylacznie dla mnie. Stary dom, dwadziescia akrów ziemi, pompa i pare debów...
- Pokaz pan te dokumenty. - Johnson wyrwal plik papierów z reki Bainesa ze zdziwienia mrugajacego oczami i szybko je przejrzal, a potem zwrócil z zacieta twarza. - O co panu chodzi? Ta umowa dotyczy dzialki o piecdziesiat mil stad.
- Piecdziesiat mil! - wykrzyknal oniemialy Baines. - Nie zartuje pan? Ale urzednik powiedzial mi...
Johnson wstal. Byl duzo wyzszy od grubasa i w najlepszej kondycji fizycznej, a przy tym piekielnie podejrzliwy.
- Do diabla z urzednikiem. Niech pan wsiada do samochodu i zabiera sie stad. Nie wiem, czego pan szuka i po co pan tu przyjechal, ale chce, zeby pan opuscil moja ziemie.
W poteznej dloni Johnsona cos blysnelo. W poludniowym sloncu zlowieszczo polyskiwala metalowa rurka. Baines dostrzegl ja i gwaltownie przelknal sline.
- Nie chcialem nikogo urazic, prosze pana. - Cofnal sie nerwowo. - Chyba jestescie przewrazliwieni. Tylko spokojnie, dobrze?
Johnson sie nie odezwal. Mocniej chwycil miotacz energii i czekal, az grubas odejdzie. Baines jednak sie ociagal.
- Posluchaj, przyjacielu. Jechalem w tym skwarze piec godzin, szukajac tej mojej cholernej dzialki. Czy macie cos przeciwko temu, ze skorzystam z waszej... toalety?
Johnson przyjrzal mu sie podejrzliwie. Podejrzliwosc stopniowo przeszla w obrzydzenie. Wzruszyl ramionami.
- Dave, pokaz mu, gdzie lazienka.
- Dzieki. - Baines blysnal zebami w usmiechu wdziecznosci. A jesli nie sprawie tym zbyt wielkiego klopotu, to prosilbym jeszcze o szklanke wody. Z przyjemnoscia za nia zaplace. - Zachichotal znaczaco. - Nie ma to jak wiejska goscinnosc, co?
- Chryste - powiedzial Johnson, odwracajac sie w calkowicie zmienionym nastroju, kiedy grubas ciezko potoczyl sie za synem do domu.
- Tato - szepnela Jean. Gdy tylko grubas wszedl do wnetrza, natychmiast wbiegla na werande i patrzyla z lekiem szeroko otwartymi oczami. - Tatusiu, myslisz, ze on...
Johnson objal ja ramieniem.
- Trzymaj sie - rzekl. - On zaraz odjedzie.
W jasnych oczach dziewczyny malowalo sie niewypowiedziane przerazenie.
- Za kazdym razem, gdy pojawia sie ten czlowiek ze spólki wodnej albo poborca podatkowy, jakis wlóczega, dziecko, ktokolwiek, czuje okropne uklucie bólu... o, tu. - Chwycila sie za serce, przyciskajac reke do piersi. - I tak od trzynastu lat. Jak dlugo jeszcze uda nam sie utrzymac to w tajemnicy? Jak dlugo?

Baines z wdziekiem wytoczyl sie z lazienki. Pod drzwiami sztywno stal milczacy Dave Johnson z kamienna twarza.
- Dziekuje, synu - westchnal Baines. - A teraz, gdzie moge dostac szklanke wody? - Ze smakiem oblizal wargi, cieszac sie zawczasu. - Kiedy czlowiek sie najezdzi po takiej prowincji w poszukiwaniu rudery, która mu wcisnal jakis natretny handlarz nieruchomosciami...
Dave ruszyl do kuchni.
- Mamo, ten czlowiek chce sie napic wody. Tato powiedzial, ze moze.
Dave odwrócil sie tylem. Baines zerknal na matke, drobna siwowlosa kobiete o zwiedlej, sciagnietej twarzy bez wyrazu. Ze szklanka w reku szla w strone zlewu.
Wtedy wyskoczyl do przedpokoju. Przebiegl przez sypialnie, otworzyl jakies drzwi i zobaczyl, ze prowadza do szafy. Popedzil z powrotem, a pózniej przez salon i jadalnie wpadl do drugiej sypialni. W krótkim czasie przeszukal caly dom.
Wyjrzal przez okno na podwórko z tylu domu. Dostrzegl rdzewiejacy wrak ciezarówki i wejscie do podziemnego schronu. Jakies blaszane banki, kury rozgrzebujace ziemie. Psa spiacego pod szopa, pare starych opon samochodowych.
Znalazl drzwi prowadzace na dwór. Bezszelestnie otworzyl je i wyszedl. Nie widzial nikogo. Jedynie pochylona ze starosci stodole, a za nia cedry i jakis strumien. A takze szczatki tego, co niegdys bylo ustepem.
Ostroznie ruszyl wzdluz budynku. Mial moze pól minuty. Drzwi do lazienki zostawil zamkniete, chlopak wiec pomysli, ze do niej wrócil. Baines zajrzal do wnetrza domu przez okno, za którym byla spora rupieciarnia, pelna starych ubran, pudel i stert czasopism.
Odwrócil sie i ruszyl z powrotem. Dotarl do naroznika domu.
Kiedy wyszedl zza rogu, wyrosla przed nim szczupla sylwetka Nata Johnsona, który zastapil mu droge.
- Dobra, Baines. Sam tego chciales.
Wystrzelil snop rózowego swiatla. Oslepiajacy blysk przycmil slonce. Baines skoczyl do tylu i siegnal do kieszeni marynarki. Musniety strumieniem swiatla, które go oszolomilo, prawie upadl. Ubranie ochronne pochlonelo energie i zaczelo ja rozpraszac, ale Baines zadzwonil zebami i przez chwile podskakiwal jak marionetka na sznurku. Otoczyla go ciemnosc. Czul, ze siatka ubrania ochronnego rozgrzewa sie do bialosci, zmagajac sie z pochlaniana energia.
Baines wyciagnal swój miotacz, a Johnson nie mial ubrania ochronnego.
- Jestes aresztowany - groznie mruknal Baines. - Odlóz miotacz i podnies rece. Zawolaj rodzine. - Ponaglil go ruchem broni. - No, Johnson, pospiesz sie.
- Ty zyjesz - rzekl Nat z wyrazem rosnacego przerazenia na twarzy. - A wiec musisz byc...
Pojawili sie Dave i Jean.
- Tato!
- Chodzcie tu - rozkazal im Baines. - Gdzie jest wasza matka?
Dave odrzucil glowe jak sparalizowany.
- W domu - rzekl.
- Idz i przyprowadz ja tutaj.
- Ty jestes z AKD - szepnal Nat Johnson.
Baines nie odpowiedzial. Palcami przebieral po szyi, grzebiac w faldach miekkiego ciala. Zablyszczal przewód laryngofonu, gdy wyluskal go z bruzdy miedzy podbródkami i wkladal do kieszeni. Z polnej drogi dobiegal warkot silników, który szybko stawal sie coraz glosniejszy. Podjechaly dwa czarne pojazdy o oplywowych liniach i zaparkowaly kolo domu. Zaroilo sie od ciemnych, szarozielonych mundurów Okregowej Policji Obywatelskiej. Na niebie pojawilo sie mrowie czarnych kropek, chmura ohydnych much, które zacmily slonce, kiedy wysypali sie z nich zolnierze i sprzet, wolno opadajac coraz nizej.
- Tu go nie ma - powiedzial Baines, gdy podszedl do niego pierwszy zolnierz. - Uciekl. Zawiadomcie Wisdoma w laboratorium.
- Caly rejon jest otoczony.
Baines odwrócil sie do Nata Johnsona, który stal oniemialy, niczego nie pojmujac. Obok niego syn i córka.
- Skad on wiedzial, ze tu bedziemy? - spytal Baines.
- Nie wiem - mruknal Johnson. - Po prostu... wiedzial.
- Telepata?
- Nie wiem.
Baines wzruszyl ramionami.
- Wkrótce sie dowiemy. Prowadzimy oblawe na calym terenie. Nie moze sie wymknac, chocby nawet próbowal jakichs diabelskich sztuczek. Chyba ze sie zdematerializuje.
- Co z nim zrobicie, kiedy... jesli go zlapiecie? - spytala Jean drzacym glosem.
- Przebadamy go.
- A pózniej zabijecie?
- To zalezy od wyników badan laboratoryjnych. Gdybyscie podali mi wiecej szczególów, moje przewidywania bylyby dokladniejsze.
- Nie mozemy nic powiedziec, bo niczego wiecej nie wiemy, - Dziewczyna z rozpaczy zaczela krzyczec. - On nic nie mówi!
Baines az podskoczyl.
- Co?
- On nic nie mówi. Nigdy z nami nie rozmawial. Nigdy.
- Ile ma lat?
- Osiemnascie.
- Brak komunikacji. - Baines sie pocil. - W ciagu osiemnastu lat nie bylo miedzy wami zadnego kontaktu jezykowego? Czy on w ogóle kontaktuje sie w jakikolwiek sposób? Uzywa jakichs znaków? Kodu?
- On nas... ignoruje. Jada tutaj. Przebywa z nami. Czasami gra, kiedy my gramy. Albo siada kolo nas. Znika na wiele dni. Nigdy nie moglismy ustalic, co robi... i gdzie. Sypia w stodole... sam.
- Czy rzeczywiscie jest zloty?
- Tak.
- Wszystko ma zlote. Skóre, oczy, wlosy, paznokcie. Wszystko.
- Jest wysoki? Dobrze zbudowany?
Przez chwile dziewczyna nie odpowiadala. Dziwne wzruszenie wygladzilo jej sciagnieta twarz, na moment sie rozpromienila.
- On jest niewiarygodnie piekny. Jak bóg, który zstapil na ziemie. - Grymas wykrzywil jej usta. - Nie znajdziecie go. On wszystko wie. Wie to, o czym wy nie macie zielonego pojecia. Jego zdolnosci tak bardzo przekraczaja wasze ograniczone...
- Uwazasz, ze go nie zlapiemy? - Baines zmarszczyl brwi. Caly czas laduja nowe grupy. Jeszcze nie widzialas, jak Agencja przeprowadza taka operacje. Rozpracowujemy mutantów od szescdziesieciu lat. Jesli sie wymknie, bedzie to pierwszy...
Baines nagle urwal. Do werandy szybko zblizali sie trzej mezczyzni. Dwaj ubrani na zielono funkcjonariusze Policji Obywatelskiej. Trzeci, najwyzszy, szedl miedzy nimi spokojnie i sprezyscie, delikatnie polyskujac.
- Cris! - przejmujaco wykrzyknela Jean.
- Mamy go - powiedzial jeden z policjantów.
Baines niecierpliwie przebieral palcami po miotaczu.
- Gdzie i jak go zlapaliscie?
- Sam sie poddal - odparl policjant glosem pelnym podziwu. - Dobrowolnie do nas przyszedl. Prosze spojrzec. Wyglada jak metalowy posag. Niczym jakis... bóg.
Zlocista postac na chwile zatrzymala sie kolo Jean. Potem z wolna, spokojnie odwrócila sie przodem do Bainesa.
- Cris! - przerazliwie krzyknela Jean. - Po cos wracal?
Ta sama mysl dreczyla równiez Bainesa. Odsunal ja od siebie... na razie.
- Odrzutowiec juz czeka? - spytal pospiesznie.
- Gotów do odlotu - odparl jeden z policjantów.
- Doskonale. - Baines ominal ich i zszedl po schodkach na gliniasta ziemie. - Idziemy. Chce, zeby go odstawiono bezposrednio do laboratorium. - Przez chwile badawczo przygladal sie poteznej postaci mezczyzny stojacego miedzy dwoma funkcjonariuszami Policji Obywatelskiej. Przy nim sprawiali wrazenie pokurczy, jakby nagle stali sie niezgrabni i odpychajacy. Niczym karly... Co przedtem powiedziala Jean? Jak bóg, który zstapil na ziemie. Baines ze zloscia ruszyl z miejsca. - Chodzcie - burknal. - Ten moze byc trudny. Takiego jak on jeszcze nie spotkalismy. Nie wiemy, co u licha, moze zrobic.

Pomieszczenie bylo puste, nie liczac postaci siedzacego mezczyzny. Cztery gole sciany, podloga i sufit. Silne biale swiatlo bezlitosnie wciskalo sie w kazdy kat. Na jednej ze scian pod sufitem znajdowala sie waska szczelina z okienkami, przez które obserwowano wnetrze.
Mezczyzna byl spokojny. Nie poruszyl sie od chwili, gdy trzasnely zamki w drzwiach, opadly ciezkie rygle, a w okienkach ukazaly sie szeregi bystrych twarzy techników. Mezczyzna siedzial pochylony do przodu ze splecionymi dlonmi i wzrokiem utkwionym w podlodze. Twarz mial spokojna, niemal bez wyrazu. Przez cztery godziny nie poruszyl ani jednym miesniem.
- No i co? - spytal Baines. - Dowiedzieliscie sie czegos?
- Niewiele - mruknal Wisdom z gorycza. - Jezeli w ciagu czterdziestu osmiu godzin nie uda nam sie zdobyc o nim jakichs informacji, to poddamy go eutanazji. Nie mozemy ryzykowac.
- A, pewnie myslisz o tych z Tunisu - rzekl Baines.
On równiez o tym pomyslal. Znaleziono ich dziesieciu w ruinach tego opuszczonego miasta w pólnocnej Afryce. Mieli prosty sposób na przetrwanie. Zabijali swoje ofiary i wchlaniali je, a pózniej, upodabniajac sie do nich, zajmowali ich miejsce. Nazwano ich kameleonami. Zanim zlikwidowano ostatniego, szescdziesiat osób stracilo zycie. Szescdziesieciu najwyzszej klasy ekspertów, swietnie wyszkolonych pracowników Agencji Kontroli Dewiantów.
- Masz jakis punkt zaczepienia?
- Cholera, on jest zupelnie inny. Ciezka sprawa. - Wisdom wskazal kciukiem stos rolek z tasma. - Tu jest kompletny raport, caly material, jaki zebralismy od Johnsona i jego rodziny. Nafaszerowalismy ich srodkami psychotropowymi, a potem puscilismy do domu. Osiemnascie lat... i zadnego kontaktu jezykowego. Wyglada jednak na to, ze on jest w pelni rozwiniety. Osiagnal dojrzalosc w wieku trzynastu lat, a wiec jego cykl rozwojowy jest krótszy i szybszy od naszego. Ale skad ta grzywa? Caly ten zloty meszek? Jak pozlacany rzymski pomnik.
- Czy przyszly juz wyniki z laboratorium analitycznego? Kazales, oczywiscie, zarejestrowac jego fale mózgowe?
- Calkowicie przebadalismy jego mózg, ale analiza wykresów musi troche potrwac. Wszyscy tu biegamy jak wariaci, a on tam po prostu sobie siedzi! - Wisdom puknal palcem w okienko. - Dosc latwo go zlapalismy, wiec pewnie w glowie nie ma zbyt wiele, prawda? Chcialbym jednak wiedziec, co tam jest. Zanim poddamy go eutanazji.
- Chyba powinnismy zachowac go przy zyciu, póki sie nie dowiemy.
- Eutanazja za czterdziesci osiem godzin - z uporem powtórzyl Wisdom. - Czy sie dowiemy, czy nie. On mi sie nie podoba. Na jego widok przechodza mnie ciarki.
Ed Wisdom wstal nerwowo gryzac cygaro. Ten gruby, zwalisty mezczyzna o pelnych policzkach, beczkowatej klatce piersiowej, rudych wlosach i zimnych, bystrych oczach, gleboko osadzonych w twarzy znamionujacej nieustepliwosc, byl dyrektorem Pólnocnoamerykanskiego Oddzialu AKD. Teraz jednak mial zmartwienie. Jego male oczka we wszystkie strony rzucaly niespokojne spojrzenia, dwie migocace szar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin