Gwiazda 1 - Gwiazda północy - Coulter Catherine.pdf

(1263 KB) Pobierz
9958480 UNPDF
PROLOG
Guildford, Surrey, 1852
- ...Z prochu powstałeś...
Wilgotne grudy świeżo rozkopanej ziemi spadły
na trumnę, wydając głuchy, jednostajny odgłos. Poje­
dyncza czerwona róża zabłysła plamą koloru i znikła,
przysypana brązową ziemią. Przynajmniej on jest
teraz z mamą.
- ...Nasz Pan, Jezus Chrystus, zrządził, iż wszyscy
przedstawiciele rodu ludzkiego muszą pewnego dnia
spotkać się z nim i zaznać wiekuistego spokoju...
- Tak nam przykro, Elizabeth...
- Gdybyśmy mogli ci jakoś pomóc, Elizabeth...
- ...Błagamy cię, Zbawco, przyjmij duszę naszego
zmarłego przyjaciela sir Aleca Jamesona Fitz-Hu-
gha...
- Twój ojciec był miłym, kochającym człowie­
kiem...
- Co za tragedia, Elizabeth, jaka strata...
- Elizabeth!
Potrząsnęła głową, aby usunąć z myśli pełne
współczucia słowa pastora i kondolencje przyjaciół.
Zamrugała, a potem podniosła wzrok i spojrzała na
7
Paula Montgomery'ego, długoletniego przyjaciela oj­
ca i jego doradcę prawnego. Odchrząknął i spojrzał
z wyrzutem na ciotkę Elizabeth, Augustę. Jednak
Augusta Penworthy, niezrażona jego pełnym nagany
spojrzeniem, jeszcze bardziej podniosła głos i powie­
działa władczo:
- Skup się, Elizabeth! Pan Montgomery ma z pe­
wnością coś lepszego do roboty, niż siedzieć i pa­
trzeć, jak śnisz na jawie! I, pozwolę sobie dodać,
ja także!
- Wybacz mi, wujku Paulu - powiedziała Eliza­
beth, ignorując ciotkę.
Zdawała sobie sprawę, że ciotka, która poza
nią była jedyną żyjącą krewną jej ojca, musi być
obecna przy odczytaniu ostatniej woli swego brata.
Spojrzała na wuja Alfreda, pocącego się obficie,
mimo iż kwiecień dopiero się zaczął i popołudnie
było chłodne. Ojciec pogardzał Alfredem Penwo-
rthym, nazywając go żałosnym małym człowiecz­
kiem, który bałby się wypić szklaneczkę porto,
nie zapytawszy wpierw Gussie o pozwolenie.
- Chauncey - powiedział Paul Montgomery, uży­
wając tego zdrobnienia po raz pierwszy - jeśli mam
być zupełnie szczery - tu machnął dłonią w kierunku
stosu dokumentów na biurku jej ojca - to niewiele
zostało do odziedziczenia. Obawiam się też, że Ja-
meson Hall będzie musiało zostać sprzedane, by
pokryć długi.
- Co takiego?
Skrzekliwy głos ciotki Augusty powstrzymał Paula
Montgomery'ego wpół słowa. Zmarszczył brwi i po­
chylił głowę, by spojrzeć na kobietę ponad grubymi
szkłami okularów.
- Rozmawiam z panną Fitz-Hugh, madame - po­
wiedział stanowczo.
- Więc Alec nie zostawił ani grosza? To właśnie
próbuje nam pan powiedzieć? Ale to przecież niemo­
żliwe! Nie mógł być aż tak nieudolny!
- Sir Alec zostawił niewielkie zapisy dla służby,
madame.
Pan Montgomery wzruszył wąskimi ramionami.
- Widzisz, Elizabeth — kontynuował tonem tak
pełnym współczucia, że Chauncey łzy napłynęły do
oczu - obawiam się, że twój drogi ojciec poczynił
w ostatnich latach kilka dość... niefortunnych in­
westycji. Próbowałem go ostrzec, powstrzymać, ale
na próżno. Obawiam się także, iż nie sporządził
testamentu. To dlatego twój wuj i ciotka są tu
dziś z nami.
Chauncey wpatrywała się w niego, wiedząc, co za
chwilę się wydarzy. Mimo to zapytała:
- Co chcesz przez to powiedzieć, wujku?
Pan Montgomery zdjął okulary i zaczął polerować
Szkła o mankiet koszuli.
- Chcę powiedzieć, że nie przewidział, iż bę­
dziesz potrzebowała kogoś w rodzaju opiekuna
prawnego, dopóki nie ukończysz dwudziestu jeden
lat. Oczywiście, spodziewał się, że kiedy umrze, ty
już od dawna będziesz żoną sir Guya Danforda.
A skoro sam nie wyznaczył opiekuna, twoja ciotka
i wuj, jedyni żyjący krewni, będą musieli podjąć się
tej roli.'
- A zatem - stwierdziła ciotka z niesmakiem
- mam przyjąć dziewczynę pod swój dach, żywić
ją i ubierać, i to bez nadziei na jakąkolwiek re­
kompensatę!
- Cóż, moja droga, biedna Elizabeth nie odpowia­
da przecież za to, że jej ojcu zabrakło... - zaczął wuj
Alfred, któremu „biedna Elizabeth" natychmiast
przerwała.
8
9
- Ależ ja skończę dwadzieścia jeden lat już za pół
roku, wujku! Nie potrzebuję opiekuna, aby za­
rządzał moim majątkiem. Zresztą, czym tu zarzą­
dzać? A nawet, gdyby było, czy sądzisz, że chciała­
bym, aby moja chciwa ciotka sprawowała nad tym
kontrolę?
- Takie jest prawo, moja droga - powiedział Paul
Montgomery. - Lecz, oczywiście, istnieje alternaty­
wa, czyż nie?
Chauncey spuściła głowę i pomyślała o Guyu
Danfordzie. Jej narzeczony rozpaczliwie potrzebował
pieniędzy, które miała mu wnieść w posagu. Lecz
żadnych pieniędzy nie było.
- Nie, wujku - odparła cicho, lecz w miarę wypo­
wiadanych zdań jej głos nabierał pewności - nie ma
alternatywy.
Wstała i strząsnęła czarną wełnianą spódnicę.
- Jeśli to już wszystko, wujku, to pozwól, że
się oddalę i wydam polecenia służbie. Ciotko Au­
gusto, wuju Alfredzie - czy zostaniecie w Jameson
Hall na noc?
Ciotka tylko skinęła głową i Chauncey ruszyła
w kierunku drzwi biblioteki, zastanawiając się, czy
Augusta pomyślała w końcu o bracie i czy żałuje
swych szorstkich słów. Zamknęła cicho drzwi, zza
których dobiegło ją pełne furii:
- To śmieszne, że musimy wziąć dziewczynę! To
niemal stara panna! Z pewnością żaden dżentelmen
nie zechce się z taką ożenić! I co mamy z nią zrobić,
panie Montgomery?
Chauncey nie czekała, aby usłyszeć odpowiedź.
To by było wszystko, jeśli chodzi o ciotkę i jej
ewentualny moment skruchy.
- Panno Chauncey?
- Tak, Convers?
Przełknęła zdradzieckie łzy i przybrawszy obojęt­
ny wyraz twarzy, odwróciła się, by spojrzeć na ka­
merdynera Fitz-Hughów.
- U kobiety drobne przejawy emocji są uważane
za jak najbardziej do przyjęcia - powiedziałby jej
ojciec. Niemal widziała, jak wzrusza ramionami,
uśmiechając się kątem ust. - Jednak w ten sposób
pozwalasz innym, by poznali twoje uczucia. A to nie
zawsze jest pożądane, prawda?
- Sir Guy jest tutaj. Chce się z panią zobaczyć.
Widząc, że się zawahała, spytał miękko:
- Czy mam mu powiedzieć, że pani dziś nie
przyjmuje?
- Nie, Convers, zobaczę się z nim. Jest w Błękit­
nym Salonie?
- Tak, panienko. Dobrze się pani czuje?
- Oczywiście, przynieś, proszę, coś do picia. Nie,
zaczekaj, to nie będzie konieczne.
Nim weszła do Błękitnego Salonu, zatrzymała się na
chwilę przed oprawnym w srebro lustrem. Blada twarz,
która spojrzała na nią z lustrzanej tafli, nie przypominała
zbytnio zawsze roześmianej, beztroskiej Chauncey
Jameson Fitz-Hugh. Za nią znajdowała się wielka sala,
skąd olbrzymie, podwójne dębowe drzwi prowadziły do
wyłożonego marmurem przedsionka. Przez chwilę
wpatrywała się w lustrzane odbicie wspaniałego
wysokiego sufitu, zdobionego rytym geometrycznym
deseniem z herbami rodu, i na kamienną podłogę,
pokrytą tureckim dywanem o jaskrawych barwach.
Ciężkie mahoniowe meble, których ciemnoczerwony
kolor zamienił się z czasem w brąz, poustawiano zgodnie
z ich przeznaczeniem. Wisząca na ścianach średniowie­
czna broń - lance, łuki i hełmy - była nietknięta przez
kurz, jako że służba Fitz-Hughów stanowiła bardzo
zdyscyplinowaną oraz sumienną drużynę.
10
11
Zamknęła na chwilę oczy, wspominając małą dzie­
wczynkę, która pojedynkowała się na niby z wy­
polerowaną na wysoki połysk zbroją, stojącą dumnie
w kącie sali. Jameson Hall, własność i dom rodzinny
trzech pokoleń Fitz-Hughów miał oto przejść w obce
ręce. Żadnych więcej pojedynków z nieznanym, da­
wno zmarłym rycerzem. Koniec z taplaniem się
w leniwie płynącej rzece Wey, toczącej swe wody
na wschód od Jameson Hall, bo to nie przystoi
młodej damie.
Nie będzie już miłych pogaduszek z ojcem przed
masywnym kominkiem, kiedy to siadała na pod­
łodze, podwijając pod siebie spódnice. Rzadko za­
jmowała miejsce w małym fotelu, który należał
kiedyś do jej matki, pięknej Isobel. Czuła, że
w głębi serca ojciec nadal uważa go za własność
zmarłej żony.
Poczuła, jak jej ciało przenika dreszcz. Bogu niech
będą dzięki, pomyślała, że oszczędzono ci tego, oj­
cze. Wcisnęła nieposłuszne pasmo wijących się wło­
sów w upięty z tyłu głowy, skromny kok, wypro­
stowała ramiona i weszła do salonu.
- Elizabeth!
Stłumiła niezadowolenie. Guy nie potrafił się zmu­
sić, aby nazywać ją Chauncey. Widocznie używanie
tego zdrobnienia, nadanego jej w dzieciństwie przez
irlandzką nianię, wydawało mu się pospolite. A także
świadczące o braku poczucia własnej wartości. Jed­
nak tatuś kochał to imię. W jego ustach brzmiało
zawsze tak miękko, że było niczym pieszczota. '
„Chauncey, kochanie" droczył się z nią, wymawiając
słowa z irlandzkim akcentem, „co ty, u licha, wy­
prawiasz, przesuwając skoczka na to pole. Czyżbyś
była aniołem, że tak łatwo pozwalasz mi z sobą
wygrać?".
- Cześć, Guy - powiedziała, wchodząc do pokoju.
- Miło z twojej strony, że przyszedłeś.
Pozwoliła mu ująć swoje dłonie i uściskiem od­
powiedziała na uścisk.
- To oczywiste, że przyszedłem, kochanie - od­
parł uprzejmie.
Jaka ona blada, pomyślał, spoglądając na niebies­
kawe cienie pod jakże wyrazistymi oczami dziew­
czyny. Czarna suknia nie pasowała do niej, podkreś­
lając bladość ściągniętych zmartwieniem rysów.
Choć nie cieszyła go zbytnio perspektywa nadcho­
dzących miesięcy żałoby, wypełni swój obowiązek,
pozostając cierpliwym i wyrozumiałym.
Chauncey uwolniła dłonie i skierowała się ku odleg­
łemu kątowi salonu, gdzie stanęła obok marmurowego
włoskiego kominka, dumy jej zmarłej babki. Spojrzała
na Guya spod opuszczonych rzęs. Ciekawe, dlaczego
w ogóle chciałam go poślubić, pomyślała nagle. Oczy­
wiście, był przystojny na swój spokojny, ascetyczny
sposób. Jego wąska, pociągła twarz podobała jej się
kiedyś, ponieważ sądziła, iż odzwierciedla szczery, choć
nieco skomplikowany charakter. Lecz teraz patrzyła na
tego mężczyznę nowymi oczami. Przecież to pedant
i zarozumialec, pomyślała, już w wieku dwudziestu
ośmiu lat nadęty i sztywny w poglądach i zachowaniu.
No i jeszcze ta jego niewiarygodnie ograniczona matka.
Dlaczego nie widziałam go takim wcześniej? Czy
byłam tak skoncentrowana na sobie i ślepa, że nie
postrzegałam ludzi takimi, jakimi naprawdę są? Dlacze­
go ojciec nie poznał się na Guyu? On z pewnością nie
powinien był być tak zaślepiony jak ja.
- Proszę, przyjmij moje kondolencje, Elizabeth.
Matka także przesyła wyrazy współczucia.
- Oczywiście - mruknęła Chauncey. - Dziękuję,
Guy.
12
13
Zgłoś jeśli naruszono regulamin