Diaczenko Marina i Siergiej - Czas wiedźm.pdf
(
1737 KB
)
Pobierz
25781356 UNPDF
Marina i Siergiej Diaczenko
Czas Wied
ź
m
Widmin Wiek
Przeło
Ŝ
ył Eugeniusz D
ę
bski
Wydanie polskie: 2003
PROLOG
To, co zamierzał zrobi
ć
, od wieków naznaczone było stygmatem cichego zakazu.
To, co zamierzał zrobi
ć
, przera
Ŝ
ało nawet jego samego - ale umiej
ę
tnie odp
ę
dzał od siebie l
ę
k. Dwa suche
patyczki - jeden w drugim - dopasowane były idealnie do siebie. Przygotował kupk
ę
chrustu i mech,
wysuszony, kruchy, gotowy do pochłoni
ę
cia z wdzi
ę
czno
ś
ci
ą
najmniejszej nawet iskry.
I zanim zabrał si
ę
do ci
ęŜ
kiej pracy, przyło
Ŝ
ył dłonie do ziemi i błagał j
ą
o lito
ść
.
Za plecami milczały gigantyczne jodły w ci
ęŜ
kich, si
ę
gaj
ą
cych ziemi szatach. Ich dolne gał
ę
zie, cz
ęś
ciowo
suche, dr
Ŝ
ały jak czarne r
ę
ce; zielony bujny mech zwisał z ich pni niczym skołtuniona broda.
Milczały góry, milczała mgła, spływaj
ą
ca po zboczu w dolin
ę
, milczały góry, zarówno ta bli
Ŝ
sza, zielona,
jak i ta dalsza - niebieska, i ta najdalsza - szara, jak niebo. Z daleka dochodził odgłos dzwoneczka - jaki
ś
dobry gospodarz zawiesił go na szyi cienkorunnego barana, dobry gospodarz, d
ź
wi
ę
czny, d
ź
wi
ę
czny
dzwoneczek...
Od przysadzistego, nie rzucaj
ą
cego si
ę
w oczy domu, w połowie okrytego teraz mgł
ą
, dochodził zapach
dymu.
Odetchn
ą
ł. Wolno rozpi
ą
ł pasek zegarka, zmi
ą
ł, wsun
ą
ł gł
ę
boko do kieszeni, pomasował nadgarstek; ostatni
raz rozejrzał si
ę
i wzi
ą
ł si
ę
do roboty.
Czysty ogie
ń
rodzi si
ę
tylko jednym sposobem - pocieraniem drewna o drewno.
Czysta watra si
ę
gnie nieba, i wtedy przez kilka krótkich godzin człowiek b
ę
dzie bezpieczny. Potem ogie
ń
si
ę
spali i trzeba b
ę
dzie do rana pilnowa
ć
w
ę
gli, by ona si
ę
nie zjawiła.
Zreszt
ą
, ona mo
Ŝ
e przyj
ść
równie
Ŝ
teraz. Teraz, kiedy jest zaj
ę
ty i bezbronny; ona ju
Ŝ
wyczuła zagro
Ŝ
enie,
emanuj
ą
ce z jego r
ą
k i, zapewne, nerwowo w
ę
szy, kieruj
ą
c nos w ró
Ŝ
ne strony, łapie wiatr, podmuchy,
zapachy... A mo
Ŝ
e ju
Ŝ
tu
ś
pieszy? Człowiek rozejrzał si
ę
i potroił wysiłki.
To, co zamierzał zrobi
ć
, nosiło stygmat cichego zakazu - ale czy miał on inne wyj
ś
cie? Czy potrafił obroni
ć
siebie inaczej - siebie, swoje dzieci, swoje bydło, swój dom?
Niech ci, co mieszkaj
ą
we wsi, niech oni si
ę
opłacaj
ą
. Niech próbuj
ą
j
ą
ugłaska
ć
; on, którego przodkowie
latami nie schodzili w dolin
ę
, którego przodkowie nie spoczywali obok ludzi na cmentarzach - a wył
ą
cznie
tu, na górze, przy domu, otoczeni płotem... On przed nikim nie pochyli głowy. Pomo
Ŝ
e sobie sam.
Drewno pachniało dymem. Dym ulatywał spod jego r
ą
k, jeszcze troch
ę
, a je
ś
li wied
ź
ma nie pojawi si
ę
teraz,
to niemal zwyci
ęŜ
ył.
Dym. Słodka wo
ń
dymu. Szybko wypowiedziane rytualne słowa, szczypta ziemi i szczypta soli - oto jest,
czysty płomie
ń
...
Przez kilka sekund za
Ŝ
ywał rozkoszy odpoczynku, potem podniósł si
ę
i podrzucił chrustu do ognia. Płomie
ń
trzaskał rozpalaj
ą
c si
ę
, na boki ulatywały niebieskie gruzłowate kł
ę
by. Czysty ogie
ń
. O
ś
wicie przeprowadzi
przez ostygłe w
ę
gle dzieci - i zapewni im zdrowie. Przeprowadzi krow
ę
i zapewni dzieciom jedzenie... I sam
przejdzie. A czarny w
ę
gielek zaszyje w woreczku i powiesi sobie na szyi, a spotkawszy j
ą
,
ś
miało popatrzy
jej w oczy...
Drgn
ą
ł. Przez chwil
ę
wydawało mu si
ę
,
Ŝ
e iskry, wysypuj
ą
ce si
ę
w granatowe niebo, lec
ą
jako
ś
nie tak.
Tu? Ona jest ju
Ŝ
tu? Czy tylko mu si
ę
wydaje?..
Do bólu w oczach wpatrywał si
ę
w ciemn
ą
gór
ę
, i odległe zbocza, i pobliskie pnie; iskry teraz sypały si
ę
jak
trzeba. Czyli - wydawało mu si
ę
tylko. Czyli - trzeba poczeka
ć
...
Usiadł. Splótł palce na stylisku ostrej, starej jak smreki, ciupagi.
Watra płon
ę
ła. Gibki pomara
ń
czowy j
ę
zor li
Ŝą
cy niebo; człowiekowi wydawało si
ę
,
Ŝ
e
ś
wiat dookoła
czernieje, nie mo
Ŝ
e rywalizowa
ć
barwami z czystym ogniem.
ś
e to on
ś
lepnie,
Ŝ
e w jego oczach pl
ą
saj
ą
ogniste kr
ę
gi,
Ŝ
e nie ma niczego na
ś
wiecie, poza tym otaczaj
ą
cym, daj
ą
cym moc
ś
wiatłem.
Przymkn
ą
ł powieki i ognisto-
Ŝ
ółte
ś
wiatło zmieniło si
ę
w jasnoczerwone.
Gdzie
ś
pohukiwał puchacz i krz
ą
tały si
ę
mi
ę
dzy korzeniami myszy; człowiek patrzył na czerwony okr
ą
g,
płon
ą
cy na wewn
ę
trznej powierzchni jego powiek i widział, jak po
ś
ród białego dnia, kr
ę
t
ą
ś
cie
Ŝ
k
ą
z trudem
wspina si
ę
jego ci
ęŜ
arna
Ŝ
ona, spodziewaj
ą
ca si
ę
młodszego syna. Patrzył jak ostro
Ŝ
nie stawia opuchni
ę
te
stopy, jak przestraszona chwyta r
ę
k
ą
jego podsuni
ę
t
ą
w odpowiedniej chwili dło
ń
- i smutek, czuło
ść
oraz
ból straty zatkały mu gardło, nie pozwalały odetchn
ąć
.
Metalowy odblask nieruchomo le
Ŝą
cego toporka. Cisza. Zatrzymał si
ę
czas.
Otworzył oczy; teraz widział dzieci, jak zl
ę
knione po kolei przechodz
ą
przez wystygłe popielisko. Starszy, z
wiecznie opuszczonymi k
ą
cikami ust, ponury i oschły, z oblicza i charakteru przypominaj
ą
cy swego
surowego dziadka;
ś
redni, podobny do matki, jasnowłosy i ciekawski, z wiecznie zadziwionymi zielonymi
oczyma i malutk
ą
blizn
ą
nad górn
ą
warg
ą
; młodszy, półtoraroczny, nie znaj
ą
cy matczynego pokarmu, z
trudem przestawiaj
ą
cy cienkie słabe nó
Ŝ
ki...
Człowiek spazmatycznie odetchn
ą
ł.
Patrzył w ogie
ń
i wydawało mu si
ę
,
Ŝ
e góry i las równie
Ŝ
wpatruj
ą
si
ę
w płomie
ń
.
ś
e góry i las dr
Ŝą
,
podziwiaj
ą
c jego
ś
miało
ść
; dawno ju
Ŝ
nikt tu nie zapalał czystego ognia, którego jedn
ą
jedyn
ą
iskr
ą
mo
Ŝ
na
do cna spali
ć
pół
ś
wiata...
Wiatr zmienił kierunek.
Człowiek nadal siedział nieruchomo, ale teraz jego spojrzenie stale penetrowało mrok za granic
ą
ognistego
kr
ę
gu. Mo
Ŝ
e przecie
Ŝ
pojawi
ć
si
ę
Cugajster. Mo
Ŝ
e przyj
ść
. By zata
ń
czy
ć
przy ogniu - fatalne, niedobre
towarzystwo...
Daleko st
ą
d, na progu przysadzistego domu pisn
ą
ł odbiornik, ogłaszaj
ą
c nadej
ś
cie północy.
Niemal niewidoczne dr
Ŝ
enie przemkn
ę
ło przez pod
ś
wietlone łapy smreków, nieco silniej dmuchn
ą
ł
wiaterek; człowiek napi
ą
ł mi
ęś
nie, a po jego plecach przeleciały ciarki. Złudzenie? J
ę
ki, d
ź
wi
ę
ki... szelest...
bliki... Złudzenie, czy nie?
- Odejd
ź
, wied
ź
mo - powiedział, wolno unosz
ą
c ciupag
ę
.
Kobieta stała na skraju o
ś
wietlonego kr
ę
gu.
A on, ju
Ŝ
gotowy do skoku, do uderzenia - cofn
ą
ł si
ę
.
Dlatego
Ŝ
e ta, która przyszła do
Ŝ
ywego ognia, nie była wied
ź
m
ą
.
Ciało białe jak owczy ser. Twarz bez kropli krwi; znajoma ka
Ŝ
da zmarszczka, tylko oczy niepomiernie du
Ŝ
e,
wi
ę
ksze ni
ź
li za
Ŝ
ywota.
Jej imi
ę
nie spłyn
ę
ło z jego ust. Wargi nie słuchały go; kobieta wolno pokr
ę
ciła głow
ą
, nie odwracaj
ą
c
dziwnego, prze
ź
roczystego, smutnego spojrzenia. Cienka skóra, wydaje si
ę
,
Ŝ
e prze
ś
wieca na wylot.
Niesko
ń
czenie ukochane oblicze.
- Przyszła
ś
... a dzieci...
ś
pi
ą
...
Co jeszcze mógł jej powiedzie
ć
?
- Dzieci...
ś
pi
ą
. Powiem im...
Ŝ
e
ś
... przyszła...
Przecz
ą
cy ruch głowy.
Wstał. Zrobił krok. Jeszcze jeden, i jeszcze jeden... Wydawało mu si
ę
,
Ŝ
e wystarczy wyci
ą
gn
ąć
r
ę
k
ę
i palce
poczuj
ą
tkanin
ę
jej bluzki. I ciepło jej skóry. I dotkni
ę
cie jej włosów.
I wszystko wróci.
Zapomniał o czystym ogniu. Zapomniał równie
Ŝ
o wied
ź
mie - szalony lgn
ą
ł do niej i wszedł w mrok za t
ą
,
pod której stopami nie kołysały si
ę
ź
d
ź
bła trawy. A ona szła, jakby przywołuj
ą
c go do siebie, u
ś
miechaj
ą
c
si
ę
nie
ś
miało, przykładaj
ą
c do warg szczupły bezcielesny palec.
- Pocze... kaj...
Jej oblicze nagle si
ę
zmieniło. W matowych oczach pojawił si
ę
l
ę
k. Patrzyła za jego plecy.
Odwrócił si
ę
.
Tam, gdzie trzepotało w mroku obfite jeszcze ognisko, stał obecnie le
ś
ny Cugajster.
Le
ś
ny człowiek, chroni
ą
cy ludzi przed niawkami, który przybył tylko po to, by pochłon
ąć
t
ę
kobiet
ę
,
niawk
ę
, niaw
ę
.
I nawet gdyby biała kobieta rozpłyn
ę
ła si
ę
w mroku lasu - człowiek wiedział, jak łatwo Cugajster mo
Ŝ
e j
ą
dogoni
ć
. Dogoni
ć
w mig.
Zrobił wi
ę
c krok, zaciskaj
ą
c palce na nieprzydatnej teraz ciupadze. Co mo
Ŝ
e zrobi
ć
le
ś
nemu Cugajstrowi
kunsztownie wykonana ciupaga, jej ostry kieł? Ludzie znaj
ą
tylko jeden sposób powstrzymania Cugajstra.
Skuteczny na krótki czas...
Wi
ę
c człowiek zrobił krok, rozło
Ŝ
ył r
ę
ce zapraszaj
ą
cym gestem:
- Zata
ń
czymy? Zata
ń
czymy, dziadu
ś
?
Le
ś
ny twór milczał, a na szerokim obliczu, poro
ś
ni
ę
tym zwini
ę
t
ą
w pier
ś
cienie sier
ś
ci
ą
, wida
ć
było ironi
ę
.
Zbyt blisko była zdobycz, zbyt blisko była niawka, Cugajster nie porzuci polowania nawet dla ulubionej
zabawy.
- Zata
ń
czymy? - M
ęŜ
czyzna dziarsko przykucn
ą
ł, przytupn
ą
ł, a ciupaga w jego r
ę
ku zawirowała i utworzyła
połyskuj
ą
cy kr
ą
g.
- Dlaczego stajesz mi na drodze? - zapytał Cugajster.
Jego głos przypominał skrzypienie starej jodły.
Człowiek zatrzymał si
ę
, niemal wypu
ś
ciwszy z r
ą
k toporek.
- Niawka niesie ci
ś
mier
ć
. - Czarne psie wargi Cugajstra rozci
ą
gn
ą
ł kpi
ą
cy u
ś
miech. - A ty mimo to nie
chcesz, bym j
ą
zabił?
M
ęŜ
czyzna milczał. Cugajster kiwn
ą
ł si
ę
do przodu:
- Nawet gdyby
ś
pokonał wied
ź
m
ę
, to niawy i tak nie pokonasz, bo niawa jest cz
ęś
ciowo tob
ą
... Nie boisz si
ę
Ŝ
y
ć
i mimo to nie chcesz, bym zabił twoj
ą
niaw
ę
?
M
ęŜ
czyzna milczał.
- Dobrze - powiedział Cugajster, od jego głosu ci
ęŜ
kie gał
ę
zie jodeł drgn
ę
ły wystraszone. - Niech ci
ę
twoja
niawka zaprowadzi w mgł
ę
nad urwiskiem.
Cugajster odszedł.
Jodłowe gał
ę
zie na jego drodze nawet si
ę
nie poruszyły.
Rozdział l
Po raz pierwszy od wielu lat Iwga pozwoliła sobie na chwil
ą
odpoczynku.
M
ęŜ
czyzna, który od wielu dni przygl
ą
dał si
ę
jej i obserwował, w ko
ń
cu uspokoił si
ę
, a nawet jakby
rozkwitł. Jaki
ś
jej
Ŝ
art wzbudził salw
ę
jego
ś
miechu, rechotał a
Ŝ
do łez, a wy
ś
miawszy si
ę
za
Ŝą
dał, by
synowa przestała nazywa
ć
go „profesorem Mitecem”, a mówiła jak nale
Ŝ
y: tata-
ś
wiekr. Iwga u
ś
miechn
ę
ła
si
ę
promiennie i udała si
ę
rozpala
ć
ognisko na
ś
rodku ł
ą
ki, gdzie odbywały si
ę
pikniki.
- ...
Ŝ
eby serduszko chciało, a wszystko inne - mogło! - Profesor tryskał dowcipem. - Gdzie dwoje, tam i
trzeci wkrótce, a gdzie troje, tam i pi
ę
cioro mo
Ŝ
e by
ć
, wypijmy zatem, dzieci, i niech nas wi
ę
cej b
ę
dzie na
tym
ś
wiecie!..
Czerwone zachodz
ą
ce sło
ń
ce migotało w wysokich oknach jej przyszłego domu. Domu pod czerwonym
dachem, gdzie na fasadzie znajdował si
ę
balkon, owini
ę
ty winoro
ś
l
ą
i dlatego cały budynek przypominał
etykietk
ę
starego wina. Dr
Ŝ
ał na dachu miedziany kogucik, a Nazar maszerował przez podwórze, nios
ą
c pod
pach
ą
kosz z jedzeniem i stale co
ś
gubił - a to r
ę
cznik, a to stosik serwetek, a to trudnego do ujarzmienia
ziemniaka.
Potem tata-
ś
wiekr nastroił mandolin
ę
; w repertuarze tego powa
Ŝ
nego i szanowanego człowieka znajdowało
si
ę
mnóstwo zabawnych, a nawet frywolnych piosenek. Iwga tak si
ę
ś
miała,
Ŝ
e dwukrotnie wpadła jej
kanapka do ogniska; tata-
ś
wiekr błyskał oczami i walił takie teksty,
Ŝ
e nawet na policzkach Nazara pojawił
si
ę
rumieniec.
Potem nagle tata-
ś
wiekr przycisn
ą
ł struny dłoni
ą
, milczał przez sekund
ę
, wpatruj
ą
c si
ę
w ogie
ń
i za
ś
piewał
co
ś
zupełnie innego, melodyjnego i z dług
ą
fabuł
ą
, co
ś
o marynarskiej kobiecie, która machała chusteczk
ą
z
brzegu, a z morza odpowiadała jej rusałka z okr
ą
głym lusterkiem w dłoni i grzebieniem w zielonych włosach
i obie chciały tego samego przystojniaka kapitana.
Nazar uło
Ŝ
ył si
ę
na trawie, z głow
ą
na kolanach Iwgi. Tata-
ś
wiekr spokojnie otworzył nast
ę
pn
ą
butelk
ę
,
jednym łykiem osuszył pół kieliszka i zacz
ą
ł
ś
piewa
ć
co
ś
studenckiego i lirycznego. Iwga nabrała ochoty by
si
ę
wł
ą
czy
ć
do
ś
piewu, ale nie znała ani słów, ani melodii. Otwierała usta niczym ryba, kiedy w melodi
ę
wplótł si
ę
odległy warkot silnika.
- Kto
ś
tu jedzie - sennie odezwał si
ę
Nazar.
Iwga zaniepokoiła si
ę
. Nie lubiła nowin, zmian, niespodziewanych go
ś
ci, ani nawet wesołych niespodzianek.
Tym bardziej teraz, kiedy rozleniwiła si
ę
, rozmi
ę
kła w swoim szcz
ęś
ciu jak czekolada w dłoni, kiedy nie ma
siły broni
ć
swej kruchej wewn
ę
trznej równowagi. Nowy go
ść
to agresor, nieproszony naje
ź
d
ź
ca jej
ś
wiata,
gdzie w ko
ń
cu po tylu m
ę
kach, zapanował ład i spokój.
Bardzo kruchy spokój. Prosz
ę
, wystarczył d
ź
wi
ę
k silnika i cały spokój znikł.
Nazar z
Ŝ
alem podniósł głow
ę
z kolan Iwgi. Wstał, u
ś
miechn
ą
ł si
ę
szeroko do profesora:
- Tatku, czy Klaudiusz ma nowy wóz? Zielonego grafa z antenk
ą
? Tak?
Tata-
ś
wiekr od razu odło
Ŝ
ył mandolin
ę
.
- Klaudi? Niech to licho... No, dzieci moje, b
ę
dziemy si
ę
bawili do rana...
Iwga milczała.
Ź
le b
ę
dzie, je
ś
li kto
ś
zobaczy jej rozczarowanie. Widocznie przyjechał stary przyjaciel domu,
z tego powodu nale
Ŝ
y si
ę
cieszy
ć
. W ko
ń
cu, wizyta niedobrego czy niesympatycznego człowieka, raczej nie
wprowadziłaby profesora w taki znakomity nastrój. Nazar nie stałby w bramie, oddaj
ą
c honory siedz
ą
cemu
za kierownic
ą
m
ęŜ
czy
ź
nie, niczym wartownik na drodze i nie je
ź
dziłby, jak dzieciak, na
Ŝ
elaznym skrzydle
bramy...
Tata-
ś
wiekr powiesił mandolin
ę
na piersi:
- A teraz Ruda, poznam ci
ę
z wybitnym osobnikiem... Ruda, co ci?
Zielony wóz wolno wtoczył si
ę
na podwórze. Starannie i uprzejmie, jak dobrze uło
Ŝ
ony zwierz - ale
reflektory przykryte osłonami wydawały si
ę
Iwdze m
ę
tnymi
ś
lepiami potwora. Kawałek kanapki utkn
ą
ł jej w
gardle - nie mogła go przełkn
ąć
ani wyplu
ć
; w jakich
ś
zak
ą
tkach jej ciała po
ś
piesznie p
ę
czniały mdło
ś
ci i
zawroty głowy. Pami
ę
tała to uczucie - ale wtedy, kiedy odezwało si
ę
po raz pierwszy, było
nieporównywalnie słabsze. Teraz za
ś
...
- Iwgo, co ci jest?
Nazar ju
Ŝ
potrz
ą
sał r
ę
k
ą
kierowcy. Iwga widziała tylko plecy przybysza w jasnej koszuli. Czarne włosy,
starannie przystrzy
Ŝ
one na karku, karnie uło
Ŝ
one...
- Iwgo, co
ś
ci si
ę
stało?
- Zemdliło mnie - wykrztusiła z trudem. - Tato-
ś
wiekrze, przepraszam, musz
ę
do domu... Poło
Ŝę
si
ę
...
Na wprost jej oczu znalazły si
ę
jego zaniepokojone, podejrzliwe i jednocze
ś
nie uradowane oczy.
- Ruda? Czy ty... Czy ja b
ę
d
ę
dziadkiem?
Nazar ju
Ŝ
prowadził go
ś
cia do ogniska, teraz Iwga mogła przyjrze
ć
si
ę
u
ś
miechni
ę
tej twarzy
niespodziewanego go
ś
cia. Kompletnie obca twarz. Nie, to nie jego widziała wtedy, tamtego razu, nie...
Wyczuwaj
ą
c,
Ŝ
e co
ś
si
ę
stało, Nazar przestał si
ę
u
ś
miecha
ć
i dwoma susami dopadł Iwgi. Dotkni
ę
cie jego
dłoni przyniosło ulg
ę
- zreszt
ą
, nie na długo.
- Przepraszam - rozci
ą
gn
ę
ła usta w wymuszonym u
ś
miechu, staraj
ą
c si
ę
nie patrze
ć
na go
ś
cia.
A go
ść
ci
ą
gle si
ę
u
ś
miechał, chyba współczuj
ą
co.
Nazar chwycił j
ą
na r
ę
ce. Przycisn
ą
ł do siebie mocno, jak kota, zacz
ą
ł nie
ść
w stron
ę
domu, wpatruj
ą
c si
ę
z
niepokojem w jej twarz:
- No, Ruda... Albo co
ś
zjadła
ś
, albo... No? Rudzik? Mo
Ŝ
e wezwa
ć
lekarza, co?
U
ś
miechn
ę
ła si
ę
tak uspokajaj
ą
co, jak tylko mogła.
Wniósł j
ą
na ganek. Nie zwracaj
ą
c uwagi na protesty zaniósł na pi
ę
tro - bez trudu, tylko stopnie
zaskrzypiały, skar
Ŝą
c si
ę
na ci
ęŜ
ar, kolanem otworzył drzwi do jej pokoju. Uło
Ŝ
ył na łó
Ŝ
ku i usiadł obok, nie
wypuszczaj
ą
c jej r
ę
ki ze swojej dłoni.
- Wstyd mi za siebie, nieładnie wyszło... - przygryzła wargi Iwga.
Nazar majtn
ą
ł głow
ą
, strz
ą
saj
ą
c z czoła sztywn
ą
grzywk
ę
. U
ś
miechn
ą
ł si
ę
ra
ź
nie:
- Tym si
ę
nie przejmuj... Klaudiusz to swój człowiek...
Iwga westchn
ę
ła gł
ę
boko, tak,
Ŝ
eby powietrze doszło a
Ŝ
do pi
ę
t. Mdło
ś
ci cofały si
ę
, ale dr
Ŝ
enie całego ciała
pozostało. Biedy Nazar; nieoczekiwanie i niech
ę
tnie, ale musiała go okłama
ć
. A on tak si
ę
szczerze cieszył...
Niepotrzebnie sobie wyobra
Ŝ
ał nie wiadomo co, i wszystkie te łzy w poduszk
ę
były niepotrzebne. Nazar...
Ogarn
ę
ła j
ą
fala czuło
ś
ci tak silna,
Ŝ
e musiała odwróci
ć
si
ę
i ukry
ć
twarz w poduszce. Czuło
ść
i wstyd.
Poniewa
Ŝ
okłamała, poniewa
Ŝ
powód jej słabo
ś
ci nie ma nic wspólnego z radosnym oczekiwaniem
potomstwa...
- No, co jest Rudzielcze?
Przejechała opuszk
ą
palca po bł
ę
kitnej
Ŝ
yle na jego twardej i muskularnej r
ę
ce:
- Nieładnie wyszło. Id
ź
do nich, przepro
ś
... Ja si
ę
zaraz pozbieram.
Przełkn
ą
ł
ś
lin
ę
. Nie odwa
Ŝ
ył si
ę
jeszcze raz zapyta
ć
, pogłaskał j
ą
tylko po policzku.
Wstał, podszedł do drzwi, wrócił. Pocałował czubek jej głowy. I poderwał si
ę
, podskoczył do sufitu, dotkn
ą
ł
ś
wiecznika, zabrz
ę
czały grona kryształków.
- Jak dziecko... - Iwga u
ś
miechn
ę
ła si
ę
z trudem. - Posłuchaj... A kim jest Klaudiusz?
Uniósł brwi:
- W jakim sensie?
Iwga milczała chwil
ę
, nie potrafi
ą
c sformułowa
ć
pytania.
- Klaudiusz - Nazar podrapał si
ę
za uchem - jest wspaniałym facetem, starym przyjacielem ojca... No, poza
tym jest Wielkim Inkwizytorem miasta Wi
Ŝ
na. To tyle.
- Aha - Iwga przymkn
ę
ła powieki. - No to le
ć
...
Drewniane schody znowu j
ę
kn
ę
ły - poniewa
Ŝ
Nazar przeskakiwał po dwa stopnie. Iwga le
Ŝ
ała, wpatruj
ą
c si
ę
w cienie na suficie, a chłodna po
ś
ciel parzyła niczym patelnia.
* * *
Obaj milczeli i to do
ść
długo. Słowa nie były im potrzebne. Obaj w ciszy rozkoszowali si
ę
letnim
zmierzchem, dymem ogniska i swoim własnym towarzystwem. Go
ść
leniwie mru
Ŝ
ył oczy, ognik przy jego
wargach wolno po
Ŝ
erał cienkie ciałko drogiego papierosa. Gospodarz obracał nad
Ŝ
arem kawałek tłustej
w
ę
dzonki, nabity na ostry patyczek.
Potem z domu wyszedł Nazar, u
ś
miechaj
ą
c si
ę
przepraszaj
ą
co, podszedł do go
ś
cia.
- Jako
ś
tak niezr
ę
cznie wyszło, Klaudiuszu... Chciałem was ze sob
ą
pozna
ć
.
Ten, którego nazywano Klaudiuszem, przymkn
ą
ł powieki.
- Dlaczego
ś
j
ą
porzucił? - zrz
ę
dliwie odezwał si
ę
profesor socjologii Julian Mitec. - Zostawiłe
ś
sarn
ą
?
Nazar zmieszał si
ę
.
- Ja, wła
ś
ciwie, chciałem tylko Klaudiuszowi powiedzie
ć
,
Ŝ
e... tego...
Ŝ
e ona prosiła o wybaczenie...
Go
ść
niecierpliwie machn
ą
ł r
ę
k
ą
- rozumiem, nie gadaj bzdur, człowieku. Nazar u
ś
miechn
ą
ł si
ę
przepraszaj
ą
co jeszcze raz i pognał z powrotem; dwaj m
ęŜ
czy
ź
ni przy ogniu odprowadzili go spojrzeniem.
- Pami
ę
tasz? - niezbyt gło
ś
no zapytał profesor Mitec. - Mam na my
ś
li Nazara. Obawiałem si
ę
...
Ten, który nosił imi
ę
Klaudiusz, skin
ą
ł głow
ą
.
- Tak... Ci
ą
gle nie mógł dorosn
ąć
.
Profesor Mitec u
ś
miechn
ą
ł si
ę
triumfuj
ą
co:
- Czego tylko nie robi
ą
z nami kobiety, Klaudi? Wypijemy?
Go
ść
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
tajemniczo i wyj
ą
ł z wewn
ę
trznej kieszeni niewielk
ą
buteleczk
ę
, płask
ą
jak fl
ą
dra:
- Wła
ś
nie wczoraj wróciłem z Egre, ze stolicy, rozumiesz, winiarstwa... Dostałem tam t
ę
łapówk
ę
.
Zazdro
ś
cisz mi?
- Nie mo
Ŝ
e by
ć
! - zawołał profesor z teatralnym zdziwieniem. - Ale w jak
Ŝ
e wła
ś
ciwym momencie, jak
Ŝ
e
wła
ś
ciwym!
Obaj byli znawcami win, a profesor dodatkowo jeszcze robił miny znawcy - pił z namaszczeniem i
koncentracj
ą
, jak zawodowy kiper. Go
ść
u
ś
miechał si
ę
z zadowoleniem.
- A ja b
ę
d
ę
miał wnuki - o
ś
wiadczył w ko
ń
cu profesor Mitec, wpatruj
ą
c si
ę
w rubinowego koloru ciecz na
dnie kieliszka. - Pełno, cały dom wnuków... Wiesz, tak wła
ś
nie my
ś
lałem,
Ŝ
e gdzie
ś
ci
ę
nosi po prowincji.
Dzwoniłem do ciebie.
- Praca - rzucił go
ść
. - Praca wyt
ęŜ
ona ku korzy
ś
ci... czy dla korzy
ś
ci. B
ę
dziesz miał pi
ę
kn
ą
synow
ą
, Jul.
Kiedy
ś
lub?
Profesor pokiwał głow
ą
z zadowoleniem:
- S
ą
dz
ę
,
Ŝ
e gdzie
ś
w pa
ź
dzierniku.
- Jeszcze nie ustalili
ś
cie terminu? - zdziwił si
ę
go
ść
.
Profesor rozło
Ŝ
ył r
ę
ce.
- Nie
ś
miej si
ę
, ja dopiero tydzie
ń
temu... Nazar nas sobie przedstawił. I to bał si
ę
,
Ŝ
e mnie rozzło
ś
ci...
- Ale ty
ś
si
ę
nie rozzło
ś
cił - skin
ą
ł, nosz
ą
cy imi
ę
Klaudiusz. - I słusznie uczyniłe
ś
.
Profesor podniósł z trawy swoj
ą
mandolin
ę
. Patrz
ą
c jak starannie stroi struny, go
ść
wyłowił z w
ą
skiej
złocistej paczki kolejnego skazanego papierosa.
- Julek...
Profesor drgn
ą
ł. Oderwał si
ę
od swego zaj
ę
cia, zdziwiony popatrzył na go
ś
cia:
- Tak?
Zwany Klaudiuszem wyj
ą
ł z ogniska gał
ą
zk
ę
z
Ŝ
arem na ko
ń
cu:
- Julek... Niech to zaraza... Nie wiem, jak to powiedzie
ć
.
- Jak chcesz kogo
ś
straszy
ć
, to te swoje wied
ź
my po piwnicach strasz - mrukn
ą
ł kompletnie ju
Ŝ
niewesoły
profesor. - Mnie nie musisz... No?
Go
ść
zapalił. Zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
gł
ę
boko, nie spuszczaj
ą
c z przyjaciela zmru
Ŝ
onych, lekko zaognionych oczu:
- Oczywi
ś
cie wiesz,
Ŝ
e ona jest wied
ź
m
ą
?
- Kto? - drewnianym głosem zapytał profesor.
- Twoja synowa. - Go
ść
zaci
ą
gn
ą
ł - si
ę
znowu. - Przyszła synowa... Przy okazji - jak ona ma na imi
ę
?
- Iwga - odruchowo odpowiedział profesor. Potem nagle poderwał si
ę
ze swojego pniaczka. - Co
powiedziałe
ś
?!
- Iwga - w zamy
ś
leniu powtórzył ten nosz
ą
cy imi
ę
Klaudiusz.
- Wiesz, co mówisz? - zapytał profesor.
Jego rozmówca skin
ą
ł głow
ą
.
- Julku... W ci
ą
gu tych dwudziestu pi
ę
ciu lat kator
Ŝ
niczej pracy... Wyczuwamy je nawet z jakich
ś
parszywych czarno - białych zdj
ęć
, i, co najsmutniejsze, one mnie te
Ŝ
wyczuwaj
ą
... Moja osoba przyprawia
je o mdło
ś
ci. Wasza Iwga poczuła si
ę
ź
le nie dlatego,
Ŝ
e jest w ci
ąŜ
y, a dlatego,
Ŝ
e obok niej pojawił si
ę
potwór, czyli ja.
Profesor usiadł. Podniósł upuszczon
ą
mandolin
ę
.
- Niedobrze,
Ŝ
e nie wiedziałe
ś
- o
ś
wiadczył nosz
ą
cy imi
ę
Klaudiusz. - Miałem nadziej
ę
,
Ŝ
e... Ale to nic
wielkiego, Julek. One, zwłaszcza te młode, szczególnie z głuchej prowincji... Bardzo si
ę
boj
ą
. Mo
Ŝ
e
powiedziała Nazarowi?
- Milcz - mrukn
ą
ł profesor, metodycznie podci
ą
gaj
ą
c i zwalniaj
ą
c strun
ę
. - O, zar-r-raza!..
Wyrwany kołek został mu w r
ę
ku. I zaraz potem znalazł si
ę
w ognisku; w
ę
gle zapłon
ę
ły ja
ś
niej, ale po
krótkiej chwili uspokoiły si
ę
.
Go
ść
odczekał chwil
ę
. Westchn
ą
ł:
- Tak naprawd
ę
, to nic wielkiego si
ę
nie stało. Sto razy widziałem szcz
ęś
liwe rodziny, w których
Ŝ
on
ą
była
wied
ź
ma. Wiesz, ile w samej stolicy jest ich legalnych? Tych, co mamy w kartotece?
Zerwana struna na mandolinie profesora zwisała niczym spiralny w
ą
s winoro
ś
li.
- Julek...
- Zamilcz.
Z domu wyszedł Nazar. Jakby zbity z pantałyku, nawet zasmucony.
- Ona powiedziała,
Ŝ
e musi si
ę
zdrzemn
ąć
... Ale ju
Ŝ
lepiej si
ę
czuje... Tato?!
Profesor odwrócił si
ę
:
- Mam do ciebie pro
ś
b
ę
... id
ź
, prosz
ę
, i zaparz nam kawy.
Chłopak nie ruszył si
ę
z miejsca. Kiedy si
ę
denerwował, cz
ę
sto mrugał powiekami - jego rz
ę
sy fruwały jak u
potrz
ą
sanej lalki. Nerwowy tik.
- Tato...
Plik z chomika:
Jurand2007
Inne pliki z tego folderu:
Diaczenko Marina i Siergiej - Armaged-dom.pdf
(2431 KB)
Diaczenko Marina i Siergiej - Czas wiedźm.pdf
(1737 KB)
Diaczenko Marina i Siergiej - Dolina Sumienia.pdf
(1391 KB)
Diaczenko Marina i Siergiej - Dzika energia.pdf
(1472 KB)
Diaczenko Marina i Siergiej - Granica 02 - Czas łamania zakazów.pdf
(1247 KB)
Inne foldery tego chomika:
alkochole
budownictwo
Clare Cassandra
Coelho Paulo
Colin Sisson
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin