Anatolij Rybakow Trzydziesty pišty i póniej Księga druga Strach Strach - Tridcat piatyj i drugije gody kniga wtaraja Przełożyli Michał B. Jagiełło i Zofia Gadzinianka 1 Od Ałfierowa Sasza poszedł na posterunek milicji i otrzymał tam tymczasowy dowód tożsamoci. Mała, złożona na pół karteczka: nazwisko, imię, imię ojca, narodowoć, rok i miejsce urodzenia. Wydany na podstawie zawiadczenia o odbyciu kary zesłania administracyjnego. Podlega wymianie na dowód osobisty w terminie szeciu miesięcy. Nazajutrz o wicie Sasza opucił Kieżmę. Przód sań zajmował brezentowy tobół z pocztš, z tyłu usadowiła się kobieta z dwiema córeczkami. Dzieci były opatulone chustami po same oczy. Walizka Saszy jechała na saniach, on sam maszerował za nimi. Koń szedł równo, przypieszał jedynie na pochyłociach. Wonica wskakiwał wtedy na kozioł, siadał bokiem ze zwieszonymi nogami, a Sasza trzymajšc się burty sań biegł truchtem, żeby nadšżyć za koniem. Na brzegu Angary nierównoci terenu zdarzały się jednak rzadko. Z prawej tajga, z lewej rzeka, po drugiej stronie rzeki też tajga po sam horyzont. Przewonik nie poganiał konia. Ze wsi Dworiec, w której Sasza musiał sobie znaleć nowy rodek lokomocji, do Tajszetu było siedemdziesišt kilometrów; dwa dni drogi, a dni krótkie, nocš nie pojedziesz, w południe trzeba zrobić przerwę zjeć co goršcego, ogrzać się, nakarmić konie. Przejechali piętnacie kilometrów, zatrzymali się we wsi Niedokura u znajomków przewonika, ci szybko przygotowali posiłek, ale zanim kobieta wygramoliła się z sań, zanim przenieli do chaty pišce dziewczynki, zanim obudzili je, rozebrali, nakarmili, znów ubrali, wsadzili do sań, opatulili derkami minęło półtorej godziny. W chacie Sasza przyjrzał się towarzyszce podróży: młoda, zadbana kobieta, wyglšdała na urzędniczkę albo żonę urzędnika, może nawet jakiego naczelnika z rejonu pelisa, wełniana spódnica. Przewonik zwracał się do niej z widocznym szacunkiem. Starsza dziewczynka jadła sama, młodszš karmiła matka, ręka z łyżkš drżała, kapuniak kapał na stół, kobieta z zakłopotaniem zagryzała wargi, wycierała blat chusteczkš do nosa. Sasza odwrócił wzrok. Jaka stuknięta albo chora: twarz blada, napięta, łamišcy się głos. Uprzejmie podziękowała gospodarzom, ale nie wdawała się w żadne rozmowy, a Saszy w ogóle nie dostrzegała. Chciał jej pomóc, wzišł na ręce młodszš dziewczynkę, ale kobieta nerwowo powiedziała: Nie, nie i wyrwała mu dziecko. Utwierdziło to Saszę w przekonaniu, że ma do czynienia z żonš jakiego naczelnika z Kieżmy wiedziała lub domylała się, że Sasza jest zesłańcem, i dlatego unikała jego towarzystwa. Co nowego! Sasza nie stykał się z lokalnymi bonzami i ich małżonkami: wiedział jednak, że w Kieżmie pracownicy administracji państwowej nie traktujš zesłańców jak trędowatych. Tak mówił Wsiewołod Siergiejewicz. A ta kobieta unika Saszy. Pewnie jest żonš grubej ryby, sekretarza rajkomu albo przewodniczšcego rejonowego komitetu wykonawczego. Jeli tak, to dlaczego podróżuje okazjš, zwykłymi saniami pocztowymi? Wszyscy naczelnicy tej rangi dysponujš służbowymi rodkami transportu, majš swoje sanie, swoje konie, swoich woniców. Poza tym, jak mšż mógł pucić jš samš w takš drogę, wysłać na mróz z małymi dziećmi? Powinien osobicie odwieć żonę do Dworca. Wyjechali z Niedokury. Do Okuniewki osiemnacie kilometrów, tam przenocujš, trzeba zdšżyć przed zmrokiem. Wonica popędzał konia, nie wskakiwał już na kozioł, nie chciał męczyć zwierzęcia. Biegł z Saszš obok sań. Już po ciemku wjechali do Okuniewki, maleńkiej wioski zasypanej niegiem, jak gdyby wymarłej żadnego dymu, żadnych wiateł. Niska ciemna chałupa, ludzie piš na piecu, znalazło się tam miejsce dla dzieci, Sasza ulokował się w kšcie pod piecem, kto rzucił mu podarty kożuch. Sasza po omacku zdjšł walonki, postawił je na piecu, żeby wyschły, przytknšł stopy do ciepłej gliny, położył się na kożuchu, okrył się paltem i natychmiast zasnšł. To był ciężki dzień. Trzydzieci trzy kilometry marszu po zrytym kopytami niegu, w walonkach i zimowym ubraniu. Do tego dwanacie kilometrów drogi z Mózgowej do Kieżmy razem czterdzieci pięć. Wstał o czwartej rano, taszczył do Kieżmy walizkę i ksišżki, nie chciał zostawić ksišżek, w Kieżmie wysłał je pocztš do Moskwy. Wydawało mu się, że tylko przymknšł oczy, a już go obudzono. Migotało łuczywo, w półmroku szykowała się do drogi kobieta, popłakiwały senne dziewczynki. Przewonik wyszedł zaprzšc konia, wrócił, zrzucił kożuch, zjadł niadanie, wstał i z derkš w rękach czekał na pozostałych. Kobieta ponaglała dzieci zatroskana, przygnębiona, unikała wzroku Saszy i gospodarzy chałupy. Przed trzema laty, gdy Saszę pędzono etapem nad Angarę, ludzie byli rozmowni. Kiedy zesłańcy układali się do snu, przewonik czy wonica do pónej nocy prowadzili z gospodarzami niespieszne, chłopskie pogaduszki. Teraz nikt nie wdawał się w żadne rozmowy. Dlaczego? Ze zmęczenia? Ludzie przemarzli, mylš tylko o odpoczynku? A może przez te trzy lata stali się małomówni? Wreszcie ruszyli. Pogoda była dobra, mrona, ale bezwietrzna. Żwawo przeszli dwadziecia kilometrów, zatrzymali się w Sawie, zjedli obiad, nakarmili konia, poszli dalej i już nocš dotarli do Dworca. W ciemnociach Sasza nie poznał wsi. Nie poznałby jej i w dzień: spędził tu jednš noc trzy lata temu, latem, pamiętał jedynie brzeg, na którym żegnał się z Sołowiejczykiem. Przewonik podwiózł kobietę z dziećmi pod ciemnš chatę, zapukał, w oknie błysnęło mętne wiatełko, kto otworzył drzwi, kobieta wniosła dziewczynki do rodka. Przewonik zaniósł jej bagaże, wrócił, spytał Saszę: A ty gdzie? Chyba na pocztę. Będę czekać na okazję do Tajszetu. Ani chybi zamknięte. Przewonik mówił półgębkiem, porzšdkował sanie, ubijał siano, układał derki. Zaczekam tu do rana. Zišb tak czekać burknšł przewonik nie patrzšc na Saszę. Sasza i bez niego zdawał sobie sprawę, że w nocy zamarznie. Może do komendantury powiedział przewonik. To robota dyżurnego zajmować się takimi jak ty. Niby jakimi? spytał Sasza wyzywajšco. No, znaczy się, zesłatymi. Nie jestem zesłaty! Jestem wolny! Nareszcie może tak o sobie powiedzieć: nocuje gdzie chce, jedzie dokšd chce, nikt go nie zatrzymuje, nie pyta o dokumenty, nie sprawdza ich i nie będzie sprawdzać! Pozbył się piętna niewolnika! Pójć do komendantury, nocować tam czy choćby przesiedzieć noc to uznać, że ma co wspólnego z tš instytucjš. O nie! Postawi walizkę przed drzwiami poczty i będzie chodzić przez całš noc. Chodzšc nie zamarznie przecież nocni stróże nie zamarzajš! Przewonik szarpnšł lejce, gwizdnšł, sanie ruszyły, Sasza poszedł za nimi. I znów krótki sen w ciasnej i nędznej chacie, w której ulokował go przewonik i gdzie z biedy przyjmowano każdego byleby zapłacił choć rubla. Sasza zapłacił rubla, przemęczył się do rana na wšskiej ławie, skoro wit pobiegł na pocztę spytać o sanie do Tajszetu. Dowiedział się, że sanie wyruszajš jutro. Podjechał wczorajszy przewonik, zdał worki z listami, przesyłki i paczki, po nim zjawił się nowy, który miał jechać do Tajszetu. Był to dawny znajomy Saszy, Nił Ławrientiewicz, trzy lata temu wiózł Saszę i Sołowiejczyka z Boguczan do Dworca. Sasza poznał go od razu: zafrasowany chłopina o drobnych rysach i ruchliwej twarzy. Tak samo jak wtedy starannie liczył worki i paczki, sprawdzał pieczęcie. Witajcie, Nile Ławrientiewiczu przywitał go Sasza. Ucieszył się z tego spotkania. Zawsze to znajomy człowiek, razem szli w górę Angary, razem cišgnęli łód, Sasza pamiętał żonę Niła Ławrientiewicza schorowanš, milczšcš kobietę w chustce, siedziała na rufie. Pamiętał też opowieci o pracy w kopalniach złota, o partyzantach i powcišgliwe, lecz wstrzšsajšce relacje o rozkułaczonych, których przywieziono do tajgi w rodku zimy na pewnš mierć. Nił Ławrientiewicz nie okazał jednak żadnej radoci, wręcz przeciwnie, udał, że nie poznaje Saszy, może zresztš naprawdę nie poznał. Widział go latem, teraz jest zima, Sasza ma na sobie czapkę, palto, walonki, a poza tym, iluż to ludzi przewiózł Nił Ławrientiewicz przez te trzy lata, iluż ludziom dostarczał pocztę, od ilu przyjmował listy kto by ich wszystkich spamiętał? W odpowiedzi na powitanie nie podniósł nawet głowy, kiwnšł niš tylko: witaj, dobry człowieku, nie znam cię, ale skoro mówisz dzień dobry, no to dzień dobry. Nile Ławrientiewiczu, pamięta mnie pan? Trzy lata temu płynęlimy w górę Angary, z Boguczan do Dworca, był pan z żonš. Zatrzymywalimy się w Goltiawinie, tam gdzie mieszkał Anatolij Grigoriewicz... I Maria Fiodorowna... Nił Ławrientiewicz spojrzał na Saszę z ukosa i spytał opryskliwie: A ty czego? Muszę do Tajszetu speszył się nagle Sasza. Chodzi mi o walizkę, sam pójdę za saniami... A przepustkę masz? Po co? Mam dowód. Proszę. Sasza wyjšł dowód, pokazał go Nilowi Ławrientiewiczowi. Tamten zerknšł na kartkę. Dowód nie dokument, co to za dokument? A bo to w nim pisze, dokšd ci każš jechać? Przepustkę musisz mieć z komendantury: że taki to a taki jedzie do Tajszetu albo na ten przykład przez Tajszet. Nile Ławrientiewiczu, proszę zrozumieć, przepustkę dostajš ci, którzy wracajš z zesłania. A ty niby skšd? ironicznie zapytał Nił Ławrientiewicz. Ja też, ale mam już dowód. Przepustkę miałem do Kieżmy, w Kieżmie dostałem dowód i mogę jechać dokšd zechcę. Nił Ławrientiewicz łypnšł na Saszę niepewnie: nigdy nie widział ludzi, którzy mogš jechać, dokšd chcš, widział tylko takich, którzy jadš, dokšd muszš. Id do kome...
andrzejt1965