Macomber Debbie - Deszczowe pocałunki.pdf

(415 KB) Pobierz
DEBBIE MACOMBER
DEBBIE MACOMBER
Deszczowe pocałunki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Susan Simmons była wściekła na swoją siostrę. To przez nią weekend na
Western Avenue zapowiadał się koszmarnie. Emily, współczesna wersja bogini
domowego ogniska, poprosiła ją, by zaopiekowała się dziewięciomiesięczną
Michelle.
- Naprawdę nie wiem, Emily - wykręcała się Susan. Co
dwudziestoośmioletnia samodzielna pracownica na kierowniczym stanowisku
może wiedzieć o dzieciach? Odpowiedź nasuwa się sama - po prostu nic.
- Jestem w rozpaczy.
Najwyraźniej siostra była zmuszona prosić ją o pomoc. Wszyscy znali
stosunek Susan do dzieci - nie konkretnie do Michelle, lecz do maluchów w
ogóle. Nie była ani trochę typem macierzyńskim. Jej mocną stronę stanowiły
stopa procentowa, negocjacje, motywacja pracowników. Na pewno nie pokarm
dla niemowląt, ząbkowanie czy pieluchy.
Doprawdy zadziwiające, że ci sami rodzice spłodzili dwie tak niepodobne
do siebie istoty. Susan pomyślała, że ich przypadek wprawiłby w zakłopotanie
nawet ekspertów w dziedzinie genetyki. Emily własnoręcznie piekła bułeczki z
mąki owsianej, prenumerowała Organie Gardening i nawet zimą suszyła pranie
na sznurze.
Susan natomiast trudno było nazwać domatorką, nie miała też zamiaru
rozwijać w sobie tej cechy. Była zbyt pochłonięta karierą zawodową. Obecnie
zajmowała stanowisko asystentki wiceprezesa firmy H & J Lima, największego
producenta artykułów sportowych w kraju. Odpowiadała za sprawy marketingu i
właściwie nie istniało w jej życiu nic poza pracą.
Jej akcje szły w górę, a nazwisko wymieniano w czasopismach
handlowych jako przedsiębiorczej kobiety sukcesu. Jednakże dla Emily nie
miało to żadnego znaczenia, ona potrzebowała po prostu opiekunki do dziecka.
- Wiesz, że nie poprosiłabym cię o to, gdybym nie znalazła się w sytuacji
bez wyjścia - błagała.
Susan czuła, że mięknie. Bądź co bądź Emily była jej młodszą siostrą.
- Powinnaś znaleźć kogoś z lepszymi kwalifikacjami.
Po chwili wahania Emily wyznała płaczliwym głosem:
- Nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli mi odmówisz. - Załkała żałośnie. -
Robert odchodzi.
- Co takiego? - zdumiała się Susan. Jeśli jej siostra była boginią
domowego ogniska, to jej szwagier, Robert Davidson, był Abrahamem
Lincolnem, istną opoką. - Nie wierzę.
- To prawda - szlochała Emily. - Zarzucił mi, że całe moje
zainteresowanie skupiło się na Michelle i nie starcza mi energii, by być dobrą
żoną. - Westchnęła głęboko. - Wiem, że ma rację… ale obowiązki
macierzyńskie wymagają tak wiele czasu i wysiłku.
- Zdawało mi się, że Robert pragnie mieć sześcioro dzieci.
- Owszem… w każdym razie pragnął. - Emily znów zaniosła się płaczem.
- Och, Emily, sprawy na pewno nie wyglądają aż tak źle - pocieszała ją
łagodnie Susan. - Jestem pewna, że źle go zrozumiałaś. Przecież kocha ciebie i
Michelle, z pewnością nie ma zamiaru was porzucić.
- A właśnie że tak. Kazał mi znaleźć kogoś do zaopiekowania się
Michelle. Powiedział, że musi znaleźć trochę czasu dla siebie, w przeciwnym
razie nasze małżeństwo umrze.
Dla Susan zabrzmiało to wystarczająco drastycznie.
- Przysięgam ci, Susan, dzwoniłam do wszystkich, którzy kiedykolwiek
zajmowali się Michelle, i nikogo nie udało mi się załatwić. Nikogo! Nawet na
jedną noc! Gdy powiedziałam o tym Robertowi wpadł we wściekłość… a wiesz
sama, jakie to do niego niepodobne. Powiedział, że jeśli nie pojadę z nim na
weekend do San Francisco, pojedzie sam. Próbowałam znaleźć kogoś do
Michelle, naprawdę się starałam, ale i z tego nie wyszło. W tej chwili Robert
pakuje rzeczy do samochodu, a sądząc po ilości bagażu, nie zamierza tu
powrócić!
Z całej tej opowieści jedno słowo zapadło w umysł Susan i kompletnie ją
przeraziło: "weekend"!
- Zdawało mi się, że wspominałaś o jednej nocy - jęknęła.
Emily jeszcze raz pociągnęła nosem. Pewnie dla większego efektu,
pomyślała niechętnie Susan.
- Wrócimy do Seattle wczesnym popołudnie w niedzielę. Robert ma do
załatwienia interesy w San Francisco w sobotę rano, ale potem jest wolny… a
tak dawno nie byliśmy ze sobą tylko we dwoje.
- Dwa dni i dwie noce - wymówiła powoli Susa podliczając w myśli
godziny.
- Och, proszę cię, Susan, tu chodzi o moje małżeństwo! Zawsze byłaś taką
kochaną siostrą. Wiem, nie zasługuję na kogoś tak dobrego, jak ty.
Susan przyznała jej w duchu rację.
- Znajdę sposób, by ci się zrewanżować.
Susan odgarnęła włosy z twarzy i zamknęła oczy. Rewanż ze strony
siostry polegał zwykle na pieczeniu świeżutkich placuszków z cukini wkrótce
po uwadze Susan, że powinna uważać na linię.
- Susan, proszę cię!
Wreszcie dziewczyna nie wytrzymała presji i ustąpiła.
- Dobrze. Przywieźcie do mnie Michelle.
Mogłaby przysiąc, że gdzieś z oddali dobiegł ją odgłos zatrzaskującej się
pułapki.
Zanim Emily i Robert opuścili mieszkanie Susan, pozostawiając jej swą
córeczkę, naszpikowali młoda kobietę taką ilością rozmaitych instrukcji, że
głowa jej pękała w szwach. Wycisnąwszy soczysty pocałunek na różowym
policzku Michelle, Emily podała małą niechętnej siostrze.
Dopiero wtedy rozpoczął się prawdziwy koszmar.
Susan była straszliwie spięta. Nawet jako nastolatka niewiele miała do
czynienia z dziećmi. Nie dlatego, by ich nie lubiła, to raczej one za nią nie
przepadały.
Trzymając krzyczące niemowlę na biodrze, Susan krążyła po pokoju,
usiłując uporządkować w myśli wskazówki, których udzieliła jej siostra.
Wiedziała, co robić w przypadku wysypki od pieluch, kolki i różnych innych
przypadłości, natomiast Emily nie powiedziała jej, co robić, jeśli dziecko płacze.
- Cśśś - gruchała, delikatnie kołysząc siostrzenicę na biodrze. Płuc
mógłby jej pozazdrościć nawet Tarzan.
Po pierwszych pięciu minutach jej opanowanie legło w gruzach. Znalazła
się w prawdziwych opałach. Umowa dzierżawna, którą podpisała, zawierała
klauzulę: "żadnych dzieci".
- Halo, Michelle, pamiętasz mnie? - spytała, próbując na wszelkie znane
sobie sposoby uspokoić małą. O Boże, czy dziecko nie musi oddychać? - Jestem
twoją ciocią Susan, asystentką wiceprezesa poważnej firmy.
Nie zrobiło to wrażenia na Michelle. Przestając wrzeszczeć wyłącznie po
to, by nabrać powietrza, mała wzmocniła siłę głosu, patrząc na drzwi, jak gdyby
oczekiwała, że stanie się cud i w drzwiach pojawi się mama, zaalarmowana jej
nieustannym krzykiem.
- Wierz mi, kochanie, gdybym znała sztuczkę magiczną, która
sprowadziłaby tu z powrotem twoją mamę, zrobiłabym ją bez chwili wahania.
Dziesięć minut. Emily odjechała całe dziesięć minut temu. Susan całkiem
serio rozważała możliwość zatelefonowania do Children Protective Services i
poinformowania ich, że ktoś podrzucił jej dziecko na wycieraczce.
- Mamusia niedługo wróci - uspokajała małą.
Minęło jeszcze kilka koszmarnych minut, które zdały się trwać całą
wieczność. Zrozpaczona Susan postanowiła coś dziecku zaśpiewać. Nie znała
żadnych modnych obecnie przebojów, uznała więc, że najlepiej zrobi śpiewając
starą piosenkę świąteczną Jingle Bells, choć w połowie września brzmiała ona
raczej głupio.
- Michelle - błagała, gotowa stanąć nawet na głowie, gdyby miało to
uciszyć jej siostrzenicę - twoja mamusia wróci, obiecuję ci!
Michelle za nic nie chciała jej uwierzyć.
- Co byś powiedziała, gdybym kupiła na twoje nazwisko obligacje
państwowe? Wolne od podatku, Michelle! Takiej propozycji nie powinnaś
przegapić. Tylko przestań płakać. Och, proszę, przestań!
Mała nie przejawiła zainteresowania ofertą.
- Dobrze - wykrzyknęła całkiem już zdesperowana Susan. - Zapiszę ci
moje akcje IBM. To moje ostatnie słowo, decyduj się więc szybko, póki jestem
hojna.
W odpowiedzi Michelle schwyciła kołnierzyk Susan tłuściutkim rączkami
i ukryła mokrą buzię w nieskazitelnie czystej białej jedwabnej bluzce.
- Twardy z ciebie orzech do zgryzienia, Michelle Margaret Davidson -
mruknęła Susan, delikatnie klepiąc dziecko po plecach. - Łakniesz krwi,
prawda? Nic innego cię nie zadowoli.
W pół godziny po wyjściu Emily, Susan sama była bliska łez. Znów
zaczęła śpiewać jakąś starą piosenkę świąteczną. Nagle rozległo się głośne
pukanie do drzwi.
Susan zgarbiła się i zakręciła w kółko niczym złodziej złapany na
gorącym uczynku. Była pewna, że to administrator domu. Niewątpliwie
lokatorzy poskarżyli się na nią i przyszedł sprawdzić, co się dzieje.
Westchnąwszy ze znużeniem, zdała sobie sprawę, że jest zdana wyłącznie
na jego łaskę i niełaskę.
Wyprostowała się i podeszła do drzwi.
Nie był to jednak administrator. W drzwiach stał i jej nowy sąsiad w
czapce do baseballa i spłowiałej 1 sportowej bluzie. Wyglądał na absolutnie
zdegustowanego.
- Mogę znieść dziecięcy płacz - powiedział, krzyżując ramiona i opierając
się o framugę drzwi - ale pani śpiew to za wiele na moje nerwy!
- Bardzo zabawne - mruknęła.
- Dziecko jest wyraźnie z jakiegoś powodu rozstrojone.
- Nic się przed panem nie ukryje - odparła z ironią.
- Proszę coś zrobić.
- Właśnie usiłuję. - Obcy najwyraźniej nie przypadł do gustu Michelle,
jeszcze bardziej niż jej ciotce, przytuliła bowiem twarz do kołnierzyka Susan i
zaczęła trzeć nią w lewo i prawo. Stłumiło to nieco jej krzyki, lepiej jednak nie
mówić, jak wyszedł na tym biały jedwab. - Zaoferowałam małej moje akcje
IBM - wyjaśniła Susan - a nawet obligacje państwowe, ale nic nie pomaga.
- Zamiast akcji i obligacji, trzeba jej było zaproponować kolację.
- Kolację? - powtórzyła Susan. Nie przyszło jej to do głowy. Emily
powiedziała, że mała jest nakarmiona, ale wspominała też coś o butelce.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin