Orzeszkowa Eliza - WESŁOWA TEORIA SMUTNA PRAKTYKA.rtf

(1177 KB) Pobierz

ORZESZKOWA ELIZA

Wesoła teorya i smutna praktyka

OPOWIADANIE

 

Roku Pańskiego 186... w niezbyt wielkiém, alolu- dném i zamożnem mieście X., w ładnie urządzonym saloniku, ktorego okna wychodziły na jednę z głó­wnych ulic miasta, siedziały pewnego jesiennego wie­czora dwie młode jeszcze i przystojne kobiety. Je­dną z nich była żona miejscowego adwokata, pani Ludwika R., drugą, przybyła do niej na wieczorną pogadankę, krewna jej i przyjaciółka, pani profesoro­wa Zofia W.

Pani Ludwika z pośpiechem i zajęciem szyła ma- luchną i ładniuchną sukienkę, wyraźnie przeznaczoną dla drobnej jakiejś istotki, co niedawno oczy swe na świat otworzyć musiała; pani Zofia przeglądała dzienniki i nowo wydane książki, któremi zarzucony był okrągły stół, przed kanapą umieszczony.

Dwie kobiety prowadziły z sobą ożywioną i przy­jacielską pogadankę, przerywaną od czasu do czasu śmiechem lub głośnem czytaniem. Bronzowy zegar, stojący na ładnej, lubo niezbyt kosztownej konsoli, wygłosił godzinę siódmą, a w tejże samej prawie chwili w przedpokoju ozwał się donośny głos dzwonka.

              Tt> nasz poczciwy doktor przybywa! — z wi- docznem zadowoleniem rzekła pani Ludwika, podno­sząc od roboty swoje wielkie błękitne oczy, w których, z za wyrazu swobodnej wesołości, przeglądała niemniej prawdziwa i nieprzymuszona dobroć.

              Jakże to szczęśliwie, że on przybywa! — za­wołała pani Zofia wesoło — pomówimy dziś z nim

0              tem, co wiesz; nie prawdaż ?

              Koniecznie! koniecznie! — potwierdziła go­spodyni domu — dziś mamy właśnie najlepszą po te­mu sposobność!...

Wymawiając te wyrazy, dwie kobiety zamieniły takie znaki i spojrzenia, jak osoby, które spiskują

1              coś bardzo ważnego pomiędzy sobą układają.

Do pokoju wszedł mężczyzna średniego wzrostu, bardzo przyjemnej powierzchowności. Nie był on pięknym, ale można go było nazwać bardzo przy­stojnym.

Włosy miał gęste i czarne, twarz ściągłą i blada- wą, czoło myślące i spokojne, oczy duże, szafirowe, z głębokim i łagodnym wyrazem. Postawa jego była

naturalną i niewymuszoną, a zarazem nacechowaną pewną powagą, znamionującą człowieka, który życie swe poświęcał rzeczom poważnym.

< Dwie w saloniku znajdujące się kobiety, powitały go z uprzejmą poufałością, dowodzącą długoletniej i ścisłej znajomości.

              Byłam pewną, że pan dziś przyjdziesz — rze­kła gospodyni domu. — Trzy dni nie byłeś już u nas.

              Au nas pan Władysław nie był już od tygo­dnia — odezwała się pani Zofia.

Doktor Władysław usiadł na stojącym przy kana­pie fotelu.

              Zajęcia! zajęcia! moje panie— rzekł wpół żartem, wpół seryo — chorych w tym roku wiele, pa- cyentów mam bez liku!

              Ach, mój Boże! — westchnęła pani Ludwi­ka — w tym roku to ludzie i chorują, i prawują się więcej, niż kiedy! Mój mąż także ani chwili wol­nej nie ma, tylu klientów codziennie przybywa do niego !

              Macie też na co narzekać, moi państwo! — żywo przerwała Zofia. — Doktor i adwokat zawsze znajdą choć parę godzin czasu dla siebie i swoich; ot profesorski zawód, to dopiero wieczna praca! Mój mąż albo uczy, albo sam się uczy !

              Jakkolwiek przykro to jest — ozwała się Lu­dwika — że w każdej porze nie możemy przestawać z naszymi mężami, zawsze jednak czujemy się daleko

szczęśliwszemi, niż gdybyśmy były żonami jakich pró­żniaków i pasożytów.

              Ależ spodziewam się! — zawołała Zofia — zbluźniły-byśmy, mówiąc, że nie jesteśmy szczęśliwe!

              O, i jak jeszcze! —potwierdziła Ludwika, ' i' oczy obu kobiet zaświeciły pięknym blaskiem we­wnętrznego, z zacnych pobudek i serdecznych uczuć wypływającego, zadowolenia.

Doktor Władysław z zajęciem słuchał rozmowy dwóch kobiet.

              WTidząc i słysząc panie — rzekł — można do­prawdy pozazdrościć ludziom żonatym...

—- A dlaczegóż pan się nie żenisz?—jednogło­śnie przerwały mu mowę obie kobiety.

              Aj! — zawołał doktor z uśmiechem — czy nie za późno!

              Za późno! — jednogłośnie znowu zawołały ko­biety— co to pan sobie myślisz? pan naszym mężom uchybiasz! oba przecie starsi byli od pana, gdy się ^z nami żenili.

              Ba! alboż wiele na świecie takich aniołów, jak panie!

              Tylko bez aniołów! bardzo proszę! — oburzy­ła się Ludwika — nie jesteśmy wcale aniołami, tylko mamy pretensyą być kobietami-ludźmi.

              I jesteście panie takiemi — poważniej wyrzekł doktor. — A któż mi powie, czy znajdę podobną ko- bietę-czło wieka?

Ludwika i Zofia zamieniły pomiędzy sobą, spojrze­nia, w któryeh-by można było wyczytać nakreślony okrzyk: do ataku!...

Pierwsza wszakże spuściła oczy na swą robotę i z dość obojętnym wyrazem twarzy rzekła:

              Jeżeli pan zaufasz naszemu smakowi i naszej znajomości ludzi, to my już dla pana znajdziemy ta­ką żonę, która-by była kobietą-człowiekiem.

Doktor zaśmiał się.

              Prawdę to ludzie mówią — rzekł — że do trzydziestu lat człowiek sam się żeni, a po trzydzie­stu ludzie go żenią. Mnie trzydziestka od roku do- pióro minęła, a oto widzę się w niebezpieczeństwie zo­stania ożenionym...

              Niebezpieczeństwa żadnego niema — podjęła Zofia. — Jesteśmy obie od kilku lat zamężnemi i wca­le nie powierzchownie patrzymy na sprawy małżeń­skie. Wiemy dobrze, jakich warunków potrzeba, aby para ludzi była dobraną i miała w sobie wszyst­kie żywioły, z jakich składać się powinno rodzinne życie i szczęście. A przytem, przyjaźń nasza dla pana...

              Wielka! serdeczna! — przerwała Ludwika.

              I wdzięczność! — ciągnęła Zofia.

              O, wdzięczność dobrze uzasadniona! — zawo­łała znowu pierwsza.

Doktor kłaniał się na obie strony.

              Ależ, moje panie... — usiłował mówić, ale'ko­biety nie dopuszczały go do słowa.

              Winnam panu życie mego dziecka — z prze­jęciem się mówiła Ludwika.

              A ja cudowne prawie uzdrowienie mego mę­ża — dodała Zofia.

              Nigdy nie zapomnę, jak pan czuwałeś nad mo­ją malutką, jak pan gorliwie i gorąco ją leczyłeś.

              Jak pan zapominałeś o własnóm zdrowiu, po całych nocach siedząc przy łożu mego biednego cho­rego męża...

Obie kobiety, wspominając o swych przebytych nieszczęściach, łzy miały w oczach, i z istotną wdzię­cznością patrzyły na doktora Władysława. On ru­mienił się, jak panna.

              Wszystko to było moim obowiązkiem — rzekł, dobiwszy się do słowa z wielką trudnością — przytém wiadomo, jak serdecznym i dawnym przyjacielem je­stem i pań, i ich mężów...

              Otóż to! — zawołała rozweselona zawsze Lu­dwika — my chcemy teraz odwdzięczyć się panu i ożenić go z najlepszą i najmilszą Istotą pod słoń­cem...

              Chcesz pan nas mieć za swachy, czy nie ? — rezolutnym tonem spytała Zofia.

Doktor kłaniał się znowu. Na wypogodzonej je­go twarzy malował się wyraz pewnej ciekawości.

              Niech-że wiem — rzekł — kto jest ta naj­lepsza i najmilsza istota pod słońcem, którą mi panie swatać myślicie,

. Kobiety zamieniły spojrzenia, mające znaczyć: dobrze idzie I dalej do ataku!

              Zgadnij pan! — figlarnie rzekła Ludwika.

              Mam zgadywać! ciężka to sprawa! — odparł doktor — wszak, z nielicznemi wyjątkami, wszystkie panny wydają się anielsko dobre i zachwycająco miłe...

              To nasza blizka, bardzo blizka znajoma — rzuciła Zofia.

              Panie macie tyle blizkich znajomych...— tłó- maczył się doktor.

              Jasno-włosa, błękitno-oka... —zaczęła gospo­dyni domu.

              Oj, to już źle! — zawołał doktor.

              Dlaczego źle ? — chórem zapytały kobiety.

              Bo przedewszystkiem podobają mi się bru- * netki.

              At! — zaśmiała się Ludwika — nie myślisz pan o tem, co mówisz! Cóż znaczy kolor włosów tam, gdzie idzie o spokój, zacność i szczęście całego życia? Pogodzisz się pan z jasnemi włosami, gdy ujrzysz in­ne przymioty.

              Jakiemiż są one? — spytał doktor z coraz wzrastającą ciekawością.

              Co do powierzchowności, nie jest ona klasy­

cznie piękną, ale bardzo ujmującą, a nawet zajmują­cą. Na twarzy bowiem rozlewa się wyraz istotnej dobroci i łagodności, układ znamionuje wysokie este­tyczne i towarzyskie wykształcenie, przez oczy błęki­tne, spokojne i głębokie, przegląda umysł żywy i nie­pospolicie rozwinięty...

              Ba! — zawołał nagle doktor — jak mi się zdaje, zaczynam się domyślać. Umysłów niepospoli­cie rozwiniętych tak mało znajduje się pomiędzy na- szemi pannami, że doprawdy, w ogólnym opisie osoby, jest to rys najłatwiej mogący wprowadzić na drogę...

              Jest to rys, który najłatwiej doprowadzić mo­że takiego mężczyznę, jak pan, na drogę ku ślubne­mu ołtarzowi... — przerwała Ludwika.

              Zapewne, pani — odpowiedział doktor — jest to rys bardzo ponętny, który, jak mi się zdaje, odzna­cza pannę Józefę K.

Przy ostatnich wyrazach doktor znowu zarumie­nił się nieco, ale młode i ładne swachy pokraśniały całe od zadowolenia, a razem niespokojnego oczeki­wania.

              Cóż, czy zgadłem? — zapytał doktor.

              Zgadłeś pan! — była jednogłośna odpowiedź, poczem nastąpiło kilkanaście sekund milczenia. Do­ktor zamyślił się, kobiety bacznie na niego poglądały.

Ludwika przestała szyć, złożyła ręce na kolanach i z fizyognomią, która-by była niezmiernie poważną

gdyby nie wesoły uśmieszek, wciąż zakradający się w kąciki warg różowych, zaczęła mówić:

              Posłuchaj, \kochany panie Władysławie: to, cośmy w tej chwili powiedziały, nie jest bynajmniej żartem ani pustotą, która-by wcale tu nie była wła­ściwą. Obie z Zosią znamy pana od dawna, wysoko cenimy pań&ki charakter, i—jakeśmy to powiedziały wprzódy, poczuwamy względem pana wdzięczność za wyratowanie od śmierci najdroższych sercom naszym istot. Obok tego, wiemy dokładnie, jakie są pana wy­obrażenia o świecie, o życiu i jego zasadach, przy- wyknienia, zamiłowania i t. d. Jesteś pan człowie­kiem zacnym, pracującym, sam sobie winieneś wszyst­ko, co posiadasz, a posiadasz wiele, bo wiedzę, szacu­nek ludzi uczciwych i rozsądnych i niezależne stanowi­sko materyalne, jakie własnemi siłami, własną pracą sobie zdobyłeś. Otóż trzeba, aby przyszła żona pańska posiadała zalety, odpowiednie charakterowi i pojęciom pana, aby była także wykształconą, lubiącą spokój, domowe życie, zdolną słowem zrozumieć, ocenić i uszczęśliwić takiego, jak pan, mężczyznę. Kiedyśmy tedy spostrzegły, że pan zbliżać się począłeś do Józi K., wszędzie, gdzieś tylko ją spotkał, i wyraźne zna­lazłeś upodobanie w jej towarzystwie, zaraz błysnę­ła nam myśl: jaka-by to dobrana i szczęśliwa z was była para.

              Z Józią znamy się od dzieciństwa — podjęła z kolei Zofia —a lubo nie jest ona naszą krewną, ko-

j*>              -T 7 +

co ~ęi\ 4 rr

4*00°

              14 —

chamy ją, jak siostrę. Obok tego, nie znam kobiety, młodej panny szczególniej, która-by tyle, co ona, pię­knych, gruntownych zalet serca i umysłu posia­dała...

              Wierz mi pan, panie Władysławie, że je­steście stworzeni dla siebie — ciągnęła Ludwika — i wcale nie zdziwiłam się, gdym zobaczyła, że zbliża­cie się ku sobie wzajemnie i radzi przestajecie z sobą, a tylko z dnia na dzień oczekiwałam wiadomości

0              oświadczynach i zaręczynach.

              To się tak długo nie spełnia — powtórzyła Ludwika — żeśmy pana posądziły o nieśmiałość lub kunktatorstwo, właściwe nieżonatym ludziom, którzy już przekroczyli trzydziestkę, i postanowiłyśmy sobie z Zosią dodać panu odwagi i bodźca, powiedzieć pa­nu: oświadcz się, a będziesz przyjętym !

              Zapukaj, a będzie ci otworzono — zaśmiała się Zofia.

              Nie zwlekaj, nie odkładaj, bo przez to zwle­kasz i odkładasz własne swoje szczęście — dodała Ludwika. W tym sensie obie ładne swachy mówiły długo jeszcze, a gdy przestały mówić, doktor Włady­sław sięgnął po ich drobne rączki i ucałował je z kolei. Potem rzekł:

              Nie umiem znaleźć słów na podziękowanie pa­niom za tak serdecznie dobre ich dla mnie życzenia

1              tak gorące interesowanie się moim losem. Co do panny Józefy...

Tu urwał mowę na chwilę, a oczy jego, żywszym niż zwykle migocące ogniem, wyraźnie mówiły, że był nieco wzruszonym.

              Co do panny Józefy — mówił dalej — jest to osoba, ze wszech miar godna szacunku i sympatyi^ a mówiąc o niej, nie przesadziłyście panie wcale jej zalet. Wyznaję, że poświęcenie się, z jakiem pielęgnu­je starego i chorego ojca, praca trudna i ciągła, któ­rej się oddaje z taką męzką nieledwie wytrwałością, wzbudzają we mnie prawdziwe uwielbienie, że towa­rzystwo jej niezmiernie jest miłem i zajmującem, że... nakoniec, podoba mi się ona więcej, niż wszystkie inne panny, jakie obecnie znam; wyznaję to wszyst...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin