ORZESZKOWA ELIZA
ELI MAKOWER
TOM 1
Na jednę z najpiękniejszych i najżyzniejszych nad- niemeńskich okolic spadał powoli mrok letniego wieczoru i przezroczystym jeszcze, szarawym 'cieniem obejmował obszerny, szczytami licznych topól najeżony, o zieloną ścianę gęstych i rozległych ogrodów oparty, dwór orchowski.
Przez wielką salę, o czterech podłużnych oknach i sprzętach rzadkich, wkoło wysokich ścian umieszczonych, przesuwała się raczej niż przechodziła szczupła i wysoka postaó kobieca.
Była to pani dworu, Leontyna z Ręczyców Orchow- ska, słynna niegdyś z piękności swej i rozgłośnych w świe- cie powodzeń.
Że była niegdyś piękną, każdy dziś jeszcze odgadłby z pierwszego na nią spojrzenia, jakkolwiek jesień życia srebrzyć już zaczynała włosy jej kruczej czarności; ale nikt domyślećby się nie mógł z pewnością, iż był czas, w którym ona także umiała być wesołą.
Patrząc na nią w tej chwili, nikt nie mógłby pomyśleć o porze owej, w której czoło jej promieniało .dumą i pogardą, usta śmiały się swobodnie i często, czarne źrenice płonęły niecierpliwem pragnieniem blasku, hołdów, wesołości, dłonie umiały z dziecięcym wdziękiem i ponętną zalotnością bawić się kwiatkiem lub wachlarzem,—w której nakoniec cała ta postać wysoka prostą była jak topola, ży-
ELI MAKÓWEK 1
wą jak iskra, jak tęcza mieniącą się barwami i połyskami j edwabiów, koronek, dyamentów.
Dziś czoło kobiety tej, białe jeszcze, zorane było kilku surowymi zmarszczkami, usta zwiędłe i okrążone wyrazem nieokreślonej goryczy, źrenice zagasłe, ze sztywną obojętnością w ziemię utkwione.
Powoli i cicho, w sukni czarnej, której krój i barwa nawpół przypominały surowe szaty zakonne, nawpół romantyczny strój średniowiecznych kasztelanek, z głową pochyloną i opuszczonymi w dół białemi dłońmi, kobieta ta przesuwała się dziś pomiędzy wysokiemi ścianami domu swego, niby duch smutku, rozlewający dokoła siebie zniechęcenie.
Jakkolwiek ostatnie blaski dnia dostatecznie jeszcze rozświecały wnętrze domu, wązka smuga białego światła lampy wymykała się z nieszczelnie zamkniętych drzwi pokoju do sali przytykającego.
Przed drzwiami tern i kobieta w czerni zatrzymała powolne swe kroki.
— Czy mogę wejść? zapytała z cicha.
— Proszę, odpowiedział z sąsiedniego pokoju głos męzki, stłumiony także, z zesłabłej, chorej widocznie piersi wychodzący.
Pokój, do którego weszła teraz pani orchowskiego dworu mniejszy nieco od poprzedzającej go sali, obszernym był jednak, o trzech wielkich oknach, ściśle okrytych w tej chwili zasłonami z grubego sukna. Przestrzenie znajdujące się pomiędzy oknami, jako też jedną ze ścian bocznych zajmowały całkowicie ogrorane szafy, od góry do dołu oszklone, szczytami dotykające wysokiego sufitu, napełnione książkami różnych formatów i w przeróżnej oprawie, tu starannie ustawionemi, gdzieindziej porozrzucanemi
w najwyższym nieładzie, o ciągiem używaniu ich świadczącym. Ścianę przeciwległą oknom w połowie prawie okrywał obraz wielkich rozmiarów, tłumną jakąś dziejową scenę przedstawiając) i w ozdobne złocone ramy ujęty.
W głębi szerokie łoże, wysoko pościelą zasłane, stało pod ścianą, na której wisiały p ortrety kilku słynnych poetów i myślicieli: Słowackiego, Szekspira, Szyllera, Hugona Kołłątaja, Mirabeau, Woltera. Od stóp łoża puszyste skóry niedźwiedzie i lamparcie rozciągały się aż pod skraj komina staroświeckiego kształtu i wielkich rozmiarów, przed którym stał obszerny stół okrągły, książkami i papierami piętrzący się, z zapaloną lampą pośrodku.
Światło lampy, wypływając z pod przezroczystej osłony, niedostatecznie oświetlało obszerną i wysoką komnatę, w niewyraźnych tylko zarysach ukazując napełniające ją przedmioty. Słabe światło to, walczące z mrokiem, cisza głęboka, atmosfera duszna, gorąca, pomimo letniej pory ogrzewana ogniem utrzymywanym wciąż na kominie w stanie tlenia, nadawały pokojowi temu cechę smutku i niemal posępności.
Przy stole, w głębokim fotelu, siedział mężczyzna, ubrany w szlafrok ciemnej barwy. Pomimo siedzącej postawy, znad było, iż musiał byd wysokim, a szerokośd ramion i cała budowa ciała dowodziły, że natura go stworzyła zdrowym i silnym. Teraz jednak szerokie plecy jego przygarbione, pierś wklęsła, szyja chuda, otoczona białym kołnierzem koszuli i ręce złożone na stole, wkoło otwartej książki splecione, białe, przezroczyste, zdradzały ostateczne niemal fizyczne wyniszczenie i niemoc. Ciału temu, napiętnowanemu sprzecznością siły z niemocą, wyrazem swym w zupełności odpowiadała głowa. Była to głowa wielka,
taka w której frenolog mógłby domyśleć się potężnie utworzonego i rozwiniętego mózgu; czoło nad brwiami wypukłe, ■wysokie, podniesione jeszcze całkowitem prawie wyłysieniem czaszki, znamionowało niepospolite umysłowe zdolności! oczy podłużnie wykrojone, z błękitną źrenicą, musiały być niegdyś piękne i pełnią życia jaśniejące, usta ocienione bujnym posiwiałym wąsem, posiadały zarys wytworny, organizmom rasy pod względem fizycznym poprawnej właściwy. Wszystko to jednak było dziwnie zmiędle, zmięte, zatarte, spłowiałe. Na czole tem wielkiem zgromadziło się zmarszczek mnóstwo; źrenice pobladłe, znużone z wyrazem tlejącej jakby zwolna i milcząco boleści na dnie, patrzyły z pod powiek ciężkich, obrzękłych i zarumienionych; końce warg zwisały w dół, pomiędzy żółtą i pomarszczoną skórą policzków. Jakiemikolwiek były żywioły fizyczne lub mo ralne, które podkopywały i podkopały zdrowie, energiją. piękność i zdolności człowieka tego—uczyniły one zeń smutną ruinę, obraz bezwładności cielesnej i nieuleczonego zda się smutku ducha.
Wysoka postać i czarna szata pani Leontyny przesunęły się wśród mrocznego pokoju zwolna bez szelestu, i białe palce jej dotknęły na mgnienie oka chudej, gorączką rozpalonej dłoni siedzącego w fotelu mężczyzny. Zajęła miejsce przy stole i wychylając pod światło lampy twarz swą smętną trochę i zadumaną, lecz więcej jeszcze obojętną i surową, zniżonym, bardzo przewlekłym głosem zapytała:
— Jakże czujesz się teraz, Kajetanie?
— Jak zwykle,—z zupełną obojętnością odpowiedział mężczyzna.
— Dziś zrana jednak kiedym tu była, mówiłeś mi, że jest ci nieco lepiej.
b
— Zwykła to rzecz u suchotników, że ranek przynosi im ulgę, a wieczór zwiększone cierpienie, nie zmieniając obojętnego tonu, rzekł Kajetan Orchowski.
Pani teontyna westchnęła.
Spodziewam się, zaczęła znowu, że nie poczytujesz za złe mnie ani Liii, jeśli nie przebywamy z tobą ciągle. Ja jestem także cierpiącą bardzo. Widok twéj choroby roz- straja mi nerwy i wprawia uczucia w stan rozdrażnienia, którego dusza chrześcijańska i zrezygnowana unikać powinna. Lila znowu jest, jak wiesz, tak szczupła, delikatna
a w wieku jéj... pewne choroby najłatwiej udzielać się mogą.
— Wiem, wiem,—wymówił mężczyzna z tą samą co wprzód zupełną obojętnością, ale wyraz oczu jego zaprzeczył tym razem dźwiękowi głosu.
Oczy te, blade i zmęczone, obiegły do koła mroczną, posępną, nieożywionemi tylko przedmiotami napełnioną ko- mnatęi powlekły się szybko powieką, jakby skryć chciały iskrę żalu, co w nich zapłonęła. Po chwili, końeząc głośno myśl, która powstała mu w głowie, powoli i ciszej niż wprzódy wymówił:
— Nie uskarżam się na nic i o nic nie obwiniam nikogo. Wszak wierzę, że wszystko co spotyka człowieka jest następstwem całego ciągu jego życia, jest własnem jego dziełem...
— Wolą Bożą,—cichym lecz stanowczym głosem przerwała pani Leontyna.
— Wola Boga nie jest wolą despoty. Stworzyła ona świat i człowieka tak, aby żaden skutek nie powstawał bez przyczyny i żadna przyczyna nié przemijała bez skutku.
Parę zdań tych Kajetan Orchowski wymówił tonem urywanym, lecz dobitnym.
Pani Leontyna 7.ato spuściła oczy i westchnęła znowu.
— Na tym punkcie zdania nasze nie zejdą się z sobą nigdy, rzekła sucho i krótko i jakby chciała inny zwrot nadać rozmowie, rzuciła wzrokiem na papiery i książki stół pokrywające.
— Zbytecznie trudzisz się tem czytaniem; doktór usilnie zaleca ci spoczynek.
Po zwiędłych wargach Orchowskiego przesunął się uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— Spoczywałem całe życie, wymówił.
— Tćm bardziej więc spoczywać możesz teraz, gdy jesteś chory, i....
— Blizki śmierci, dokończył mężczyzna. Kobieta nie odpowiedziała.
— Otóż to tak, z uprzednim wciąż uśmiechem na ustach ciągnął Orchowski — jednym śmierć przybywa przedwcześnie dlatego, że nazbyt pracują, innym dla tego że nazbyt zażywają wczasu...
— Ja tego wszystkiego hie rozumiem, z większą niż wprzódy żywością przerwała kobieta. Wiesz dobrze, iż nigdy nie miałam najmniejszego pociągu do wszelkich tych uczo- ności i filozofij, które nie prowadzą ani do szczęścia na tym świecie, ani do zbawienia wiecznego na tamtym. Widzę tylko to, że szczególne zamiłowanie twoje w tych szpargałach do reszty odbiera ci siły.
— Miałem ich kiedyś więcej i nic z nich nie uczyniłem—dziś jest już ich we mnie zamało, aby na cokolwiek przydać się mogły. Szpargały te zresztą, Leontyno, to jedyna pociecha moja, jedyny promień, który przyświeca ostatnim godzinom mego życia.
Powiedział to bardzo spokojnie, bez cienia skargi
w głosie, a jednak palii Leontyna uczuła znać wyrzut, który mieścił się w ostatnich jego słowach. To też uśmiechnęła się wpół cierpko wpół smutnie i czarne oczy swe podniosła na twarz męża z wyrazem nietajonego wcale zażalenia.
—■ A ja? rzekła powoli, jakąż jest jesień mojego życia? Tak bo jesień to już, jesień.-, jesień
Ostatni wyraz, trzy razy powtórzony stopił się w szepcie zaledwo dosłyszalnym i w westchnieniu, które nie zwalczone i zapewne nie zwalczane, podniosło wysoko pierś jej, okrytą surowemi fałdami czarnego stanika.
Potem zaczęła znowu:
— Od lat już kilku siedzę zamknięta w tym wielkim, milczącym domu, jak w grobie... Nie widzę ludzi i nie szukam ich.... Pocóż mi zresztą ludzie i co wśród nich znaczyłabym teraz.... zestarzała.... smutna?... Dnie wloką się jak lata i gdyby nie wiara, która mnie podtrzymuje, gdyby nie modlitwa, w którą przelewam wszystkie łzy zbolałego swego serca. ...
— A dzieci twoje, Leontyno? zapytał mężczyzna, który dotąd słuchał żalów swej żony z zupełną obojętnością, niby wrotki swego i jej życia, którą wiele już razy słyszał, dokładnie znał i rozumiał.
Ramię pani Leontyny, objęte czarnym, obcisłym rękawem, poruszyło się gestem zniechęcenia.
— Dzieci, powtórzyła, wszak Kamil podróżuje ciągle prawie, a gdy jest w domu, siedzi tak jak ty, zakopany w książkach... Mieczysław za gospodarstwem swem w Ry- dlówce od lat dwóch już Bożego świata nie widzi i zresztą kochał on zawsze ciebie nieporównanie więcej niż mnie...
Westchnęła ciężko i dodała:
— Taki to już los wielu matek; że synowie ich, gdy
dorosną, stają się im zupełnie prawie obcymi... Kamil i Mieczysław nie zwierzają się nigdy z niczem przedemną, a ile razy, dawniój jeszcze, którykolwiek z nich zaczął mi mówió
o temjak myśli i co czuje, nie doprowadziło to nas do niczego więcśj, jak do bolesnych bardzo sprzeczek i zwiększonej ich dla mnie obojętności.
Gdy pani Leontyna tak mówiła, usta pana Kajetana otworzyły się i zamknęły znowu parę razy; zdawać się mogło, że wyrzekaniom tym odpowiedzieć chciał zapytaniem jakiemś czy uwagą, która wyjaśniłaby może obudzającą je przyczynę. Nie uczynił jednak tego; wszelkie uwagi i przypominania uznał znać za rzecz zapóźną i bezpożyteczną— krótko więc tylko zapytał.
— A Lila?
— Lila przy guwernantce, a gdy nie będzie już miała guwernantek, to za mąż pójdzie, odrzekła pani Leontyna.
Po krótkiej chwili milczenia, z głową pochyloną, z dłońmi splecionemi i złożonemi na kolanach, mówiła dalej:
— Jestem wiecznie sama... sama jedna ze wspomnieniami tylko minionój przeszłości, którę nie pozostawiły
mi nic, prócz żalu za tym co było od których zresztą
usiłuję uwolnić się modlitwą i oderwaniem myśli od ziemskich próżności Synowie moi oddalili się odemnie sercem, wyobrażeniami, całym sposobem życia i myślenia.. . córka nie potrzebuje starań moich, bo nie jest już przecie niemowlęciem, a wkrótce może opuści mię zupełnie... Dom w którym przeżyłam lat trzydzieici nie stał mi się miłym wcale, nie może mi zresztą miłym być teraz gdy wszystko tu starzeje, ruinuje się i upada w gruzy.... Gdziekolwiek spojrzę, na siebie czy dokoła siebie, wszędzie widzę tylko starość, smutek, zniszczenie!....
o
Pan Kajetan nawpół tylko zdawał się słuchać wyrazów tych cichym i przewlekłym głosem wypowiadanych. Oczy jego z pewną niecierpliwością zwracały się co chwila na karty rozwartćj książki. Myśl znużona i roztargniona słuchaniem tego co zbyt dobrze i oddawna było jój znanem, uciekała w oderwane od najbliższej rzeczywistości światy poe- zyi i rozpamiętywali Pani Leontyna spostrzegła to i zwolna podniosła się z siedzenia.
— Widzę, że przeszkadzam ci, rzekła; oddawna zresztą wiem, że najlepiej ci jest gdy zostajesz sam, ze swemi ulubionemi książkami.
— Ja także, Leontyno, wiem oddawna o wszystkiem,
0 czem mi przed chwilą mówiłaś. Jesień twojego życia smutną jest, kres mego nie wesoły także. Cóż na to poradzić? Dopuściliśmy się znać srogich omyłek i błędów, skoro nam one tak gorzkie przynoszą owoce.... żyć zaś poraź drugi, aby stracone dobra odzyskać, nie możemy.
— Ja znowu nie poczuwam się do tak wielkich błędów, aby mi za niepodobna wyznaczona była pokuta. Grzeszna jestem przed Panem, jako istota ułomna, to prawda, mtiiój jednak z pewnością zawiniłam w swem życiu, niż wiele innych kobiet, stokroćjednak szczęśliwszych odetnnie. Nie mam sobie nic do wyrzucenia i w nieszczęściujswem widzę tylko wolę Boga, który ciężkie krzyże lubi zsyłać częstokroć
1 na niewinnych, aby uświęcać dusze ich, nazbyt może przywiązane do marnych powabów świata.
Chwila milczenia panowała pomiędzy małżonkami.
Kajetan Orchowski wpatrzył się w karty książki, potem podniósł czoło, na którem więcej jeszcze niż wprzódy zjawiło się zmarszczek, i z okiem rozpalonem nagłem ja- kiemś gorącem uczuciem, rzekł:
— Uznajesz się niewinną, Leontyno...niewinną zupełnie.... Zaprzeczać ci nie będę, bo i na cóż to przydaćby się mogło? Ale oto dla czego nie zgadzamy się ze sobą na znaczenie żadnego ze słów mowy ludzkiej, dla czego niepodobna abyśmy sobie wzajem jakąkolwiek nieśli pociechę. Ja poczuwam się do omyłek i błędów wielkich, ciężkich, wyrzucam sobie srogo, że uczyniłem z życia swego to co uczyniłem, uznaję się winnym.... nie tylko przed Bogiem, jak ty, ale przed ludźmi, tobą, sobą i dziećmi naszemi.... Dla tego też nie wyrzekam .. i cały ból swój i wszystkie żale chowam tu!...
Przy ostatnim wyrazie położył na piersi wzdymającej się krótkim, chrapliwym oddechem rękę swą chudą, przezroczystą, a na wklęsłe policzki jego wystąpiły dwie plamy gorące) ceglastej barwy.
Pani Leontyna słuchała słów męża z brwią ściągniętą i z cierpkim, wzgardliwym prawie uśmiechem na ustach.
—• Uważam to od niejakiego czasu, rzekła, iż każda rozmowa ze mną irytuje cię i robi ci źle... Dobranoc; jeśli będziesz mię potrzebował, przyślij po mnie Tomasza. Znam i rozumiem powinności swoje jako żony; świat i lata nauczyły mię pokory, gotową więc jestem w każdej chwili oddawać ci usługi, choć najniższe, najtrudniejsze.. Jutro zresztą około południa, przyjdę, jak zwykle, dowiedzieć się jak noc spędziłeś.
Rzekłszy to, odeszła, jak przyszła, zwolna i bez szmeru.
W obszernej komnacie cicho było znowu jak w grobie, lampa malowała na suficie świetliste koła i drżące iskry rozniecała w s?,ybach osłaniających długie, liczne szeregi
...
kasiek790