Parfiniewicz Jerzy - Śmierć nadjechała fiatem.rtf

(337 KB) Pobierz

Jerzy

Parfiniewicz

ŚMIERĆ

NADJECHAŁA

FIATEM

Wydawnictwo

Ministerstwa Obrony Narodowej

Okładkę l strony tytułowe projektowała

Krystyna Iwanicka

Redaktor

Elżbieta Skrzyńska

Redaktor techniczny

Janusz Festur

Korektor

Beata Rutkowska

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa

Obrony Narodowej.

Warszawa 1988

ISBN 83-11-07537-9

Wydawnictwo Ministerstwa

Obrony Narodowej

Warszawa 1988.

Wydanie I

Nakład 200 000 + 300 egz.

Objętość 7,58 ark, wyd., 6,5 ark, druk.

Papier offsetowy V ki. 65 g, rola 61 cm.

Oddano do składania we wrześniu 1987 r.

Druk ukończono w kwietniu 1988 r.

Wojskowa Drukarnia w Łodzi.

Zam. 150.

Cena zł 150,‒

H-4

Rozdział 1

              Kasiu! ‒ Ton głosu inżyniera Lucińskiego wyraźnie zdradzał zdenerwowanie. ‒ Gdzie, u diabła, położyłaś moje spinki?!

              A gdzie były? ‒ dobiegło z kuchni pytanie.

              Leżały tu, na kredensie! W popielniczce! ‒ Luciński nerwowo przesuwał liczne bibeloty, zdobiące kredens.

              Jeśli w popielniczce trzymasz spinki, to może powiesz mi łaskawie, w co strząsasz popiół? ‒ W drzwiach pokoju ukazała się żona inżyniera. Była to drobna szatynka o włosach spiętych w duży kok. Stanowiła przeciwieństwo męża, zdradzającego dość wyraźne skłonności do tycia. Do masywnej postaci inżyniera, poruszającego się raczej ociężale, nie pasowała jednak twarz: twarz swawolnego chłopca o rozbrajającym uśmiechu. Tym razem wyrażała ona gniew, co podkreślały ciągnięte brwi.

              Nie żartuj! Zaraz przyjdą Szyndzielowie, a my jeszcze w proszku!

              Schowałam spinki do szafy. Są na półce z twoimi koszulami.

              Na drugi raz nie rób mi porządków! Proszę cię. Bo potem nic nie mogę znaleźć... ‒ Luciński zakładał spinki nerwowo, co wcale nie przyspieszało tej czynności.

              Rozumiem. ‒ Pani Kasia kiwnęła z wdziękiem główką. ‒ Masz tak zwany bałagan twórczy. Tylko ty wiesz, gdzie co jest...

              Właśnie!

              Ale dziś przychodzą Szyndzielowie i nie pozwolę, by ten twój bałagan odbił się w jakikolwiek sposób na ich wizycie ‒ głos pani Kasi zabrzmiał stanowczo.

              Zajmij się lepiej kuchnią! ‒ mruknął już rozchmurzony Luciński, któremu wreszcie udało się zapiąć mankiety koszuli.

              Kartofle obrałeś? Sałatkę zrobiłeś? Nie! To czemu wtrącasz się do nie swoich spraw! ‒ z tymi słowami Lucińska odwróciła się na pięcie i zniknęła w głębi kuchni.

Inżynier rozejrzał się po pokoju. Wszystkie meble lśniły czystością. Wyfroterowana podłoga błyszczała jak lustro. W wazonie stały świeże kwiaty.

Kiedy ta dziewczyna ma czas na to wszystko! ‒ pomyślał z niedowierzaniem. ‒ Zrobić zakupy, posprzątać, przygotować przyjęcie... Skarb, nie żona!

Pociągnął nosem. Z kuchni dolatywał zapach gotowanych warzyw.

Trzeba być arcygeniuszem, by zaprojektować wejście do kuchni bezpośrednio z pokoju! ‒ snuł dalej swe rozważania. ‒ Jak się człowiek nawącha tych zapachów, to i jeść już mu się nie chce...

              Leszku! Która godzina? ‒ Głos żony dochodzący z kuchni przywołał go do rzeczywistości.

              Dochodzi czwarta! O ile znam Szyndzielów, mamy jeszcze pół godziny! ‒ Spojrzał kolejny raz na nakryty na cztery osoby stół i na przywiezione z Włoch prezenty dla gości. ‒ Cieszę się na spotkanie z Kaziem i Wandą! Może ci w czymś pomóc? ‒ spytał, stając w progu kuchni.

              Najbardziej mi pomożesz, jeśli nie będziesz się wtrącał. A zresztą! Zanieś na stół te półmiski i salaterkę.

Spojrzał na półmiski zapełnione pasztetem, salcesonem, jakąś kiełbasą...

              Nie powiem, żeby to było wystawne przyjęcie! ‒ westchnął. ‒ Ale i tak dobrze, że coś się dostało...

              Nie narzekaj! Ubogo, ale nasze, krajowe... ‒ Lucińska powiedziała to zupełnie serio, przypomniawszy sobie włoskie potrawy na oliwie, po których trochę źle się czuła i do których nie mogła się przyzwyczaić do końca pobytu w tym pięknym skądinąd kraju.

              Muszę ci się przyznać, że cieszę się na wizytę Kaziów. Często się z nim sprzeczamy, mamy różne poglądy na wiele spraw, ale to jest dobry człowiek. Zawsze można na niego liczyć! ‒ Luciński, nosząc półmiski, nie przestawał mówić.

7                            Masz rację. Jednak ja wolę Wandę. Jest bardziej szczera, bardziej otwarta... Ma za mało cytryny.

              Kto? Wanda? ‒ nie zorientował się Luciński.

              Też coś! Mówię o sałatce. Bo Wanda lubi ostrą sałatkę, z dużą ilością cytryny.

              Mhm! ‒ chrząknął Luciński. ‒ No, to już mogliby przyjść.

Założył marynarkę. Poprawił krawat przed lustrem. Usiadł w fotelu i oparł podbródek na skrzyżowanych dłoniach. Mimo odczuwalnego jeszcze zmęczenia po długiej podróży cieszył się z przyjścia gości. Czy aby na pewno z gości? A może tylko z tego, że nareszcie znów zobaczy Wandę? Tęsknił za nią. Nie znaczy to, że była to jakaś skrywana miłość, nie. Kochał Kasię. Było im z sobą dobrze. Nie kłócili się. Podświadomie wyczuwali, kiedy jedno z nich na przykład nie miało chęci na rozmowę lub ‒ dla odmiany ‒ prawie jednocześnie wyrażali pragnienie pójścia na spacer czy do kina. Jednak na widok Wandy zawsze czuł przyspieszone bicie serca. Była ładną blondynką, trochę, jak to panowie określają, przy kości. Jednak te krągłości nie psuły proporcji sylwetki. Zawsze marzył o tym, by mieć żonę blondynkę. Tymczasem Kasia była szczupłą szatynką. Nie lubił kobiet zbyt szczupłych, żeby nie powiedzieć chudych. Wanda była koleżanką Kasi jeszcze sprzed ich ślubu. Trochę żałował, że poznał ją zbyt późno, gdy już z Kasią był po słowie. W innej sytuacji zainteresowałby się Wandą bliżej.

Tym bardziej że, jak wyczuwał, i on nie był jej obojętny. To spostrzeżenie drażniło jego męską ambicję. Bo Kazik do niej nie pasował. Był oschły, grubo ciosany. Miał w sobie coś, co często denerwowało Lucińskiego, choć z drugiej strony Szyndziela nie był złym człowiekiem. Zawsze skory do pomocy, zawsze pierwszy z radą. Gdyby Lucińscy utrzymywali bliskie kontakty towarzyskie z innymi osobami, może wtedy odsunęliby się bardziej od Szyndzieli. No tak! Ale co wtedy stałoby się z Wandą? Nie mógłby jej tak często spotykać. Z rozmyślań wyrwał go przejmujący dźwięk dzwonka. Zerwał się jak oparzony i, biegnąc do przedpokoju, krzyknął w stronę kuchni:

              Kasiu! Jesteś już gotowa? Szyndzielowie za drzwiami! ‒ mówił gorączkowo, tak jakby żona mogła nie słyszeć, że goście nadchodzą.

              Dobrze, dobrze! Tylko się nie przejmuj za bardzo, kochanie! Zaraz będę gotowa ‒ dobiegł go z kuchni spokojny głos Kasi.

Otworzył drzwi na całą szerokość.

              Witamy miłych gości! Dawno się nie widzieliśmy, dlatego radzi wam jesteśmy ogromnie! ‒ z tymi słowy przepuścił Szyndzielów do przedpokoju.

              Dawno, to określenie raczej względne. Ten czas, kiedy nie widziałem ciebie, wydał mi się momentem, natomiast mam wrażenie, że od wieków nie widziałem twojej żony ‒ roześmiał się Szyndziela.

              Ach, ty draniu! ‒ Wanda pogroziła mu palcem,

udając zagniewaną. ‒ Pamiętaj, że cieszę się względami Leszka!

Luciński zrobił zawiedzioną minę.

              To dla mnie mała pociecha! Wolałbym, abym to ja cieszył się twoimi względami! ‒ objął Wandę i ucałował w oba policzki. Tak samo przywitał się z jej mężem. ‒ No, zapraszam dalej. Przecież nie spędzimy wieczoru w przedpokoju!

              A gdzie Kasia? ‒ Wanda szukała wzrokiem gospodyni.

              Już, już ‒ rozległ się głos z kuchni. ‒ Zaraz wychodzę!

              Kasia jak zawsze zostawia wszystko na ostatnią chwilę. ‒ Luciński starał się usprawiedliwić żonę, ale nie wypadło to zbyt przekonująco.

              Jak się ma w domu takiego chłopa, co w kuchni palcem nie ruszy, tylko potrafi gapić się bez przerwy w telewizor, to pewnie, że nie mogę zdążyć! ‒ Kasia ukazała się w drzwiach i podbiegła do Wandy. Pocałunkom i uściskom nie było końca.

Czułe przywitanie przerwał im Szyndziela stojący z bukietem w ręku:

              Przestańcie już! Bo mi kwiaty uschną! ‒ zawołał.

Lucińska odwróciła się do gościa. Ten pocałował ją w rękę z przesadną uprzejmością, a następnie wręczył wiązankę różnokolorowych gerber.

              Och, dziękuję bardzo! ‒ Radość Kasi była szczera, gerbery należały do jej ulubionych kwiatów. ‒ Popatrz, Leszku! Kazik to jest dżentelmen w każdym calu!

A kiedy ostatni raz dostałam kwiaty od ciebie? ‒ mówiąc to spojrzała z wyrzutem na męża.

              Pociesz się, że ja też już dawno zapomniałam, kiedy Kazik dawał mi kwiaty! ‒ machnęła ręką Wanda. ‒ Oni wszyscy jednacy! Tylko wobec cudzych żon potrafią być rycerscy!

              Dobrze, dobrze! Może zmienicie temat! ‒ wtrącił się do rozmowy Luciński. ‒ Chodźcie do stołu. Nie będziemy przecież stali tak przez cały wieczór.

Wanda pierwsza siadła przy stole.

              Kiedy wróciliście?

              Wczoraj rano...

              I zamiast odpocząć, od razu nas zaprosiliście?

              Już odpoczęliśmy. I zdążyliśmy się rozpakować...

              Więc pochwal się, Kasiu, swoimi nabytkami! ‒ poprosiła Wanda. ‒ Bo przecież Włochy dla nas, kobiet, to przede wszystkim bluzeczki. No i złoto.

Kasia wstała z krzesła.

              Masz rację. Zostawmy mężczyzn w spokoju. Oni na pewno zaczną zaraz politykować i zastanawiać się, czy w rozwoju ekonomicznym Włochy są przed Polską, czy za... Chociaż w dzisiejszej sytuacji na pewno można powiedzieć, że są przed nami... ‒ Roześmiały się. Jednak śmiech nie zabrzmiał beztrosko. Ująwszy się pod ręce, przeszły w głąb pokoju do regałów, na których Kasia położyła co ciekawsze z przywiezionych zakupów.

              Z tego co widzę, wyprawa wam się opłaciła? ‒ Szyndziela zwrócił się w stronę Lucińskiego.

              O, tak! Bez wątpienia! ‒ Luciński wypowiedział te słowa z przejęciem. ‒ To, co zobaczyliśmy, to jest kapitał nie do stracenia! Zwiedziliśmy dokładnie Rzym. Cały czas żyliśmy jak we śnie! Znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Starożytność obok nowoczesności! Do tego inny styl życia, inne warunki egzystencji...

              Opowiedz o tej wycieczce! ‒ Wanda aż klasnęła w ręce, by w ten sposób zachęcić gospodarzy do zwierzeń.

              Choć wróciliśmy zadowoleni, zacznę od wspomnienia smutnego. Nie mogliśmy zobaczyć papieża... Wciąż jeszcze przechodzi rekonwalescencję po zamachu ‒ rozpoczęła relację Kasia.

              Pisała o tym szeroko nasza prasa, znamy przebieg tego wydarzenia ‒ wtrącił Szyndziela. ‒ Opowiadajcie lepiej, co widzieliście ciekawego.

              Dla przybysza tam wszystko jest ciekawe ‒ podjął wątek Luciński. ‒ Zwiedziliśmy Watykan z jego zabytkowymi budowlami, widzieliśmy Koloseum, Kapitol, fontannę di Trevi...

              Mnie najbardziej podobała się ta fontanna ‒ przerwała mężowi Kasia. ‒ Szczególnie wieczorem, w dyskretnym oświetleniu, wygląda urzekająco. Wrzuciłam do wody pieniążek, by jeszcze tam powrócić.

              A sklepy! Kochani, toż to istne sezamy z bajki! Trzeba mieć tylko pieniądze, dobrze nabity portfel, i kupisz wszystko o każdej porze dnia! Nawet w nocy...

Są w Rzymie takie magazyny, nazywają się standa. Tam dostaniesz wszystko, czego dusza zapragnie: od wyposażenia łazienki aż do artykułów żywnościowych w pełnym wyborze.

              Nie mogliśmy tylko przyzwyczaić się do cen! ‒ wtrąciła Kasia. ‒ Wszystko w tysiącach lirów! Zwykła widokówka: tysiąc lirów! Autobus: czterysta lirów! Zupa warzywna: pięć tysięcy!

              A wiecie, że Kasia zasmakowała w ich kawie? Nazywa się to cudo „capuccino”. Filiżanka kosztuje tysiąc lirów przy stoliku, czyli „al tavolo”, a siedemset na stojaka, czyli „al banco”... Ale rzeczywiście to jest marzenie!

              A sam to nie piłeś? ‒ Kasia udała obrażoną. ‒ Po dwie, trzy dziennie...

              W każdym razie wrażeń moc! Jest co opowiadać przez kilka dni. Żeby to tak u nas było! Tam sklepikarz czeka na ciebie, namawia do kupna ‒ rozmarzył się Luciński.

              Ale tłoku w sklepach nie ma? ‒ spytała Wanda.

              Nie! Jest pusto. Nie każdy jednak może sobie pozwolić na obfite zakupy. Tam się nie kupuje w takich ilościach jak u nas: na kilogramy...

              Dobrze już, dobrze ‒ przerwał opryskliwym tonem Szyndziela. ‒ O tym aż do znudzenia truje nasza telewizja! Powiedzcie lepiej, co kupiliście? Co przywieźliście?

Luciński, wytrącony tak raptownie ze stanu euforii, nie wiedział przez chwilę, co powiedzieć. Wreszcie wvkrztusił:

              No, wiesz? Ty to jesteś... Nie mogę cię zrozumieć, choć znamy się już kilka lat...

              To dobrze! Oczekujesz mnie zawsze z niecierpliwością także i dlatego, że za każdym razem pokazuję ci inną, nie znaną jeszcze twarz...

              Właśnie! Dotychczas rozszyfrowałem tylko jedną z twych cech. Nie zmarnujesz żadnej okazji, by zarobić parę złotych...

              W myśl zasady: pieniądze szczęścia nie dają, ale spróbuj być szczęśliwy bez pieniędzy! ‒ wpadł mu w słowo Szyndziela.

              Zgoda ‒ przytaknął Luciński. ‒ Wszystko jednak zależy od tego, jak się te pieniądze zdobywa.

              Dla mnie każda droga do pieniędzy jest dobra!

              I tu się nie zgadzamy... ‒ Luciński celował palcem w Szyndzielę. Ten patrzył na kolegę z ledwo dostrzegalną ironią.

            ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin