GR592. Rose Emilie - Bardzo szczęśliwe zakonczenie.pdf

(489 KB) Pobierz
6439949 UNPDF
Emilie Rosę
Bardzo szczęśliwe
zakończenie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tej nocy uratuje ranczo. Za wszelką cenę.
Toni Swenson przygryzła wargę, z uwagą przyglą­
dając się mężczyznom ubranym w dżinsy i kowboj-
skie kapelusze, tłoczącym się przy wejściu na Naro­
dowe Finały Rodeo. Usiłowała wypatrzyć tego jedy­
nego, którego geny przekazałyby jej synowi miłość
do koni, bydła i rozległych przestrzeni. Musi urodzić
syna.
Ruszając za tłumem, Toni przełknęła ślinę i otarła
spocone dłonie o dżinsy. Łomot serca zdawał się głu-
szyć wszechobecny hałas. Oddychała głęboko, wcią-
gając dobrze znane zapachy, nieodłącznie związane
z rodeo: grillów i meksykańskich potraw, kurzu
i bydła.
Niespodziewanie odżyło wspomnienie szczęśli­
wych chwil spędzonych z dziadkiem. Mógł jeszcze
pożyć. Serce Toni ścisnęło się boleśnie. Kochała go,
ale czemu, stawiając jej ultimatum, zmuszał ją do
zrobienia czegoś, co było niezgodne z jej przekona­
niami?
Siadając na twardym krześle widowni, zastanawia­
ła się, jak zdołała wytrzymać tyle czasu bez rodeo.
Kiedyś przychodziła tu co roku z dziadkiem, który
6
EMILIE ROSĘ
BARDZO SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE
7
usiłował upilnować wnuczkę w tłumie kowbojów -
co nie było łatwym zadaniem, przyznała w myślach.
Kowboje i bydło, ten świat zawsze ją fascynował.
Tego wieczoru ujeżdżacz, wieczny włóczęga bez do­
mu, który wykorzystuje i porzuca przygodne kobiety,
był kimś, kogo potrzebowała. I nie miała wyboru.
Ochrypły, barowy głos ściągnął uwagę Toni na
przechodzących nieopodal mężczyzn.
- Pamiętaj o zasadach. Plecy proste. Jedna ręka
w powietrzu, przed sobą. A kiedy zlecisz, wiej, ile sil
w nogach. Poradzisz sobie, tylko nie pękaj.
Ciemnowłosy, świetnie zbudowany mężczyzna po­
klepał po ramieniu młodszego kolegę. Toni zadrżała,
widząc, jak napinają się potężne mięśnie przedramie­
nia; w przypływie złości musiały mieć niszczycielską
siłę. Stał tuż obok niej. Czarna, skórzana kurtka pod­
kreślała szerokie bary, a obcisłe dżinsy opinały się na
długich nogach. Sądząc po numerze na plecach, był
zawodnikiem. Już samo władcze brzmienie głosu pla­
sowało go na pozycji zwycięzcy.
Przez chwilę rozglądał się dookoła, by wreszcie
odwrócić się w kierunku Toni. Dziewczyna zamarła.
Błysk ciemnych oczu spod ronda czarnego kapelusza
przeszył ją niczym strzała. Nieznajomy wyglądał jak
ucieleśnienie jej najskrytszych marzeń: wydatna
szczęka, kwadratowy podbródek i mocno zarysowa­
ne kości policzkowe. Był ideałem twardego, nieustę­
pliwego faceta. Z ociąganiem odwróciła głowę; nie
tego potrzebowała na dzisiejszą noc. Przeniosła spoj­
rzenie na stojącego obok, błękitnookiego młodzieńca.
Tak, o takiego właśnie młodzieńca jej chodziło: miły,
beztroski lekkoduch. Toni posłała mu zachęcający
uśmiech. Chłopak oblał się rumieńcem i, spłoszony,
zaczął udawać, że szuka kogoś na widowni. Zawie­
dziona, spuściła wzrok. Pamiętaj, jaka jest stawka,
upomniała się w myślach. Pamiętaj, jaką masz misję.
Ranczo zbyt wiele dla niej znaczyło. Nie mogła się
teraz wycofać. Wstała, prostując się z determinacją,
gotowa zagadnąć chłopaka, lecz czarnowłosy demon
zastąpił jej drogę. Spojrzała mu w oczy, siląc się na
swobodny uśmiech, i próbowała go ominąć. Wiedzia­
ła, że potrzebuje genów poczciwego kowboja, a nie
szatańskiego przystojniaka, który szarżuje jak byk,
biorąc życie na rogi.
Brand Lander błysnął w uśmiechu białymi zębami
i musnął rondo kapelusza, ale dziewczyna zdawała
się pochłonięta flirtem z Bobbym Lee. Do diabła,
przecież ten smarkacz ma zaledwie dziewiętnaście lat
i jeszcze nigdy nie był z kobietą, pomyślał z irytacją.
Co więcej, zamierzał wytrwać w tym stanie aż do
ślubu z ukochaną z lat szkolnych, który miał się od­
być po Bożym Narodzeniu. Brand nie mógł pozwolić,
by młodzik uległ pokusie.
- Pospiesz się, bo się spóźnisz - powiedział. - Po­
tem sobie pogadamy. Moja kolej nadejdzie jeszcze nie
tak prędko.
Odwrócił się do pięknej nieznajomej, która najwy­
raźniej planowała zaciągnąć niewinną ofiarę prosto
do bram piekieł. Mimo niewysokiego wzrostu miała
ponętne, kobiece kształty. Była typem kruszynki, któ-
8
EMILIE ROSE
BARDZO SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE
9
rą niektórzy mężczyźni pragnęliby natychmiast oto­
czyć troską - ale nie on.
Bujne, miękkie loki opadały jej na ramiona i piersi,
okalając anielską twarzyczkę o skórze delikatnej ni­
czym białe kwiaty magnolii. Złościło go, że zamiast
patrzeć na niego, bezustannie wodzi wzrokiem za
Bobbym Lee. Nie potrafił też sobie wytłumaczyć,
skąd wzięła się dziwna zawziętość, która malowała
się na jej słodkiej buzi. Ta mała sprawiała wrażenie
kobiety wyjątkowo zdeterminowanej. Zaintrygowała
go do tego stopnia, że, musnąwszy ponownie palcami
rondo kapelusza, zagadnął:
- Cześć, maleńka. Dokąd zmierzasz? - Widząc
pełne złości spojrzenie dziewczyny, domyślił się, że
nie znosiła, gdy czyniono aluzje do jej wzrostu.
- Przepraszam. - Spróbowała obejść aroganta,
lecz ten stanął jej na drodze, na szeroko rozstawio­
nych nogach, z dłońmi wsuniętymi za pas. Kątem oka
zauważyła tytuł mistrza świata, wygrawerowany na
klamrze. Uczyniła krok w lewo, lecz kowboj przesu­
nął się w prawo i znów zagrodził jej drogę. Spróbo­
wała iść w drugą stronę. Natręt powtórzył manewr.
- Chciałabym przejść - burknęła, a jej twarz oblał
rumieniec. - Z drogi, kowboju.
- Nie mogę cię przepuścić, złotko. Tam mają
wstęp tylko zawodnicy.
Niech to diabli, była naprawdę ładna. Nie potrafił
oderwać wzroku od kształtnej postaci. Dawniej bez
wątpienia dałby się jej zauroczyć, ale już nie teraz.
Taka kobieta mogła oznaczać jedynie kłopoty.
- Słuchaj, laleczko, zaraz zaczną się zawody. Le­
piej wróć na swoje miejsce, bo zdekoncentrujesz za­
wodników i komuś stanie się krzywda.
Toni hardo uniosła głowę, czerwona ze złości.
- A może tak zejdziesz mi z drogi, zanim tobie
stanie się krzywda?
Była wściekła, że traci szansę na zawarcie zna­
jomości z potencjalnym ojcem jej dziecka. A czas
ucieka.
- Hej, Brand, po zawodach idziemy w miasto. Za­
bieramy Bobby'ego Lee. Wybierzesz się z nami?
Nadstawiła ucha. Gdy padła nazwa hotelu, w któ­
rym się zatrzymała, serce zabiło mocniej. Może jesz­
cze nie wszystko stracone!
- Będę tam - odparł kowboj, patrząc jej prosto
w oczy.
Toni poczuła, że uginają się pod nią nogi. Odwró­
ciła głowę, by czym prędzej uwolnić się od palącego
spojrzenia mężczyzny.
Tymczasem na arenę wypuszczono olbrzymiego,
rozjuszonego byka, dosiadanego przez Bobby'ego
Lee. Brand momentalnie skupił uwagę na ringu, nie
spuszczając wzroku ze zwierzęcia i jeźdźca. Toni za­
częła się powoli wycofywać. Może jednak Opatrz­
ność nad nią czuwa? Wszak właśnie dzisiaj przypada
najlepszy moment cyklu płodności. Dziś może począć
dziecko, którego dziadek domagał się w testamencie.
Mężczyzna, który ma jej w tym pomóc, przyjdzie do
hotelowego baru - dwanaście pięter poniżej pokoju,
do którego postara się go zaprosić.
10
EMILIE ROSE
BARDZO SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE
11
Uda się, musi się udać. Jutro wyjedzie z Las Vegas,
nosząc w sobie to, co zapewni jej przyszłość i połą­
czy z przeszłością. To jedyny sposób, aby ocalić miej­
sce, które jest dla niej święte.
sprawiło, że twarz młodzika oblała się rumieńcem.
Niespodziewanie cała grupa ruszyła w jej kierunku.
- Cześć, kochanie - zagaił przystojniak, mrugając
porozumiewawczo. - Miło, że zajęłaś nam stolik. -
Nie czekając na pozwolenie, usiadł tuż obok niej,
dając pozostałym znak, by się rozgościli. Rozparł się
wygodnie, opierając ramię za jej plecami. Inny kow­
boj przysiadł się z drugiej strony, niemal wciskając
Toni w objęcia Branda.
- Przesuń się trochę - syknęła. Zamiast odpowie­
dzi przystojniak pokazał jej w uśmiechu białe, równe
zęby. Jego wzrok, z siłą równą fizycznej pieszczocie,
powędrował od jej oczu, poprzez usta, ku dekoltowi.
Skonsternowana, rozejrzała się wokół. Bobby Lee
siedział na drugim końcu stołu - zbyt daleko, by na­
wiązać rozmowę. Niech to diabli! Pierwsza próba
uwodzenia została zakończona totalnym fiaskiem.
Kowoboj, siedzący po lewej, nachylił się w stronę
Branda.
- A ty co, nie świętujesz? Żadnego szampana, nic?
- Które to zwycięstwo, trzecie? - zagadnęła słod­
kim głosem panna, siedząca po drugiej stronie stołu.
- Czwarte - odparł Brand swobodnie, kładąc
wielką dłoń, pokrytą siecią drobnych blizn, na dłoni
Toni.
Zadrżała. Misja, nie zapominaj o misji, powtarzała
w duchu. Na całej długości ciała, od ramion do kolan,
czuła ciepłą bliskość mężczyzny. Na próżno podej­
mowała kolejne próby uwolnienia się z uścisku. Co
gorsza, pachnący cynamonem, czarnowłosy kowboj
Toni niespiesznie sączyła drinka, nie spuszczając
wzroku z wejścia do baru. Rozważała już możliwość
odwrotu, gdy nagle drzwi otworzyły się i na salę we­
szła grupa mężczyzn pod przewodnictwem szatań­
skiego przystojniaka. Wstrzymała oddech i odchyliła
się na krześle, aby zobaczyć, czy Bobby Lee jest
wśród nich. Był. Tuż za mężczyznami do lokalu
wpadła grupka rozbawionych kobiet.
Ciemnowłosy kowboj, na którego wołali Brand,
znalazł się w centrum uwagi. Ludzie poklepywali go
po plecach, on zaś odnosił się do wielbicieli z iście
ojcowskim pobłażaniem. Gdy ich spojrzenia spotkały
się, Toni, speszona, spuściła wzrok. Dostrzegła w je­
go oczach ogień, niczym u gotowego do walki byka,
i poczuła przemożną chęć zakrycia wyeksponowane­
go dekoltu. Kupiona w hotelowym butiku czarna, se­
ksowna sukienka stanowiła rekwizyt niezbędny do
skutecznego odegrania zaplanowanej roli. A rola
uwodzicielki była jej dotąd całkowicie obca.
Serce Toni waliło jak młotem. Nadeszła godzina
zero. Musiała zaczynać, i to już. Jeszcze jeden łyk
margarity, głęboki wdech - i zdołała posłać Bob­
by'emu Lee uwodzicielskie spojrzenie, okraszone
najbardziej tajemniczym uśmiechem, na jaki było ją
stać. Brand nachylił się ku niemu i szepnął coś, co
Zgłoś jeśli naruszono regulamin