Sheckley Robert - Obywatel galaktyki.rtf

(605 KB) Pobierz

Robert Sheckley

 

 

 

Obywatel Galaktyki

 

Tytuł oryginału Citizen In Space

Przekład Marek Pąkcinski Marek Rudnik


The Mountain Without a Name

Góra Bez Imienia

 

Gdy Morrison opuszczał namiot dowództwa, Dengue, obserwator, spał z otwartymi ustami, rozciągnięty w płóciennym fotelu. Morrison nie zadał sobie trudu, by go obudzić. Miał wystarczająco dużo własnych zmartwień.

Musiał przyjąć delegację tubylców. Byli to ci sami idioci, którzy walili w bębny na otaczających obóz urwiskach skalnych. Potem zaś miał nadzorować zniszczenie Góry Bez Imienia. W tej chwili był tam już jego zastępca, Ed Lerner. Jednak wcześniej Morrison zamierzał jeszcze zająć się wypadkiem, który ostatnio miał miejsce.

Gdy przemierzał obóz roboczy, mijało właśnie południe; korzystając z przerwy na lunch, robotnicy jedli kanapki i popijali kawę, oparci o swe olbrzymie maszyny. Wyglądało to w miarę normalnie, jednak Morrison już dostatecznie długo był szefem robót przy rekonstrukcji planet, by umieć rozpoznać niepokojące oznaki. Nikt nie chwytał go za rękawy, nikt nie próbował zagadywać. Siedzieli po prostu na zapylonej powierzchni planety, w cieniu swoich wielkich maszyn, jakby spodziewali się kolejnego incydentu.

Tym razem zniszczeniu uległ duży niwelator terenu firmy Owen. Stał teraz przekrzywiony na złamanej osi, tam, gdzie pozostawiła go brygada awaryjna. W szoferce siedziało dwóch kierowców, czekając na Morrisona.

— Jak to się stało? — spytał podchodząc do nich.

— Nie mam pojęcia — odparł główny kierowca, ścierając z powiek kropelki potu. — Miałem wrażenie, jakby droga umknęła nam spod kół. Tak jakby nagle obróciła się na bok.

Morrison chrząknął i kopnął w olbrzymie przednie koło niwelatora. Ta maszyna była tak skonstruowana, że mogłaby spaść z sześciu metrów na litą skałę i wyjść z tego bez najmniejszego zadrapania. Niwelatory Owena należały do najodporniejszych maszyn, jakie kiedykolwiek zbudowano.

A teraz już pięć z tych, które mu przydzielono, było niesprawnych.

— Nic w tej robocie nie może iść normalnie — oznajmił kierowca–pomocnik, tak jakby to wszystko wyjaśniało.

— Stajecie się kompletnie beztroscy — powiedział strofująco Morrison. — Nie możecie tutaj kierować tym sprzętem tak, jak na Ziemi. Z jaką prędkością jechaliście?

— Piętnaście kilometrów na godzinę — odpowiedział główny kierowca.

— I ja mam w to uwierzyć? — spytał z przekąsem Morrison.

— Ależ to prawda! Droga przed nami tak jakby opadła…

— Taaa… — skonstatował dyrektor. — Kiedy wreszcie dotrze do waszych pustych czaszek, chłopaki, że nie jesteście na autostradzie do Indianapolis? Obcinam wam po pół dniówki.

Odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Na pewno byli teraz na niego wściekli. Ale to dobrze, bo uczucie irytacji powinno odwrócić ich uwagę od tego, co działo się na planecie.

Właśnie ruszał w stronę Góry Bez Imienia, gdy radiooperator wychylił się ze swojego baraku i zawołał:

— To do ciebie, Morrie! Ziemia.

Morrison wziął słuchawkę. Mimo pełnego wzmocnienia ledwie był w stanie rozpoznać głos pana Shotwella, prezesa rady nadzorczej koncernu Stal Pozaziemska. Shotwell pytał:

— Co was wstrzymuje?

— Wypadki — odrzekł Morrison.

Kolejne wypadki?

— Obawiam się, że tak, sir.

W słuchawce przez chwilę panowała cisza. W końcu Shotwell zadał pytanie:

— Ale dlaczego, Morrison? To przecież jedna z najłatwiejszych planet w naszym wykazie robót. Czy nie jest tak?

— Tak, sir — potwierdził bezwiednie Morrison. — Mieliśmy tu jednak serię pechowych wydarzeń. Ale poradzimy sobie.

— Mam nadzieję — stwierdził Shotwell. — Chciałbym mieć pewność, że tak będzie. Siedzicie tam już prawie miesiąc i nie zbudowaliście jeszcze żadnego miasta, kosmoportu ani nawet autostrady! Pojawiły się już pierwsze ogłoszenia i reklamy.

Ludzie pytają nas o szczegóły. Wielu chce się osiedlić na tej planecie, Morrison! Przedsiębiorstwa komercyjne i usługowe chcą tam założyć swoje przedstawicielstwa.

— Wiem o tym, sir.

— Z pewnością. Jednak do tego potrzebna jest zagospodarowana planeta, osadnicy zaś domagają się ustalenia definitywnej daty przeprowadzki. Jeśli my nie będziemy w stanie tego zrobić, uczyni to General Construction albo koncern Ziemia–Mars, albo Johnson i Hearn. Planety nie są aż tak rzadkim towarem. Rozumie pan to, prawda?

Od czasu gdy zaczęły się wypadki, nastrój Morrisona był mocno zwarzony. Teraz nagle eksplodował:

— Czego, do diabła, pan chce ode mnie?! — krzyknął. — Czy uważa pan, że coś zmyślam?! Może pan wziąć ten swój zawszony kontrakt i wsadzić go…

— No, dobrze już, dobrze — powiedział pośpiesznie pan Shotwell. — Nie miałem na myśli nic osobistego, Morrison. Wierzymy, wiemy, że jest pan najlepszy w dziedzinie konstrukcji planetarnych. Jednak akcjonariusze…

— Zrobię, co w mojej mocy — odpowiedział Morrison i odłożył słuchawkę.

— Ostro, ostro — wymamrotał radiooperator. — A może akcjonariusze zechcieliby zjawić się tutaj ze swoimi malutkimi szpadelkami?

— Zapomnij o tym — odrzekł Morrison i wybiegł z baraku.

Lerner czekał na niego w Punkcie Kontrolnym Able, patrząc ponuro na masyw góry. Była wyższa niż ziemski Mount Everest, a śnieg w wyższych partiach zbocza połyskiwał różowawo, odbijając przedwieczorne światło słońca. Ta góra nigdy nie została nazwana.

— Czy założyliście już wszystkie ładunki? — zapytał Morrison.

— To potrwa jeszcze kilka godzin — odrzekł z wahaniem Lerner, niewysoki, ostrożny, siwiejący człowiek. Oprócz tego, że pełnił funkcję zastępcy Morrisona, zajmował się też amatorsko ekologią. — To najwyższa góra na planecie — dodał. — Czy nie mógłbyś jej zachować?

— Nie ma takiej możliwości. To miejsce ma kluczowe znaczenie. Właśnie tutaj ma powstać port oceaniczny.

Lerner skinął głową i obrzucił górę wzrokiem pełnym żalu.

— Naprawdę szkoda — powiedział. — Nikt nigdy jeszcze się na nią nie wspinał.

Morrison odwrócił się gwałtownie i utkwił pełen wściekłości wzrok w swoim zastępcy.

— Posłuchaj, Lerner — powiedział. — Zdaję sobie sprawę z tego, że nikt jeszcze nie wspinał się na tę górę. Uświadamiam sobie, że zniszczenie jej będzie miało wymowę symboliczną. Jednak wiesz równie dobrze jak ja, że to jest nieuniknione. Po co w takim razie rozdzierać szaty?

— Nie zamierzałem…

— Moja praca nie polega na podziwianiu krajobrazów. Nienawidzę naturalnych krajobrazów. Moja robota to przekształcenie tego miejsca tak, by spełniało specyficzne wymagania ludzkich istot.

— Jesteś dość nerwowy — zauważył Lerner.

— Po prostu skończ z tymi chytrymi wycieczkami pod moim adresem.

— W porządku.

Morrison wytarł spocone dłonie w nogawkę spodni. Uśmiechnął się nieśmiało, przepraszająco, po czym powiedział:

— Wracajmy do obozu, żeby sprawdzić, co zamierza zrobić ten cholerny Dengue.

Odwrócili się na pięcie i odeszli. Lerner, rzuciwszy okiem wstecz, zobaczył czerwonawy kontur Góry Bez Imienia, odcinający się wyraźnie na tle nieboskłonu.

 

Sama planeta również pozbawiona była nazwy. Niewielka społeczność tubylców nazywała ją Umgcza lub Ongdża, ale nie miało to specjalnego znaczenia. Planeta miała pozostać bezimienna, dopóki specjaliści od reklamy z koncernu Stal Pozaziemska nie wynajdą dla niej oficjalnego miana. Powinno ono usatysfakcjonować pod względem semantycznym parę milionów potencjalnych osadników z zatłoczonych planet wewnętrznych. Do tego czasu zaś określano ją prowizorycznie jako Zlecenie 35. Na razie znajdowało się tu parę tysięcy wyposażonych w maszyny ludzi, którzy na rozkaz Morrisona mogli zdmuchiwać z jej powierzchni masywy górskie, tworzyć w ich miejscu równiny, przenosić całe potężne lasy, zmieniać bieg rzek, roztapiać czapy lodowe wokół biegunów, kształtować kontynenty, żłobić dna nie istniejących jeszcze mórz, jednym słowem czynić wszystko, by Zlecenie 35 stało się kolejnym przytulnym domem, spełniającym wymogi cywilizacji technologicznej stworzonej przez gatunek Homo sapiens.

Dziesiątki planet zostało przekształconych zgodnie z ziemskimi standardami. Zlecenie 35 nie powinno przedstawiać jakichś szczególnych problemów dla pracujących tu ekip. Było to spokojne miejsce, pełne cichych lasów i łagodnych pagórków, ciepłych mórz i falistych łańcuchów górskich widocznych na horyzoncie. Jednak coś było nie tak na tej nudnej planecie. Zdarzały się tu wypadki, których ilość przekraczała wszelkie statystyczne średnie, zaś zdenerwowani ludzie z obozu powodowali reakcję łańcuchową, która jeszcze powiększała ich liczbę. Można powiedzieć, że wszyscy przyczyniali się do powstania tego efektu. Toczyły się ostre kłótnie pomiędzy obsługą buldożerów a specjalistami od sztucznie prowokowanych eksplozji. Kucharz dostawał histerii nad kadzią tłuczonych kartofli, to znów spaniel księgowego ugryzł w łokieć rewidenta. Z drobnych wydarzeń wynikały duże incydenty.

Robota zaś — wydawałoby się prosta — ledwie się zaczęła.

 

W namiocie dowództwa Dengue nie spał już, spoglądając refleksyjnie na szklankę whisky z wodą sodową.

— I co tam? — zawołał. — Jak idzie robota?

— W porządku — odpowiedział Morrison.

Nie miał żadnej władzy nad Dengue’em i jego odżywkami. Rządowe przepisy dotyczące inżynierii planetarnej zastrzegały, że obserwatorzy z innych przedsiębiorstw mogą być obecni podczas realizacji każdego projektu. Miało to na celu wzmocnienie stworzonej przez specjalną komisję zasady „współdziałania w dziedzinie metod” w zakresie sposobów pracy na planetach. Jednak w praktyce obserwatorzy poszukiwali nie ulepszonych metod, lecz ukrytych słabości, które ich własne przedsiębiorstwa mogłyby wykorzystać. Jeśli zaś obserwator potrafił doprowadzić szefa robót z konkurencyjnej kompanii do nerwowej drżączki, tym lepiej był widziany przez swoich mocodawców. Dengue był ekspertem w tej dziedzinie.

— I do czego zabieracie się teraz? — spytał Dengue.

— Likwidujemy górę — odparł Lerner.

— Świetnie! — wykrzyknął Dengue, wyprostowując się w fotelu. — Tę dużą? — Rozłożył się swobodnie na oparciu i rozmarzonym wzrokiem zaczął wpatrywać się w sufit. — Ta góra była tu już, gdy człowiek grzebał w kurzu w poszukiwaniu larw owadów i dojadał resztki po tygrysie szablozębnym. Boże, ona jest nawet starsza! — Dengue roześmiał się radośnie i pociągnął łyk swojego drinka. — Góra trwała już na morskim brzegu, gdy człowiek, mam na myśli nasz szacowny gatunek homo sapiens, był jeszcze meduzą, próbującą zdecydować się, czy chce zamieszkiwać ocean, czy też stały ląd.

— W porządku — przerwał mu Morrison. — Wystarczy!

Dengue rzucił w jego stronę przenikliwe spojrzenie.

— Ależ Morrison, jestem z ciebie dumny, jestem dumny z nas wszystkich. Przeszliśmy długą drogę od czasu, gdy byliśmy meduzami. W ciągu jednego dnia możemy zniszczyć to, co natura tworzyła przez miliony lat. Możemy rozerwać tę śliczną górkę na strzępy i zastąpić ją betonowo–stalowym miastem, którego gwarantowana trwałość wynosi jeden wiek!

— Zamknij się! — warknął Morrison, ruszając ku niemu z poczerwieniałą z wściekłości twarzą. Lerner, powstrzymując go, położył mu dłoń na ramieniu. Uderzenie obserwatora było najlepszym sposobem na to, by zostać odprawionym z kwitkiem ze swojego stanowiska.

Dengue dokończył drinka i zaczął patetycznym tonem:

— Zejdź nam z drogi, Matko Naturo! Zadrżyjcie, prastare skały i wzgórza, zagrzmij z lęku, nieśmiertelny oceanie, aż do swych najmroczniejszych głębin, gdzie diabelskie potwory suną bezgłośnie w ciemnościach! Ponieważ Wielki Morrison przybył tu, by osuszyć ocean i uczynić zeń spokojny staw, by wyrównać góry i zbudować na ich miejscu dwunastopasmowe superautostrady, wyposażone dodatkowo w toalety dla drzew, stoły piknikowe dla krzewów, restauracje dla skał, stacje benzynowe dla jaskiń, tablice ogłoszeń dla górskich strumieni, a także wiele innych wyszukanych fanaberii, wymyślonych przez półboskiego człowieka.

Morrison wstał gwałtownie i wyszedł z namiotu, a za nim Lerner. Czuł w tej chwili, że wręcz warto byłoby rąbnąć Dengue’a w twarz i rzucić w diabły tę całą intratną posadę. Nie mógł jednak tego zrobić, ponieważ o to właśnie chodziło temu facetowi; w tym celu został wynajęty.

Morrison zadawał sobie także w duchu pytanie, czy byłby tak zdenerwowany, gdyby w tym, co mówił Dengue, nie znajdowało się ziarno prawdy?

— Ci tubylcy wciąż czekają — oznajmił Lerner, doganiając go.

— Nie chcę się z nimi teraz widzieć — odparł Morrison. Jednak z dużej odległości, z monumentalnych górskich zboczy docierał do niego odgłos bębnów i piszczałek. Był to kolejny fakt, który budził niepokój jego ludzi. — No dobrze — zgodził się w końcu.

 

Przy Północnej Bramie, w pobliżu tłumacza pracującego na użytek ludzi z obozu, stało trzech tubylców. Należeli oni do humanoidalnej rasy i byli nagimi, chudymi dzikusami z epoki kamienia łupanego.

— Czego chcą? — spytał Morrison.

— Cóż, panie Morrison, rzecz sprowadza się do tego, że zmienili zdanie — oznajmił tłumacz. — Chcą swoją planetę z powrotem i mają zamiar zwrócić wszystkie prezenty, które od nas dostali.

Morrison westchnął. Nie czuł się na siłach wytłumaczyć im, że Zlecenie 35 nie było „ich” ani w ogóle „czyjąkolwiek” planetą. Ziemia nie jest tu niczyją własnością, może być zaledwie przez kogoś zajmowana. W tym wypadku działało prawo bezwzględnej konieczności. Ta planeta w większym stopniu należała do kilku milionów ziemskich osadników, którzy mogli zrobić z niej jakiś użytek, niż do kilkuset tysięcy dzikusów, których hordy od czasu do czasu przemierzały jej powierzchnię. W każdym razie taki punkt widzenia panował w tej chwili na Ziemi.

— Więc opowiedz im znów — odezwał się Morrison — o wspaniałym rezerwacie, który pozostawiliśmy specjalnie dla nich. Zamierzamy ich karmić, ubierać, uczyć…

Od tyłu cicho podszedł Dengue.

— Zamierzamy zadziwić ich naszą szczodrością — oznajmił. — Każdemu mężczyźnie podarujemy zegarek, parę butów i wydany przez rząd katalog nasion. Każdej kobiecie szminkę do ust, mydło i zestaw prawdziwych bawełnianych firanek. Każdej wsi — dworzec kolejowy, sklep firmowy oraz…

— Teraz przeszkadzasz w pracy — przerwał mu Morrison. — I to przy świadkach.

Dengue znał reguły gry.

— Przepraszam, staruszku — powiedział, po czym wycofał się.

— Mówią, że zmienili zdanie — stwierdził tłumacz. — By wyrazić rzecz idiomatycznie, oznajmiają, że mamy wycofać się do krainy demonów na niebie albo zniszczą nas za pomocą swej potężnej magii. Ich święte bębny układają już przekleństwo na nas, duchy zaś już się zbierają.

Morrison spojrzał na dzikusów z politowaniem. Coś takiego zdarzało się z reguły na każdej planecie, na której mieszkała jakaś populacja tubylców. Zawsze pojawiały się bezmyślne groźby, wypowiadane przez barbarzyński lud o absurdalnie rozdętym poczuciu własnych możliwości, nie mający żadnego pojęcia o ogromnej sile techniki. Znał aż nadto dobrze tych prymitywnych humanoidów. Wielkie samochwały, potężni pogromcy mieszkających w okolicy licznych gatunków królików i myszy. Od czasu do czasu kilkudziesięciu z nich mogło uwziąć się na jakiegoś starego bizona, zamęczając go kompletnie przez zmuszanie do ciągłego galopu. Dopiero wtedy odważali się podejść dostatecznie blisko, by wydusić zeń życie zmasowanymi uderzeniami grotów swoich tępych włóczni.

A jaką fetę urządzali, gdy im się to wreszcie udawało! Za jakich uważali się bohaterów!

— Powiedz im, żeby zabierali się stąd w diabły — rzekł Morrison. — Powiedz, że jeśli zbliżą się do obozu, będą mogli zobaczyć trochę magii, która naprawdę działa.

— Obiecują nam wielkie kłopoty w pięciu nadprzyrodzonych dziedzinach! — krzyknął za nim tłumacz.

— Wykorzystaj to w swoim doktoracie! — odpowiedział dyrektor, a tłumacz uśmiechnął się z rozbawieniem.

Późnym popołudniem nadeszła pora zniszczenia Góry Bez Imienia. Lerner udał się tam na ostatnią inspekcję. Dengue, przynajmniej raz naprawdę pełniąc funkcję obserwatora, przeszedł po linii okopów, notując diagram rozkładu ładunków wybuchowych. Saperzy skulili się w schronach. Morrison poszedł do Punktu Kontrolnego Able.

Szefowie poszczególnych sekcji, jeden za drugim, meldowali gotowość swoich ludzi. Sekcja meteo podała najnowsze dane dotyczące pogody, stwierdzając, iż warunki do przeprowadzenia operacji są pomyślne. Fotograf zrobił ostatnie zdjęcia góry w całości.

— Zarządzam gotowość! — ogłosił Morrison przez radio, po czym usunął bezpieczniki z głównego detonatora.

— Spójrz na niebo — wymamrotał Lerner.

Morrison podniósł wzrok. Słońce miało właśnie skryć się za horyzontem i od zachodu nadeszły chmury, zakrywając niebo koloru ochry. Nad obozem zaległa cisza, nawet bębny na pobliskich wzgórzach milczały.

— Dziesięć sekund… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… — już! — wykrzyknął Morrison, po czym wcisnął guzik detonatora. W tej samej chwili poczuł silny powiew na policzku.

Na moment przed rozpadnięciem się góry Morrison zacisnął paznokcie na guziku, chcąc jakby instynktownie powstrzymać to, co nieuniknione, ponieważ jeszcze zanim usłyszał krzyki swoich ludzi, wiedział, że eksplozja przebiegła źle, że wszystko poszło fatalnie.

 

Już po wszystkim, gdy ranni zostali przeniesieni do szpitala, a zabici pochowani, siedząc samotnie w namiocie Morrison podjął próbę zrekonstruowania całego wydarzenia. Był to, naturalnie, nieszczęśliwy zbieg okoliczności: nagła zmiana kierunku wiatru, nieoczekiwania kruchość warstwy skalnej położonej tuż pod powierzchnią, awaria specjalnych warstw tłumiących eksplozję, a także zatrącająca o kryminał głupota, polegająca na umieszczeniu dwóch ładunków wybuchowych tam, gdzie mogły wyrządzić największe szkody.

Oto kolejne wydarzenie z serii wypadków całkowicie nieprawdopodobnych z punktu widzenia statystyki, powiedział sam do siebie, po czym nagle wyprostował się w fotelu.

Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że ktoś lub coś może pomagać przypadkowi.

Oczywisty absurd! Jednak rekonstrukcja planet była delikatną i niebezpieczną robotą, polegającą na żonglowaniu potężnymi siłami. Wypadki były przy tym nieuniknione, jeśli zaś ktoś im pomagał, mogły przybrać wymiar katastrofalny.

Wstał i nerwowym krokiem zaczął przemierzać bardzo ograniczoną przestrzeń swojego namiotu. Dengue wydawał się podejrzanym numer jeden. Współzawodnictwo między przedsiębiorstwami rozgorzało ostatnio z wielką siłą. Gdyby koncern Stal Pozaziemska okazał indolencję, beztroskę i bezradność wobec nieszczęśliwych wypadków, mógłby stracić koncesję, oczywiście z korzyścią dla przedsiębiorstwa Dengue’a i dla niego samego.

Wydawało się to jednak zbyt naciągane. Odpowiedzialny za to mógł być również każdy inny człowiek z obozu.

Ten mały Lerner także mógł mieć swoje motywy. Morrison stwierdził, że naprawdę nie może nikomu ufać. Być może powinien wziąć pod uwagę nawet tubylców i ich magię, polegającą, o ile się orientował, na nieświadomej manipulacji siłami psi.

Wyszedł do przedsionka i ogarnął wzrokiem dziesiątki namiotów, składających się na miasteczko jego robotników.

Którego z nich miał winić? W jaki sposób mógł ustalić odpowiedzialnych?

Z otaczających obóz wzgórz dobiegał go słaby, nieregularny rytm bębnów, należących do poprzednich właścicieli planety. Wprost przed nim widniał zaś wciąż wyszczerbiony, poważnie zniszczony kontur Góry Bez Imienia o zboczach wymiecionych lawinami.

Morrison nie spał dobrze tej nocy.

 

Następnego dnia praca szła normalnie. Wielkie ciężarówki transportowe, wypełnione chemikaliami do osuszania pobliskich bagien, ustawiły się jedna za drugą. Przyjechał także Dengue, ubrany w oficjalny strój urzędnika: spodnie koloru khaki i różową koszulkę.

— Halo, szefie! — zawołał. — Myślę, że wybiorę się z nimi, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

— Jasne, że nie — odpowiedział Morrison, sprawdzając jeszcze raz trasę, którą mieli poruszać się przez bagna.

— Dzięki. Lubię operacje tego rodzaju — oznajmił Dengue, wskakując do pierwszego buldożera na miejsce obok pilota. — Powodują one, iż czuję dumę z faktu, że jestem człowiekiem.

Osuszamy setki kilometrów kwadratowych dzikich, bezużytecznych bagnisk, by żyzne pola złociły się pszenicą tam, gdzie niegdyś kwitło tylko sitowie.

— Masz mapę? — spytał Morrison Rivierę, towarzyszącego mu brygadzistę.

— Oto ona — rzekł Lerner, podając mapę Rivierze.

— Taak… — dumał na głos Dengue. — Bagna zostaną osuszone, by stać się żyznymi pszenicznymi polami. Oto cud nauki… A przy tym jaka niespodzianka dla mieszkańców bagien! Wyobraźcie sobie konsternację kilkuset gatunków ryb, gadów, ptactwa wodnego i pozostałych zadomowionych na mokradłach istot, gdy okaże się, że ich wodny raj nagle stężał nad grzbietami! I to dosłownie stężał; co za pech! Ale, oczywiście, będą stanowić znakomity nawóz dla przyszłych upraw pszenicy…

— Dobra, zabierajcie się już! — krzyknął Morrison. Dengue pomachał radośnie i konwój ruszył w drogę. Riviera wspiął się do szoferki ciężarówki. Flynn, główny brygadzista, przejeżdżał obok swoim dżipem.

— Poczekaj chwilę! — zawołał Morrison. Podszedł do dżipa. — Chcę, żebyś uważał na Dengue’a — powiedział.

Flynn zrobił zakłopotaną minę.

— Chce pan, żebym miał go na oku? — spytał.

— Otóż to — odparł Morrison, niespokojnie zacierając ręce. — Rozumiesz, nie oskarżam nikogo, ale mieliśmy podczas tej roboty zbyt wiele wypadków. Jeśli ktoś chciał, żeby nasza sytuacja wyglądała kiepsko…

Na twarzy Flynna pojawił się drapieżny uśmieszek.

— Będę go obserwował, szefie — obiecał. — Niech pan się nie obawia o tę operację. Być może dołączy do swoich rybek na pszenicznych polach.

— Żadnych takich — ostrzegł Morrison.

— Oczywiście, że nie. Rozumiem pana doskonale, szefie.

Główny brygadzista wskoczył do swojego dżipa, który z rykiem silnika popędził na przód konwoju. Jeszcze przez pół godziny nieprzerwana procesja ciężarówek wzbijała tumany pyłu, zanim ostatnia z nich zniknęła w perspektywie. Morrison powrócił do swojego namiotu, by wypełnić raporty dotyczące postępu robót.

Po jakimś czasie odkrył jednak, że bez przerwy obserwuje odbiornik radiowy, czekając na raport Flynna. Gdyby tylko Dengue chciał zrobić cokolwiek! Nic wielkiego, tylko tyle, by udowodnić, że to jego sprawka. Wtedy on, Morrison, miałby pełne prawo rozedrzeć go na strzępy kawałek po kawałku.

Minęły dwie godziny, zanim radio się odezwało, i Morrison stłukł sobie kolano, pędząc w kierunku odbiornika.

— Tu Riviera — usłyszał. — Mamy kłopoty, panie Morrison!

— Mów!

— Przedni buldożer najwyraźniej musiał zejść z kursu. Proszę mnie nie pytać, jak to się stało. Sądziłem, że pilot wie, dokąd jedziemy… Ale drogo za to zapłacił.

— No już, gadaj, co się wydarzyło! — wrzasnął Morrison.

— Musieliśmy chyba jechać po cienkiej skorupie stałego gruntu. Gdy tylko cały konwój znalazł się na niej, jej powierzchnia pękła. Pod spodem był muł przesycony wodą. Zostało nam tylko sześć ciężarówek, resztę straciliśmy.

— A Flynn?

— Dzięki pontonom wyłowiliśmy wielu ludzi, ale Flynna nie udało się uratować.

— W porządku… — powiedział z trudem Morrison. — W porządku… Nie ruszajcie się stamtąd. Wyślę po was amfibie. Słuchaj, i jeszcze jedno… Nie wypuszczajcie z łap Dengue’a.

— To będzie trochę trudne — oznajmił Riviera.

— Dlaczego?

— No cóż, wie pan, on był w przednim buldożerze… Nie miał najmniejszej szansy.

 

Poniesione straty tak rozwścieczyły ludzi z obozu, że na gwałt potrzebowali czegoś namacalnego, na czym mogliby wyładować swoją złość. Pobili piekarza, bo upieczony przez niego chleb smakował jakoś dziwnie, i niemal zlinczowali specjalistę od dystrybucji wody, ponieważ znaleziono go w pobliżu wielkich maszyn, gdzie oficjalnie nie powinien mieć żadnego interesu. Nie usatysfakcjonowało ich to jednak i zaczęli pożądliwie spoglądać w stronę wioski tubylców.

Dzikusy z epoki kamienia łupanego zbudowały na zboczu urwiska nową osadę w pobliżu obozu ludzi; była to wioska jasnowidzów i czarowników, zebranych do kupy, żeby rzucać przekleństwa na przybyłe z niebios demony. Dzień i noc waliły tam bębny i robotnicy zaczęli rozważać możliwość przegonienia ich stamtąd, po to tylko, żeby to towarzystwo jakoś uciszyć.

Morrison ponaglał swoich ludzi do dalszej pracy. Zbudowali drogi dojazdowe, których nawierzchnia w ciągu tygodnia popękała tak, że nie nadawały się do użytku. Żywność psuła się w zastraszającym tempie, ale nikt nie kwapił się nawet ruszyć naturalnych produktów z tej planety. Podczas burzy piorun uderzył w generator, kompletnie ignorując odgromniki, które Lerner osobiście zainstalował. Pożar ogarnął połowę obozu, a gdy drużyna strażacka wybrała się po wodę, odkryła, że najbliższe strumienie w tajemniczy sposób zmieniły bieg.

Podjęto kolejną próbę wysadzenia w powietrze Góry Bez Imienia, jednak w jej następstwie doszło jedynie do strącenia kilku fantazyjnych skalnych osuwisk. Później zaś okazało się, że pięciu ludzi właśnie wtedy urządziło sobie nielegalny piknik, popijając piwo na pobliskim stoku; zostali przywaleni przez spadające skały. Po tym wypadku saperzy stanowczo odmówili podkładania kolejnych ładunków pod górę.

Ziemskie biuro przedsiębiorstwa po raz kolejny nawiązało kontakt z Morrisonem.

— A właściwie, dokładnie rzecz biorąc, co idzie nie tak, jak powinno? — spytał pan Shotwell.

— Powiedziałem już panu, że nie mam pojęcia.

Po chwili milczenia Shotwell spytał cicho:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin