Joseph Conrad
Sześć opowieści
A set of six
Sześć opowiadań zebranych w tym tomie jest wynikiem czterech lat dorywczej pracy. Daty ich powstania są odległe, a pochodzenie różnorodne. Żadne z nich nie jest związane bezpośrednio z osobistymi doznaniami. We wszystkich fakty są z założenia prawdziwe, przez co rozumiem, że nie tylko mogły się zdarzyć, lecz że się rzeczywiście zdarzyły. Na przykład ostatnia opowieść tego tomu, ta, którą nazwałem patetyczną, a której pierwotny tytuł jest Il Conde (nawiasem mówiąc z błędną pisownią), jest prawie dosłowną transkrypcją historii opowiedzianej mi przez pewnego czarującego starego dżentelmena, którego spotkałem we Włoszech. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest tam tylko to. Każdy może dostrzec, że jest tam coś więcej niż dosłowne sprawozdanie, ale rozeznanie, gdzie on skończył, a ja zacząłem, trzeba pozostawić wnikliwości czytelnika, dla którego problem ten może być interesujący. Nie chciałbym twierdzić, że problem ten bezwarunkowo jest wart zachodu. Natomiast jestem pewien, że jest nie do rozwiązania, bowiem dotychczas nie mogłem go sobie zupełnie wyjaśnić. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że osobowość opowiadającego była wyjątkowo sugestywna niezależnie od historii, którą mi opowiadał. Dowiedziałem się kilka lat temu, że umarł daleko od swojego ukochanego Neapolu, gdzie rzeczywiście przytrafiła mu się owa ,.ohydna awantura”.
Tak to więc genealogia Il Conde jest prosta. W wypadku innych opowieści jest inaczej. Różnorodne elementy złożyły się na ich kompozycję. Charakteru wielu z nich zapomniałem, nie mając zwyczaju robić notatek przed lub po fakcie. Mam na myśli fakt pisania opowieści. Z Gaspara Ruiza pamiętam najlepiej to, co napisałem, a w każdym razie zacząłem, w miesiąc po skończeniu Nostromo. Lecz poza terytorium, i to nieźle rozległym (cały kontynent południowo–amerykański), powieść i opowiadanie nie mają z sobą nic wspólnego ani w nastroju, ani w zamierzeniu i z pewnością nie w stylu. Stylem po większej części jest tu styl generała Sattttier—ry, a stary wojak, stwierdzam to z zadowoleniem, jest przez cały czas bardzo wierny sobie. Patrząc teraz beznamiętnie na różnorakie drogi, jakimi ta opowieść mogła się potoczyć, nie mogę uczciwie stwierdzić, że obeszłoby się bez generała Santienry. To właśnie on, stary człowiek mówiący o dniach swojej młodości, nadaje charakter i posmak prawdy całemu opowiadaniu, czego prawdopodobnie nie uzyskałbym bez jego pomocy. W samym tworzeniu jego osoba oczywiście nie mogła się na nic przydać, ponieważ rzecz całą trzeba by było utrzymać w ramach jego prostego umysłu. Wszystko to jest tylko żmudnym grzebaniem we wspomnieniach. Obecnie wydaje mi się, że historii nie można było opowiedzieć inaczej. Wzmiankę o człowieku nazwiskiem Gaspar Ruiz znalazłem w książce kapitana Basila Hall z floty królewskiej, który przez pewien czas w latach 1824–28 był starszym oficerem małego brytyjskiego szwadronu na zachodnim wybrzeżu Ameryki Południowej. Jego książka opublikowana w latach trzydziestych odniosła pewien sukces i przypuszczam, że do dziś można ją znaleźć w niektórych czytelniach. Kto ciekawy, a nie ufający mojej wyobraźni, niech zajrzy do tego drukowanego dokumentu, tom drugi, zapomniałem jaka strona, ale jest to gdzieś pod koniec. Inny dokument związany z tą opowieścią to list, utrzymany w zgryźliwym, ironicznym tonie, od pewnego przyjaciela z Burmy; znajdują się tam uwagi krytyczne o „dżentelmenie z działem na plecach”; tego jednak nie zamierzam udostępnić publiczności, a jednak historia z owym działem rzeczywiście się zdarzyła lub przynajmniej muszę temu wierzyć, bo ją pamiętam, opisaną rzeczowym tonem w pewnej książce, którą czytałem jako chłopiec, a dla nikogo w świecie nie zamierzam porzucić wierzeń mojego chłopięctwa.
Bestia, jedyna opowieść marska tego tomu, podobnie jak Il Conde wiąże się z bezpośrednim opowiadaniem i opiera się na wrażeniach zebranych niemal na gorąco z ludzkich warg. Nie wyjawię rzeczywistej nazwy zbrodniczego statku; po raz pierwszy dowiedziałem się o jego zbrodniczych obyczajach od późniejszego kapitana Blake’a, dowodzącego pewnym angielskim, statkiem, na którym służyłem w roku 1884 jako drugi oficer. Kapitan Blake był tym właśnie z moich dowódców, którego wspominam z najgłębszą czcią. Nakreśliłem jego sylwetkę, nie wymieniając nazwiska, w pierwszym eseju Zwierciadła morza. W swoich młodych latach zetknął się sam z bestią i to jest, być może, powodem, dla którego włożyłem opowieść w usta młodego człowieka i zrobiłem z tego to, co czytelnik sam zobaczy. Istnienie bestii było faktem. Koniec bestii, tak jak został opisany, również jest faktem, dobrze znanym w swoim czasie, chociaż rzeczywiście przydarzył się innemu statkowi, wielkiej piękności kształtów i nieposzlakowanego charakteru, który na pewno zasłużył na lepszy los. Bez skrupułów przystosowałem to do potrzeb mojej opowieści, myśląc, że jest w tym pewna przenośnia o wyrównaniu krzywd. Ufam, że to małe szachrajstwo nie rzuci cienia na moją pisarską uczciwość nowelisty.
O Szpiegu i Anarchiście nie powiem z kolei nic. Pochodzenie tych opowieści jest tak beznadziejnie skomplikowane, że z takiego dystansu czasu nie warto tego próbować rozwikłać. Znalazłem je i tu umieściłem. Dociekliwy czytelnik odgadnie, że znalazłem je w sobie, lecz jak do tego doszło, po większej części zapomniałem; a co do reszty, doprawdy nie wiem, dlaczego miałbym się bardziej obnażać, niż to już zrobiłem.
Pozostaje mi tylko teraz wspomnieć o Pojedynku, najdłuższej opowieści w książce. Dostąpiła ona sama jedna zaszczytu publikacji w ilustrowanym tomiku pod tytułem Punkt honoru. Było to wiele lat temu. Teraz przeniesiono ją na właściwe miejsce, miejsce, które zajmuje w tej książce, wraz z całą moją późniejszą pracą redakcyjną. Pochodzenie opowiadania jest niezwykle proste. Wyrasta z dziesięciu linijek zaczerpniętych z pewnej prowincjonalnej gazety wydawanej na południu Francji. Wzmianka ta, wywołana pojedynkiem, który zakończył się fatalnie, między dwiema znanymi paryskimi osobistościami, odnosi się w pewnym sensie i do innego „dobrze znanego faktu” o dwóch oficerach z wielkiej armii napoleońskiej, którzy stoczyli z sobą serię pojedynków w przerwach między wojnami. Powód był błahy, ale nigdy nie został wyjaśniony. Musiałem więc go wymyślić; sądzę, że charaktery dwu oficerów, których wymyśliłem, są dosyć przekonywające przez samą siłę absurdu. Prawdą jest, że dla mnie historia ta jest niczym innym, jak tylko poważną i gorliwą próbą stworzenia opowiadania historycznego. Słyszałem wiele w dzieciństwie o wielkiej epopei napoleońskiej. Naprawdę odnosiłem wrażenie, że czułbym się w tej epoce jak u siebie, i właśnie Pojedynek jest rezultatem tego uczucia lub — jeśli czytelnik woli — tego zarozumiałego przypuszczenia. Nie zaznałem niepokojów sumienia z powodu tego utworu. Oczywiście, opowiadanie mogłoby być lepiej zrobione. Każda praca mogłaby być lepiej zrobiona. Lecz jest to ten rodzaj refleksji, który należy odważnie odrzucić, jeśli nie zamierza się każdego swojego pomysłu pozostawić na zawsze w sferze jakiś osobistych wizji i nietrwałych urojeń. Jakże wiele z tych wizji ulatywało mi z pamięci! Ta jednak pozostała — jako świadectwo odwagi lub — jeśli wolicie — jako dowód porywczości. Najchętniej wspominam opinię pewnych francuskich czytelników, którzy zaryzykowali twierdzenie, że na tych około stu stronach oddałem „cudownie” ducha epoki. Zbytek łaskawości, oczywiście; lecz nawet gdyby tak było, tulę ją do piersi, bowiem naprawdę jest to właśnie to, co usiłowałem złapać w swoją małą siatkę: Duch Epoki — w szczęku zbroi, nigdy czysto wojskowy, młodzieńczy, prawie dziecinny w egzaltacji uczuć, naiwnie heroiczny w swej wierze.
J. C.
1920
Les petites marionettes
Font, font, font,
Trois petits tours,
Et puis s’en vont!
Nursery Rhyme
Małe marionetki
Zmieniają szyk,
Jeszcze trzy kółeczka,
A potem — myk!
Rymy dziecięce
PANNIE M.H.M. CAPES
Gaspar Ruiz
Rewolucja wydobywa wiele dziwnych postaci z ukrycia, które w okresach niezakłóconego porządku społecznego jest zwykłym losem istnień prostych.
Niektóre jednostki stają się sławne dla swych występków i cnót czy też po prostu dla swych czynów, które chwilowo mogą mieć znaczenie; potem zapomina się o nich. Tylko imionom nielicznych przywódców dane jest przetrwać koniec zbrojnej walki, aby potem przejść do historii i znikłszy z żywej pamięci ludzkiej żyć nadal w książkach.
Imię generała Santierry dostąpiło tej zimnej, papierowo–atramentowej nieśmiertelności. Był to południowy Amerykanin z dobrej rodziny, a dzieła, które ukazały się za jego życia, zaliczały go do oswobodzicieli tej ziemi spod ciemięskich rządów hiszpańskich.
Długa ta wojna, prowadzona z jednej strony o niepodległość, z drugiej zaś o władzę, nabrała z biegiem lat i przy zmiennych kolejach losu dzikości i bezwzględności walki na śmierć i życie. Wszelkie uczucie miłosierdzia i litości zniknęło w powodzi namiętności politycznych. I, jak zwykle na wojnie, masy, które przy ostatecznym wyniku mają najmniej do zyskania, ucierpiały najwięcej, zarówno w osobach swych nieznanych przedstawicieli, jak i na ubogim siwym dobytku.
Generał Santierra rozpoczął służbę jako porucznik armii patriotycznej, stworzonej i dowodzonej przez sławnego San Martina, późniejszego zdobywcę Limy i oswobodziciela Peru. Właśnie odbyła się wielka bitwa nad brzegami rzeki Bio–Bio. Pomiędzy wziętymi do niewoli rozbitkami wojsk rojalistycznych był żołnierz nazwiskiem. Gaspar Ruiz. Jego ogromna postać i potężna głowa wyróżniały go wśród współjeńców. Osoba tego człowieka nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Przed kilkoma miesiącami zniknął z szeregów armii republikańskiej po jednej z wielu potyczek, które poprzedziły wielką bitwę. Teraz, schwytany z, bronią w ręku wśród rojalistów, nie mógł oczekiwać innego losu jak tego tylko, że jako dezerter zostanie rozstrzelany.
Mimo to Gaspar Ruiz nie był dezerterem; nie posiadał on umysłu dość żywego, by ocenić dodatnie strony i niebezpieczeństwa zdrady. Dlaczego miałby przejść na stronę przeciwną? Właściwie wzięto go do niewoli, gdzie musiał cierpieć wiele braków i złe obchodzenie. Żadna z obydwu stron nie odznaczała się względnością wobec siwych przeciwników. Przyszedł więc w końcu dzień, kiedy kazano mu razem z innymi schwytanymi powstańcami maszerować w pierwszym szeregu oddziałów królewskich. W ręce wciśnięto mu muszkiet. Wziął go i maszerował. Wcale nie miał ochoty dać się zabić w sposób szczególnie okrutny za to, że nie wzbraniał się maszerować. Nie wiedział, co to jest bohaterstwo, ale miał zamiar rzucić muszkiet przy pierwszej sposobności. Tymczasem ładował i strzelał ze strachu, aby za pierwszą oznaką niezadowolenia którykolwiek z niepłatnych oficerów króla hiszpańskiego nie strzelił mu w łeb. Te swoje prymitywne myśli próbował wytłumaczyć sierżantowi, komendantowi straży, strzegącej jego i około dwudziestu podobnych mu dezerterów, których razem skazano na rozstrzelanie.
Było to w czworoboku fortu, na tyle baterii, które panowały nad przystanią Valparaiso. Oficer, który stwierdził jego tożsamość, odszedł nie zwracając uwagi na jego sprzeciwy. Los jego był przypieczętowany, ręce mocno związane na plecach, a całe ciało obolałe od licznych razów kija i kolby muszkietu, którymi popędzano ich przez całą bolesną drogę, ad miejsca pojmania do bramy fortu. Było to zresztą jedynym dowodem stałego zainteresowania, jakim więźniów darzyła eskorta w czasie czterodniowego pochodu przez słabo nawodnioną część kraju. Przy przechodzeniu nielicznych strumieni pozwalano im zaspokajać pragnienie, co czynili chłepcąc wodę skwapliwie jak psy. Wieczorem, gdy na postoju, skatowani na śmierć, padali na kamienisty grunt, rzucano pomiędzy nich parę ochłapów mięsa.
Gdy więc wczesnym rankiem stanęli w podwórzu kasztelu po wytężonym marszu całonocnym, gardło Gaspara Ruiza było wyschnięte, a usta wypełniał mu język wielki i wyschły.
Ale oprócz pragnienia nurtowała Gaspara Ruiza głucha złość, której co prawda nie potrafił dać właściwego wyrazu, gdyż jego siły umysłowe nie mogły żadną miarą równać się z jego siłą fizyczną. Inni skazańcy pospuszczali głowy uporczywie patrząc w ziemię. Lecz Gaspar Ruiz powtarzał nieustannie: „Dlaczego miałbym dezerterować do rojalistów? Dlaczego miałbym dezerterować? Powiedzcie mi, Estaban!”
Zwrócił się z tym do sierżanta, który przypadkowo pochodził z tej samej okolicy co on. Ale sierżant wzruszył tylko chudymi ramionami i nie zwracał więcej uwagi na basowy szept za swymi plecami. I rzeczywiście, trudno zrozumieć, dlaczego Gaspar Ruiz miałby dezerterować. Takim jak on nazbyt źle się wiodło, by mogli odczuć ujemne strony jakiejkolwiek formy rządu. Nie było żadnego powodu, dla którego Gaspar Ruiz miałby sobie życzyć, by utrzymało się panowanie króla hiszpańskiego. Ale równie miało troszczył się o jego upadek. Po stronie niepodległościowców znalazł się w sposób bardzo zrozumiały a prosty. Pewnego poranku zjawiła się banda patriotów, otoczyła w oka mgnieniu rancho*[1] jego ojca, zakłuła psy i okulawiła tłustą krowę, wszystko wśród okrzyków: Viva la Libertad*[2]. Oficer ich po długim a orzeźwiającym śnie prawił o wolności z zapałam i wymownie. Gdy wieczorem odeszli biorąc najlepsze konie Ruiza–ojca w zamian za swe kulawe szkapy, Gaspar Ruiz poszedł z nimi, zachęcony do tego w sposób stanowczy przez wymownego oficera.
Niedługo potem zjawił się oddział wojsk rojalistycznych celem uspokojenia okręgu, spalił rancho, uprowadził resztę koni i bydła, a pozbawiwszy staruszków wszelkiego dobra ziemskiego zostawił ich siedzących pod krzakami, by mogli rozkoszować się bezcenną radością istnienia.
Gaspar Ruiz, skazany na śmierć jako dezerter, nie myślał ani o swej wiosce rodzinnej, ani o rodzicach, dla których był zawsze dobrym synem, gdyż był człowiekiem łagodnego charakteru i wielkiej siły fizycznej. Praktyczne znaczenie tej ostatniej cechy dla jego ojca podnosiło to Jeszcze, że syn odznaczał się posłuszeństwem. Gaspar Ruiz był pokojowo usposobioną istotą.
Me teraz doprowadzono go do pewnego rodzaju głuchego buntu, gdyż bynajmniej nie miał ochoty zginąć śmiercią zdrajcy.
Nie był przecież zdrajcą. Raz jeszcze odezwał się do sierżanta:
— Wy wiecie, że nie zdezerterowałem, Estaban. Wiecie, że wraz z trzema innymi zostałem między drzewami, by powstrzymać nieprzyjaciela, gdy patrol ociekł.
Podporucznik Santierra, wówczas nieomal chłopak jeszcze, nieprzyzwyczajony do krwawych głupstw wojny, przystanął w pobliżu, jakby przyciągnięty widokiem tych, którzy mieli być rozstrzelani — „dla przykładu” — jak powiedział commandante. Z uśmiechem wyższości zwrócił się sierżant do młodego oficera, nie radząc nawet spojrzeć na jeńca:
— Dziesięciu ludzi nie wystarczyło, by go wziąć do niewoli, mi teniente*[3]. Poza tym trzej inni powrócili do oddziału, gdy się ściemniło. Dlaczegóżby on, nie ranny i z nich wszystkich nasilniejszy, nie mógł zrobić tego samego?
— Moja siła nic nie znaczy wobec jeźdźca z lassem — żywo zaoponował Gaspar Ruiz. — Z jakie pół mili ciągnął mnie za swym koniem.
Na to doskonałe wyjaśnienie sierżant tylko uśmiechnął się pogardliwie. Młody oficer odszedł szybko, aby odnaleźć swego commandante.
W chwilę potem adiutant wyszedł z kasztelu i przechodził tamtędy. Był to nieokrzesany cherlak, w obszarpanym mundurze, z głosem chrapliwym, a twarzą bezmyślną i żółtą. Od niego to dowiedział się sierżant, że skazańcy nie będą rozstrzelani przed zachodem słońca. Wobec tego prosił o wskazówki, co ma z nami robić do tego czasu.
Adiutant rozejrzał się gniewnie po dziedzińcu, potem wskazał na drzwi małej wartowni, podobnej nieco do celi więziennej, do której powietrze i światło dochodziło przez mocno zakratowane okno, i rzekł:
— Wsadźcie tam tych łajdaków.
Sierżant ścisnął silniej kij, który nosił z mocy swego urzędu, i wykonał rozkaz ochoczo i z zapałem. Gaspara Ruiza, który ruszał się powoli, począł okładać po głowie i plecach. Gaspar stał przez chwilę cicho pod gradem uderzeń, w zamyśleniu przygryzając wargi, jakby pochłaniał go jakiś skomplikowany proces myślowy, potem powoli (ruszył za innymi. Drzwi zamknięto, adiutant wziął klucz.
Gdy nadeszło południe, w nisko sklepionej izbie zapełnionej tak, że można się było udusić, gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Więźniowie cisnęli się do okna błagając straż o kroplę wody; lecz żołnierze pozostawali w swych leniwych pozycjach rozłożywszy się pod ścianą, gdzie było jeszcze trochę cienia, strażnik zaś usiadłszy tyłem do drzwi palił papierosa i od czasu do czasu filozoficznie wznosił brwi. Gaspar Ruiz utorował sobie drogę do okna przy pomocy nieodpartej siły. Jego potężna pierś potrzebowała więcej powietrza niż inne; wielka twarz, wsparta brodą ma parapecie i przyciśnięta mocno do krat, wyglądała tak, jakby dźwigała na sobie wszystkie inne twarze cisnące się do powietrza. Jękliwe błaganie zmieniło się niebawem w rozpaczliwy wrzask, a gromadne wycie tych spragnionych ludzi sprawiło, że młody oficer, który właśnie przechodził przez podwórze, zmuszony był wprost krzyczeć, aby go usłyszano.
— Dlaczego nie dacie więźniom wody?
Sierżant usprawiedliwiał się z miną bolejącej niewinności, że przecież wszyscy skazani są ma to, by za kilka godzin umrzeć.
Porucznik Santierra tupnął nogą.
— Są skazami na śmierć, ale nie na tortury! — krzyknął. — Dajcie im natychmiast wody.
Pod wpływem widocznego gniewu porucznika żołnierze poczęli się krzątać, a wartownik podniósł muszkiet i stanął na baczność.
Gdy jednak znaleziono kilka dzbanków i napełniono je u studni, okazało się, że nie można ich padać przez kratę, ponieważ była zbyt gęsta. Wobec nadziei, że będzie można zaspokoić pragnienie, krzyki ludzi tratowanych w walce o to, by znaleźć się jak najbliżej okna, brzmiały rozdzierająco. Lecz gdy żołnierze, którzy podnieśli dzbany dla okna, bezradnie postawili je znów na ziemi, wrzaski z powodu doznanego zawodu stały się jeszcze straszniejsze.
Żołnierze armii niepodległościowej nie byli zaopatrzeni w manierki. Znalazł się mały kubek cynowy, ale samo zbliżanie go do okna stało się przyczyną takiego wycia bólu i wściekłości, wydobywającego się z niewyraźnej masy ciał za twarzami przywartymi w naprężeniu do krat, że porucznik Santierra zawołał:
— Nie, nie! musicie im otworzyć, sierżancie!
Sierżant wzruszył ramionami i wyjaśnił, że nie ma prawa otworzyć drzwi, nawet gdyby miał klucz. Lecz klucza nie posiada. Adiutant garnizonu zabrał go. Ci ludzie robią zresztą zbyt wiele niepotrzebnego hałasu, gdyż po zachodzie słońca muszą tak czy owak umrzeć. Dlaczego nie rozstrzelano ich zaraz rano, tego nie rozumie.
Porucznik Santierra gwałtownie odwrócił się plecami do okna. Na jego gorące przedstawienia commandante odłożył egzekucję. To ustępstwo zrobiono mu z uwagi na jego rodzinę oraz wysokie stanowisko jego ojca wśród przywódców partii republikańskiej. Porucznik Santierra miał nadzieję, że komenderujący generał przybędzie w godzinach przedpołudniowych do fortu, a w szlachetności swej mniemał, że naiwne jego wstawiennictwo skłoni tego surowego człowieka do ułaskawienia kilku przynajmniej więźniów.
Po d wpływem zmiany uczuć krok ten wydał mu się teraz karygodnym i próżnym mieszaniem się w nie swoje sprawy. Nagle uświadomił sobie, że generał nie będzie chciał nawet słuchać jego prośby. Nie mógł tych ludzi uratować i tylko ściągnął na siebie odpowiedzialność za cierpienia, przydane teraz do ich okrutnego losu.
— Idź zaraz i przynieś klucz od adiutanta — rzekł.
Sierżant potrząsnął głową z nieśmiałym uśmiechem, podczas gdy jego oczy zwrócone były w bok na twarz Gaspara Ruiza, który nieporuszony i milczący patrzał przez okno pod zwałem innych twarzy krzyczących, znędzniałych i wykrzywionych.
— Jaśnie wielmożny pan adiutant de Plaza — wyszeptał sierżant — odbywa właśnie sjestę.
A nawet gdyby on, sierżant, uzyskał teraz dostęp do niego, to jedynym spodziewanym wynikiem widzenia byłby fakt, iż wypędzono by mu kijami duszę z ciała za to, iż ważył się przeszkodzić jaśnie wielmożnemu panu adiutantowi w czasie odpoczynku. Tu zrobił przepraszający ruch, potem stanął wyprostowany jak kij, skromnie spoglądając na brązowe palce swych nóg.
Porucznik Santierra drżał z oburzenia, ale ociągał się. Piękna, okrągła twarz oficera, gładka jak u dziewczyny, płonęła wstydem bezradności, która go upokarzała. Bezwąsa górna warga drgała: zdawało się, że chwila jeszcze, a wybuchnie albo paroksyzmem wściekłości, albo łzami rozpaczy.
W pięćdziesiąt lat potem generał Santierra, czcigodny świadek czasów rewolucji, mógł jeszcze dokładnie przypomnieć sobie uczucia młodego porucznika. Odkąd zaprzestał jazdy konnej, a nawet chodzenie poza granicami własnego ogrodu stało mu się uciążliwe, największą przyjemnością generała było to, że mógł u siebie przyjmować oficerów cudzoziemskich armii, którzy przybywali do portu. Anglików, jako dawnych towarzyszy broni, lubił więcej od innych. Marynarze angielscy wszystkich stopni przyjmowali jego gościnność z zaciekawieniem, gdyż znał on lorda Cochrana, a na pokładzie patriotycznej floty, stojącej pod rozkazami tego znakomitego żeglarza, brał udział w odcięciu i operacjach blokadowych pod Callao — w jednym z najsławniejszych epizodów walk o niepodległość i najzaszczytniejszych kart angielskiej tradycji bojowej. Ten sędziwy weteran armii wolnościowej był doskonałym znawcą języków. A sposób, w jaki głaskał swą długą, białą brodę, ilekroć zabrakło mu francuskiego lub angielskiego słowa, nadawał wspomnieniom jego coś ze swobodnej godności.
— Tak, moi przyjaciele — mawiał do swych gości — czegóż chcecie? Byłem młody, nie miałem doświadczenia, a mój stopień zawdzięczałem jedynie wielkiemu patriotyzmowi mego ojca, Panie świeć nad jego duszą. Czułem się niesłychanie upokorzony, nie tylko nieposłuszeństwem mego podwładnego, który, koniec końców, był odpowiedzialny za więźniów, ale tym, że będąc nieomal chłopcem bałem się pójść do adiutanta po klucz. Już przedtem dał mi się we znaki jego język rubaszny i złośliwy. Ponieważ był człowiekiem prostym i nie posiadającym żadnych zasług prócz zalet swej dzikości, dawał mi odczuć swą pogardę i niechęć od pierwszego dnia mego pobytu w batalionie, który stał w forcie. A upłynęło zaledwie czternaście dni! Chętnie byłbym spotkał się z nim z bronią w ręku, ale przed drażniącą brutalnością jego drwin wzdrygałem się.
Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przedtem albo potem czuł się równie nędznie jak wówczas. Drażliwość moja dręczyła mnie tak, że pragnąłem, aby sierżant na miejscu skonał, by tępi żołnierze, wpatrujący się we armie, trupem padli, a nawet tych biedaków, którym za moim wstawiennictwem odroczono wykonanie wyroku, pragnąłem widzieć już nieżywych, gdyż nie mogłem bez wstydu spojrzeć im w oczy. Cuchnący żar niby oddech piekła wychodził z ciemnej izby, w której zamknięci byli więźniowie. Ci, którzy znajdowali się przy oknie, słysząc, co się dzieje, szydzili ze mnie w ostatniej rozpaczy; jeden z nich, niewątpliwie obłąkany, żądał nieustannie, bym kazał żołnierzom strzelać przez okno. Jego chorobliwa wymowność rozdzierała mi serce, a nogi moje stały się ciężkie jak ołów. W pobliżu nie było żadnego wyższego oficera, do którego mógłbym się zwrócić. Nie mogłem zdobyć się nawet na tyle energii, by odejść.
Zdrętwiały od wyrzutów sumienia, stałem obrócony tyłem do okna. Proszę nie wyobrażać sobie, że trwało to długo. Ile to trwać mogło? Minutę? Jeśli czas ten mierzyć cierpieniem duchowym, to chyba sto lat, dłużej, niż wynosi całe moje życie od tego czasu. Nie, na pewno nie trwało to nawet minuty. Ochrypły ryk zamierał nieszczęśliwcom w wyschniętych gardłach; nagle rozległ się głos mówiący spokojnym szeptem. Głos ów wzywał mnie, bym się odwrócił.
Głos ten, señores, wychodził z ust Gaspara Ruiza. Nie mogłem widzieć jego ciała: kilku współwięźniów wlazło mu na plecy, a on trzymał ich na sobie. Mrużył oczy nie patrząc na mnie. Wydawało się, że to oraz ruch jego warg było wszystkim, co mógł zrobić przywalony takim ciężarem. Gdy się odwróciłem, głowa ta, która zdała się nadludzka, gdy pod zwałem innych głów wsparła się brodą na parapecie, zapytała mnie, czy rzeczywiście chcę ugasić pragnienie więźniów.
Odparłem żywo: „Tak, tak!”, i podszedłem bliżej okna. Byłem jak dziecko i nie wiedziałem, co z tego wyniknie. Pragnąłem tylko, alby ktoś dodał mi otuchy w mej bezradności i cierpieniu.
— Czy może wasza wielmożność, señor teniente, uwolnić ręce moje z więzów? — zapytał mnie Gaspar Ruiz.
Rysy jego nie wyrażały ani Obawy, ani nadziei; ciężkie powieki przysłaniały mu oczy, a wzrok przechodził tuż obok mnie, w głąb podwórzy.
Odpowiedziałem, jąkając się, jak w złym śnie:
— Czego chcesz? Jak mogę się dostać do więzów na twych rękach?
—Spróbuję, co będę mógł zrobić — odparł; i nagle ta wielka, nieruchomo patrząca głowa poruszyła się, a wykrzywione twarze, cisnące się w oknie, runęły w dół i zniknęły. Jednym ruchem strząsnął z siebie cały ciężar — taka była jego siła.
Ale nie tylko strącił ich z siebie, lecz uwolnił się od ich naporu i na chwilę znikł mi z oczu. Przez jakiś czas w oknie nie było nikogo. On tymczasem rozbijał się wewnątrz, a kopiąc i potrącając barkami, robił dla siebie wolne miejsce w ten jedyny dostępny mu sposób, gdyż ręce miał związane na plecach.
W końcu odwrócił się tyłem do okna i przez kratę wyciągnął do mnie swoje ręce, wielokrotnie okręcone liną. Ręce te, opuchniętej z nabrzmiałymi żyłami, były ogromne i nieforemne. Widziałem jego pochylone plecy. Były bardzo szerokie. Głos jego podobny był do pomruku byka.
— Tnij, señor teniente! Tnij!
Wyciągnąłem szablę, którą nowa, nieskalana klinga nie pełniła dotąd żadnej służby, i przeciąłem liczne zwoje skórzanego stryka. Czyniłem to nie zdając sobie sprawy, dlaczego i po co to robię, lecz jakby pod wpływem wiary w tego człowieka.
Sierżant wykonał ruch, jakby chciał krzyczeć, ale zdumienie pozbawiło go głosu, stał więc z otwartymi ustami, jak gdyby nagle zidiociał.
Włożyłem szablę do pochwy i zwróciłem się do żołnierzy. Miejsce ich zwykłej, tępej martwoty zajął wyraz przerażonego oczekiwania. Słyszałem głos Gaspara Ruiza, który krzyczał wewnątrz, ale słów jego zrozumieć nie mogłem. Przypuszczam, iż to, że miał ręce wolne, podniosło znacznie jego siły; mam na myśli duchowy wpływ., jaki na ludzi ciemnych ma wyjątkowa siła fizyczna. W rzeczywistości bowiem nie należało go się obawiać więcej niż przedtem, gdyż odrętwienie ramion i rąk musiało potrwać czas jakiś.
Sierżant odzyskał wreszcie mowę.
— Święci niebiescy! — zawołał — będzie nam potrzeba konnego z lassem, aby go znów unieszkodliwić, gdy przyjdzie go prowadzić na miejsce stracenia. Nic, tylko wprawny enlazador*[4] na dobrym koniu może dać mu radę. Pan porucznik był łaskaw zrobić coś bardzo niemądrego!
Mc nie mogłem mu na to odpowiedzieć. Sam byłem tym zaskoczony, a teraz czułem dziecinną ciekawość, co z tego wyniknie. Ale sierżant myślał o trudnościach przy obezwładnianiu Gaspara Ruiza, gdy przyjdzie czas, by „dać przykład”.
—A może — niespokojnie ciągnął sierżant — będziemy musieli go zastrzelić, jeśli się wyrwie, gdy otworzy się drzwi?
Chciał rozwodzić się dalej na temat swych obaw o właściwe wykonanie wyroku, ale przerwał to nagłym okrzykiem, po czym jednemu z żołnierzy wyrwał z rąk muszkiet i stanął w oczekiwaniu ze wzrokiem utkwionym w okno.
Gaspar Ruiz wylazł na parapet a usiadł tam oparłszy nagi o gruby mur i podniósłszy nieco kolana. Okno nie było dostatecznie szerokie, by nogi jego mogły się na nim pomieścić w całej swej długości. W pomieszaniu wydawało mi się, że chce mieć całe okno dla siebie. Wyglądał tak, jakby chciał zająć wygodną pozycję. Nikt z przebywających wewnątrz nie ważył się zbliżyć do niego, odkąd mógł bić rękami.
— Por Dios! *[5]— zamruczał sierżant za mną. — Zaraz strzelę mu w łeb i będzie wszystkiemu koniec. Przecież on jest skazany.
Na to gniewnie spojrzałem na niego.
— Generał nie zatwierdził jeszcze wyroku — rzekłem, chociaż wiedziałem doskonale, że są to puste słowa. Wyrok n...
legi007