ARTHUR C. CLARKE & GENTRY LEE
Ogród Ramy
(Przełożył Tomasz Lem)
SCAN-dal
PODZIĘKOWANIA
Wiele osób przyczyniło się do powstania tej książki. Jedną z najważniejszych był nasz redaktor, Lou Aronica, którego uwagi pozwoliły nadać książce ostateczny kształt.
Nasz przyjaciel Gerry Snyder, rozwiązujący wszelkie problemy natury technicznej, znów okazał się niezmiernie pomocny, natomiast nadzór nad wiarygodnością opisów medycznych sprawował dr Jim Willerson: do Gerry'ego i Jima należy kierować pretensje dotyczące wszelkich nieścisłości natury “technicznej" i “medycznej".
W trakcie przygotowań do pisania książki Jihei Akita dostarczył nam wiele cennych informacji o historii i zwyczajach swojego kraju, a pani Watcharee Monviboon dała się poznać jako znakomity przewodnik po Tajlandii.
Książka w dużej mierze opisuje świat widziany oczami kobiety; zarówno Bebe Barden jak i Stacey Lee chętnie odsłaniały przed nami tajniki kobiecej duszy. Szczególne podziękowania należą się pani Barden za jej wkład w postać i twórczość Benity Garcii.
Do powstania OGRODU RAMY przyczyniła się także Stacey Kiddoo Lee, której pomoc czasami okazywała się niezbędna.
W trakcie pisania książki Stacey urodziła czwartego syna, Travisa Clarke'a Lee. Dziękuję ci za wszystko, Stacey.
Dziennik Nikole
l.
29 GRUDNIA 2200
Dwa dni temu o godzinie 10.44 czasu Greenwich przyszła na świat Simone Tiasso Wakefield. Było to niezwykłe przeżycie.
Zawsze wydawało mi się, że wiele już w życiu przeszłam; tymczasem ani śmierć matki, ani zdobycie złotego medalu na olimpiadzie w Los Angeles, ani trzydzieści sześć godzin z księciem Henrykiem, ani nawet narodziny Genevieve nie wywarły na mnie takiego wrażenia i nie sprawiły takiej radości, jak pierwszy płacz Simone.
Michael był przekonany, że dziecko urodzi się w dniu Bożego Narodzenia. Wyjaśnił, że wierzy, iż “Bóg da nam w ten sposób znak" i że nasze “kosmiczne dziecko" przyjdzie na świat w dniu narodzin Jezusa. Richard jak zwykle trochę się boczył; zawsze to robi, gdy Michael zaczyna wygłaszać płomienne kazania. Ale gdy w Wigilię Bożego Narodzenia dostałam pierwszych silnych skurczów, nawet Richard się nawrócił.
Noc przed Bożym Narodzeniem udało mi się przespać. Tuż przed przebudzeniem miałam sen; spacerowałam nad stawem w Beauvois, bawiąc się z moją kaczuszką Dunois i jej towarzyszami, gdy nagle usłyszałam, że ktoś mnie woła.
Jakiś kobiecy głos powiedział, że poród będzie trudny; muszę być silna i dzielna, jeśli chcę, aby moje drugie dziecko przyszło na świat.
W dniu Bożego Narodzenia podarowaliśmy sobie skromne prezenty, które “zamówiliśmy" u Ramów. Potem zrobiłam Richardowi i Michaelowi wykład o trudnościach jakie mogą wystąpić przy porodzie. Myślę, że Simone rzeczywiście przyszłaby na świat w dniu Bożego Narodzenia gdyby nie moja świadomość całkowitego nieprzygotowania mężczyzn do odebrania porodu. Nie wykluczone, że siłą woli przesunęłam poród o dwa dni...
Jedną ze spraw o których rozmawialiśmy w Boże Narodzenie był poród pośladkowy. Już od kilku miesięcy miałam przeczucie, że płód ułożony jest nieprawidłowo, ale miałam nadzieję, że dziewczynka zdoła się jakoś obrócić...
Miałam rację, ale tylko częściowo; rzeczywiście obróciła się, ale twarz miała teraz skierowaną w górę i czubek jej główki został boleśnie ściśnięty.
W szpitalu na Ziemi lekarz prawdopodobnie zdecydowałby się na cesarskie cięcie, a następnie czuwał nad operacją przeprowadzaną przez roboty...
Potem ból stał się nie do wytrzymania. Główka dziecka została wciśnięta pomiędzy nie poddające się kości; krzycząc usiłowałam przekazać Michaelowi i Richardowi co powinni robić.
Richard był całkowicie bezradny. Nie mógł znieść myśli, że cierpię (“nie mogłem poradzić sobie z tym całym bałaganem" powiedział później) i zupełnie nie nadawał się do pomocy przy porodzie kleszczowym. Na szczęście kochany Michael, ocierając pot z czoła - choć w pomieszczeniu wcale nie było gorąco - pospiesznie wykonywał moje (nie zawsze logiczne) polecenia. Skalpelem rozciął mnie nieco szerzej i - po krótkiej chwili wahania spowodowanej intensywnym krwawieniem - już trzymał w kleszczach główkę Simone. Za trzecim razem udało mu się jakoś wcisnąć ją z powrotem i obrócić twarzą w dół.
Mężczyźni krzyczeli z radości. Ja starałam się skoncentrować na regularnym oddychaniu; obawiałam się, że stracę przytomność. Ale pomimo nieustającego bólu także pozwoliłam sobie na okrzyk radości czując, że dziecko przyszło na świat.
Richard-ojciec dostąpił zaszczytu przecięcia pępowiny. Po tym zabiegu Michael podniósł dziecko do góry, żebym mogła je zobaczyć.
- To dziewczynka - powiedział wzruszony i położył ją delikatnie na moim brzuchu. Podparłam się na łokciach, żeby na nią spojrzeć. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest uderzająco podobna do mojej matki...
Nie zasnęłam dopóki łożysko nie wyszło i dopóki z pomocą Michaela nie zaszyłam tego, co musieliśmy przeciąć. Potem straciłam przytomność i nie pamiętam, co działo się w ciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin. Byłam bardzo zmęczona; pięciominutowe skurcze zaczęły się już jedenaście godzin przed porodem...
Moja mała córeczka chętnie pije mleko. Michael twierdzi, że karmiłam ją nawet w półśnie.
Po każdym karmieniu Simone wygląda na zadowoloną; jestem szczęśliwa, że mogę ją karmić piersią. Obawiałam się, że będę miała ten sam kłopot, co z Genevieve.
Jeden z mężczyzn zawsze przebywa w pobliżu. Trochę wymuszone uśmiechy Richarda i tak sprawiają mi wiele radości. Gdy nie śpię, Michael natychmiast podaje mi Simone. Wie, jak należy ją trzymać na rękach, kołysze ją, gdy płacze, i od czasu do czasu mruczy pod nosem: “ona jest śliczna".
W tej chwili Simone śpi obok mnie, zawinięta w koc zrobiony dla nas przez Ramów. (Bardzo trudno było przekazać naszym gospodarzom czym jest materiał; największe trudności sprawiają takie pojęcia jak “miękki".)
Simone rzeczywiście jest podobna do mojej matki. Ma ciemną skórę, czarny kosmyk włosów na głowie i brązowe oczy. Z powodu ciężkiego porodu jej główka nie jest zbyt kształtna i trudno powiedzieć, żeby Simone była śliczna. Jednak Michael ma rację. Ona jest śliczna. Dostrzegam piękno ukryte w tym cudownym stworzeniu, które tak szybko oddycha. Witaj na świecie, Simone Wakefield.
2.
6 STYCZNIA 2201
Od dwóch dni jestem smutna i przygnębiona. Wiem, że po ciężkim porodzie często zdarza się takie psychiczne wyczerpanie, ale nie mogę się pozbyć poczucia klęski.
Najgorzej było dziś rano. Obudziłam się na długo przed Richardem i spojrzałam na Simone śpiącą w ramańskiej kołysce stojącej przy ścianie. Choć bardzo kocham moją córeczkę nie potrafiłam wykrzesać żadnych pozytywnych myśli o czekającej ją przyszłości. Podniecenie i radość które towarzyszyły mi od chwili jej narodzin, zniknęły bez śladu. Głowę zaprzątały mi setki myśli: jak będziesz żyć, moja maleńka Simone? I w jaki sposób my, twoi rodzice, możemy uczynić cię szczęśliwą?
Moja kochana córeczko: razem z rodzicami i poczciwym Michaelem O'Toole'em przyszło ci żyć w podziemnych grotach na kosmicznym statku Obcych. Jedyne dorosłe osoby jakie znasz pochodzą z Ziemi; jesteśmy kosmonautami, stanowimy część załogi Newtona, wysłanego z Ziemi w celu zbadania cylindrycznego olbrzyma, zwanego przez nas Ramą. Twoja matka, ojciec i generał Michael O'Toole znajdowali się na pokładzie Ramy w chwili, gdy nagle zmienił on trajektorię, aby uniknąć anihilacji przez pociski nuklearne wysłane z Ziemi.
Na wyspie nad naszą grotą znajduje się miasto pełne dziwacznych wieżowców, nazwaliśmy je Nowy Jork. Wyspę otacza pierścień zamarzniętego Morza Cylindrycznego. Według obliczeń twojego ojca docieramy właśnie do orbity Jowisza (choć sam Jowisz znajduje się teraz po drugiej stronie Słońca). Poruszamy się po hiperboli i po pewnym czasie opuścimy Układ Słoneczny. Nie znamy budowniczych tego wspaniałego statku. Wiemy natomiast, że na jego pokładzie znajdują się inne istoty, choć nie mamy pojęcia skąd się wzięły. Podejrzewamy, że niektóre z nich są nam wrogie.
Przez ostatnie dwa dni bez przerwy wracam w myślach do tego tematu i zawsze wyciągam ten sam wniosek: to niewybaczalne, aby dorośli ludzie przyczynili się do przyjścia na świat bezbronnego stworzenia i skazali je na życie w takich warunkach.
Dziś rano obliczyłam, że kończę trzydzieści siedem lat. Rozpłakałam się. Pierwsze łzy były ciche, ale potem naszły mnie wspomnienia o tym, jak dawniej spędzałam urodziny i smutek przerodził się w niemal fizyczny ból...
Żal mi było nie tylko Simone; myślałam o tej cudownej, niebieskiej planecie którą utraciliśmy. Wciąż zadawałam sobie to samo pytanie: dlaczego zdecydowałam się na dziecko w “tym całym bałaganie"?
Znów pojawiło się to słowo: bałagan. To jeden z ulubionych wyrazów Richarda. W jego słowniku “bałagan" ma nieskończenie wiele znaczeń. Wszystko co chaotyczne i wymykające się spod kontroli jest “bałaganem", bez względu na to, czy chodzi o problem natury technicznej czy rodzinną sytuację kryzysową (na przykład żonę płaczącą po porodzie).
Dziś rano Richard i Michael próbowali mnie rozweselić (co tylko pogorszyło moje samopoczucie). Dlaczego każdy mężczyzna widzący płaczącą kobietę zakłada, że to on jest przyczyną jej smutku?
Właściwie nie jestem obiektywna, Michael ma troje dzieci i na pewno wie, co teraz czuję. Spytał mnie, czy może mi w czymś pomóc. Na Richardzie moje łzy zrobiły wielkie wrażenie. Gdy obudził się i zobaczył, że szlocham, był przerażony. Najpierw pomyślał, że coś mnie boli, ale ani trochę się nie uspokoił, gdy powiedziałam, że “wszystko jest w porządku". Wytłumaczyłam mu, że jestem w depresji.
Gdy się przekonał, że nie on jest przyczyną mojego smutku w milczeniu wysłuchał moich obaw o przyszłość Simone. Przyznaję, że nie mówiłam zbyt składnie, ale on z mojej przemowy nie zrozumiał absolutnie nic. Wciąż powtarzał to samo: przyszłość Simone nie jest bardziej niepewna niż nasza i w związku z tym nie istnieje żaden logiczny powód mojego smutku; powinnam natychmiast się rozpogodzić.
Nasza dyskusja trwała przeszło godzinę, aż wreszcie Richard doszedł do słusznego wniosku, że wcale mi nie pomaga i zostawił mnie samą.
(Pisane sześć godzin później.) Czuję się nieco lepiej. Za trzy godziny skończy się moje skromne przyjęcie urodzinowe. Nakarmiłam Simone, która leży teraz obok mnie. Przed kwadransem Michael zostawił nas samych. Richard już śpi. Przez cały dzień ślęczał nad komputerem, usiłując wytłumaczyć Ramom z czego robi się porządne pieluchy.
Richard zapisuje metody jakimi komunikujemy się z tym tajemniczym kimś, kto połączony jest z klawiaturą w naszym pokoju. Za czarnym ekranem nie udało nam się dostrzec żadnych istot wiec nie wiemy, czy to rzeczywiście Ramowie spełniają nasze zachcianki. Ale dla wygody tak właśnie ich nazywamy.
Porozumiewanie się jest zarazem proste i skomplikowane; skomplikowane, bo “mówimy" do nich rysując na czarnym ekranie obrazki oraz wzory chemiczne i matematyczne, proste, gdyż składnia poleceń wprowadzanych przez klawiaturę zawiera tylko kilka znaków. Najczęściej używanym wyrazem jest “chcielibyśmy" albo “chcemy" (oczywiście nie wiemy w jaki sposób nasze żądania tłumaczone są na język Ramów, ale mamy nadzieję, że jesteśmy grzeczni; możliwe, że w rzeczywistości mówimy: “dajcie nam"). Potem następuje dokładny opis tego, czego potrzebujemy.
Najtrudniej jest ze składem chemicznym; proste przedmioty codziennego użytku takie jak mydło, papier i szkło mają dość złożoną strukturę i bardzo trudno je opisać posługując się wyłącznie symbolami. Nieraz przedmioty które otrzymujemy w najmniejszym stopniu nie przypominają tego, o co prosiliśmy. Richard odkrył wprawdzie, że możemy Ramom przedstawiać również procesy produkcyjne, ale uzyskanie nowego przedmiotu i tak zawsze odbywa się metodą prób i błędów. Początkowo te “nieporozumienia" były powodem frustracji; ubolewaliśmy nad lukami w naszym wykształceniu. Prawdę mówiąc nasza nieznajomość chemii w dużym stopniu przyczyniła się do poważnych braków w wyposażeniu nas w artykuły pierwszej potrzeby na Wielką Wyprawę (tak Richard nazywa naszą podróż w nieznane).
W tym czasie temperatura w Ramie spadła do minus pięciu stopni Celsjusza i Morze Cylindryczne zamarzło. Coraz bardziej martwiłam się, że nie jesteśmy odpowiednio przygotowani na przyjście na świat dziecka. Nasze przygotowania trwały stanowczo zbyt długo. Na przykład wybudowanie łazienki zajęło nam ponad miesiąc, a rezultat nie jest, niestety, imponujący. Problem polega na tym, że dane, które przekazujemy naszym gospodarzom, są niekompletne. Zdarza się też, że sami Ramowie sprawiają nam trudności. Wielokrotnie przekazali nam informację, że w wyznaczonym przez nas czasie nie potrafią stworzyć tego, o co prosiliśmy.
Pewnego ranka Richard oznajmił, że opuszcza naszą grotę. Zamierza dotrzeć do wojskowego Newtona, który wciąż jest zakotwiczony do zewnętrznej powłoki Ramy. Powiedział, że dostęp do bazy danych Newtona ułatwiłby nam komunikowanie się z Ramą. Przyznał także, że stęsknił się za prawdziwym jedzeniem. Wprawdzie przy życiu utrzymują nas posiłki przyrządzane przez Ramów, ale są one albo całkowicie pozbawione smaku, albo smakują okropnie.
Aby zwrócić honor naszym gospodarzom należy dodać, że nasze życzenia spełniane są w stu procentach. Choć wiemy jak za pomocą symboli określić skład chemiczny tego, co jest nam niezbędne do przeżycia, to żadne z nas nie uczyło się skomplikowanych procesów biochemicznych zachodzących w kubeczkach smakowych. Papkę, którą dostajemy do jedzenia, czasami trudno przełknąć. Po niejednym posiłku dostaliśmy nudności.
Po południu cała nasza trójka debatowała nad dobrymi i złymi stronami Wielkiej Wyprawy. Czułam się wtedy całkiem nieźle, byłam mniej więcej w połowie ciąży. Nie zachwycało mnie to, że zostanę sama w grocie, podczas gdy mężczyźni przeprawią się po lodzie na drugą stronę morza, odszukają rovera, przebrną przez Równinę Środkową i po wielokilometrowej jeździe dotrą do stacji Alfa. Wiedziałam jednak, że razem będzie im o wiele łatwiej. Zgodziłam się z nimi; wyprawa samotnego Richarda byłaby zbyt ryzykowna.
Richard był niemal pewien, że rover będzie nadawał się do jazdy, przypuszczał natomiast, że problemy mogą wystąpić przy próbie uruchomienia windy. Wiele czasu spędziliśmy dyskutując o uszkodzeniach, jakim mógł ulec wojskowy Newton na skutek wybuchów ładunków nuklearnych. Dzięki zewnętrznym kamerom Ramy Richard przekonał się, że Newton nie wygląda na uszkodzony. Możliwe że otaczając się ochronnym kokonem, Rama także jego uchronił przed nadmiernym napromieniowaniem.
Nie byłam taką optymistką. Współpracowałam z inżynierami projektującymi ochronę radiacyjną i zdawałam sobie sprawę z wytrzymałości powłoki Newtona. Wprawdzie istniało wysokie prawdopodobieństwo, że naukowa baza danych pozostała nienaruszona (zarówno jej procesor jak i bloki pamięci miały dodatkowe osłony), ale byłam pewna, że żywność uległa skażeniu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przechowywano ją w niezbyt odpowiednim miejscu i kiedyś nawet zastanawialiśmy się, czy silny wybuch na Słońcu nie spowoduje skażenia prowiantu.
Nie bałam się zostać sama. Bardziej trapiła mnie myśl, że mogą nie wrócić. Nie myślałam o żadnym konkretnym zagrożeniu, takim jak ośmiornice czy inne stworzenia, których jeszcze nie poznaliśmy. Ale zawsze istniało prawdopodobieństwo, że Rama znów zmieni kurs lub stanie się coś, co Richardowi i Michaelowi uniemożliwi powrót do Nowego Jorku...
Moi towarzysze zapewnili mnie, że nie będą podejmować zbędnego ryzyka: wejdą na pokład Newtona, zrobią swoje i od razu wyruszą w drogę powrotną.
Opuścili naszą grotę tuż po świcie dwudziestoośmiogodzinnego romańskiego dnia. Po raz pierwszy od chwili, gdy wpadłam do studni zostałam sama...
Ale przecież nie byłam całkiem sama, nosiłam w sobie Simone. To cudowne uczucie nosić w sobie dziecko, które w połowie powstało z moich genów...
Jest w tym jakaś niesprawiedliwość, że mężczyźni nie mogą mieć dzieci. Gdyby mogli, może zrozumieliby, dlaczego kobiety tak dużo myślą o przyszłości...
Trzeciego dnia nie mogłam już wytrzymać w grocie i postanowiłam pójść na spacer. W Ramie była jeszcze noc, ale mimo to postanowiłam się przejść. Było zimno i musiałam założyć skafander.
Z oddali dobiegł jakiś dziwny odgłos. Zamarłam. Po plecach zaczęły mi spływać kropelki zimnego potu. Przypływ adrenaliny musiał udzielić się także Simone, bo poczułam kilka silnych kopnięć.
W niecałą minutę później znów usłyszałam ten dźwięk: metalicznemu chrzęstowi towarzyszył teraz wysoki, przenikliwy świst.
Nie miałam żadnych wątpliwości: po Nowym Jorku chodziła ośmiornica. Zawróciłam i uciekłam do naszej groty.
Gdy w Ramie zrobiło się jasno, wróciłam do Nowego Jorku. Zbliżając się do “szopy", w której wpadłam do studni zaczęłam się zastanawiać, czy ośmiornice rzeczywiście wychodzą tylko nocą. Richard twierdzi, że to nocne stworzenia. Dwa miesiące przed zrobieniem krat do naszego “domu", Richard umieścił kamery nad grotą z ośmiornicami. Przekonaliśmy się, że stworzenia te wychodzą w nocy na powierzchnię. Po niedługim czasie ośmiornice zjadły nasze kamery, ale Richard twierdzi, że zebrał dość danych na potwierdzenie swojej hipotezy.
W każdym razie jego zapewnienia wcale mnie nie uspokoiły, gdy złowieszczy dźwięk doszedł mnie od strony naszej groty. Stałam wewnątrz “szopy" i patrzyłam w głąb studni, w której dziewięć miesięcy temu omal że nie zginęłam. Najbardziej zaniepokoiło mnie to, że dźwięk dochodził z okolic naszego ramańskiego domu. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Ruszyłam z powrotem, ostrożnie rozglądając się na boki. Po chwili odkryłam źródło hałasu: Richard za pomocą miniaturowej piły przyniesionej z pokładu Newtona ciął na kawałki ramańskie sieci.
Prostokątna siatka zwisała z jednego z trudnych do opisania przedmiotów znajdujących się w pobliżu naszej groty; miała kształt kwadratu o boku mniej więcej trzymetrowej długości.
Michael był niezadowolony z tego, że Richard “psuł sieć" tnąc ją piłą łańcuchową. W chwili gdy do nich dotarłam Richard przekonywał Michaela do swojego pomysłu, demonstrując mu korzyści płynące z posiadania takiej sieci.
Wyściskaliśmy się na powitanie, a potem mężczyźni długo opowiadali mi o swojej wyprawie.
Wyprawa poszła gładko, zarówno rover jak i winda działały, więc bez trudu dostali się na pokład Newtona. Statek był poważnie napromieniowany, więc moi towarzysze postanowili nie zabierać skażonej żywności. Zawartość bazy danych przepisali na swoje przenośne komputery. Zabrali także skrzynkę z narzędziami (skąd pochodziła piła łańcuchowa).
Od narodzin Simone obydwaj pracowali bez wytchnienia. Dzięki informacjom z bazy danych, które okazały się znakomitym uzupełnieniem naszej znajomości chemii, udało się uzyskać od Ramów jedzenie o nieco lepszym smaku. Michael ukończył budowę swojego pokoju na końcu korytarza, zrobiliśmy kołyskę dla Simone, a “poziom cywilizacyjny" naszej łazienki uległ znacznej poprawie. Biorąc pod uwagę sytuację w jakiej się znajdujemy, żyje nam się teraz całkiem dobrze. Może wkrótce...
Przerywam pisanie, bo obok mnie ktoś zaczął cichutko płakać. Czas nakarmić moją córeczkę...
Zanim minie ostatnie pół godziny moich urodzin, chciałabym powrócić do wspomnień sprzed lat. Urodziny zawsze były dla mnie najważniejszym wydarzeniem w roku. Boże Narodzenie i Nowy Rok są wyjątkowe - przyznaję - ale dotyczą wszystkich. Natomiast urodziny są dniem poświeconym tylko jednej, wybranej osobie. Zawsze były dla mnie okazją do refleksji i rozmyślań o życiu.
Myślę, że potrafiłabym przywołać wspomnienia wszystkich moich urodzin, poczynając od dnia, w którym skończyłam pięć lat. Oczywiście, niektóre z nich są bardziej wyraziste niż inne. Dziś rano wspomnienia te wywołały we mnie kolejny przypływ tęsknoty za domem.
Martwi mnie, że nie mogę zapewnić Simone bezpieczeństwa. Ale pomimo lęków czających się gdzieś na dnie mojej duszy, gdybym mogła przeżyć wszystko od nowa, i tak zdecydowałabym się na to dziecko. Jesteśmy podróżnikami związanymi najsilniejszym z więzów: miłością macierzyńską...
Podobne uczucie łączyło mnie nie tylko z rodzicami ale i z Genevieve, moją pierwszą córką...
To dziwne, że wciąż tak dobrze pamiętam matkę, choć umarła już prawie dwadzieścia siedem lat temu, gdy miałam zaledwie dziesięć lat. Pozostawiła po sobie cudowne wspomnienia. Pamiętam ostatnie urodziny spędzone razem z nią; całą trójką pojechaliśmy pociągiem do Paryża. Ojciec miał na sobie swój nowy włoski garnitur, był niezwykle przystojny. Matka ubrała się w jedną ze swoich wielobarwnych, “plemiennych" sukni. Włosy uczesała tak, jak robią to księżniczki. (Przed ślubem moja mama była księżniczką Senoufo).
Zjedliśmy obiad w eleganckiej restauracji na Polach Elizejskich, a potem poszliśmy do teatru na pokaz afrykańskich tańców. Po przedstawieniu pozwolono nam wejść za kulisy, gdzie matka przedstawiła mnie jednej z tancerek - wysokiej, pięknej Murzynce. Była to jedna z kuzynek matki z Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przysłuchiwałam się ich rozmowie w plemiennym języku Senoufo, usiłując wyłowić znajome słowa. Zastanawiałam się dlaczego twarz matki stawała się pełna wyrazu dopiero wtedy, gdy spotykała się z ludźmi...
Miałam wtedy tylko dziesięć lat i pragnęłam “prawdziwych" urodzin, na które mogłabym zaprosić koleżanki ze szkoły. Gdy wracaliśmy pociągiem do domu, matka instynktownie wyczuła, że jestem smutna.
- Nie martw się, Nicole - powiedziała. - Jeśli chcesz, w przyszłym roku zrobimy prawdziwe przyjęcie urodzinowe. Chcieliśmy z ojcem wykorzystać tę okazję, żeby przypomnieć ci o twoim dziedzictwie... Jesteś obywatelką francuską i całe życie spędziłaś we Francji, ale stanowisz także cząstkę plemienia Senoufo, twoje korzenie znajdują się też na Wybrzeżu Kości Słoniowej...
Przypomniałam sobie dzisiaj danses ivoiriennes w wykonaniu kuzynki matki i jej zespołu. Wyobraziłam sobie, że do teatru prowadzę dziesięcioletnią Simone...
Ale to niemożliwe. Na orbicie Jowisza nie ma teatrów. Słowo “teatr" będzie dla mojej córki jedynie pustym dźwiękiem. To smutne...
Moje dzisiejsze łzy były spowodowane także i tym, że Simone nigdy nie będzie dane poznać swoich dziadków. Będą postaciami z opowiadań, zobaczy ich tylko na zdjęciach i filmach wideo. Nigdy nie usłyszy miękkiego tembru głosu mojej matki, nigdy nie zobaczy miłości w oczach mojego ojca...
Po śmierci matki ojciec zawsze starał się, żeby moje urodziny były dniem szczególnym. Dwunaste urodziny spędziłam w nowej willi w Beauvois. Poszliśmy na spacer do zamku Villanry. Padał śnieg; tamtego dnia obiecał mi, że nigdy mnie nie opuści, gdy będę w potrzebie.
Wtedy także płakałam; wyznałam mu, jak bardzo się boję, że on także kiedyś odejdzie. Przytulił mnie do siebie i pocałował.
W zeszłym roku - wydaje mi się teraz, że było to przed wiekiem - moje urodziny zaczęły się na stoku narciarskim, w pobliżu granicy francuskiej. Była północ, a ja wciąż nie mogłam zasnąć. Myślałam o spotkaniu z księciem Henrykiem w górskim szałasie, na zboczu Weissfluhjoch. Nie powiedziałam mu, że to on jest ojcem Genevieve...
Wiele razy zastanawiałam się, czy wolno zataić przed córką fakt, że jej ojcem jest król Anglii. Może powinna wiedzieć, że jest księżniczką? Zastanawiałam się nad tym, gdy nagle pojawiła się Genevieve.
- Wszystkiego najlepszego, mamo - powiedziała i objęła mnie. O mało co jej nie powiedziałam. Zrobiłabym to gdybym wiedziała, jaki los spotka wyprawę Newtona. Bardzo za tobą tęsknię, Genevieve. Szkoda, że nawet nie mogłyśmy się pożegnać...
Wspomnienia to bardzo dziwna rzecz: dziś rano byłam przygnębiona i myśli o przeszłości sprawiły, że poczułam się jeszcze bardziej samotna. Ale teraz jestem w lepszym nastroju i te same wspomnienia sprawiają mi przyjemność. Nie przeraża mnie już myśl, że Simone nie doświadczy tego wszystkiego co znam i co jest mi tak bliskie. Jej urodziny będą czymś zupełnie innym; moim obowiązkiem jest, aby wspominała je jak najlepiej...
3.
26 MAJA 2201
Pięć godzin temu w Ramie nastąpiła seria bardzo dziwnych wydarzeń. Jedliśmy właśnie pieczeń, ziemniaki i sałatę (te słowa mają jedynie utwierdzić nas w przekonaniu, że to, co otrzymujemy od Ramów ma jakiś związek ze znanymi nam potrawami; “pieczeń" to substancja bogata w białko, “ziemniaki" to węglowodany itd.), gdy gdzieś w oddali usłyszeliśmy głośny, przenikliwy gwizd.
Mężczyźni pobiegli na górę.
Złapałam Simone na ręce, owinęłam ją w rozliczne koce i ruszyłam za Michaelem i Richardem.
Na powierzchni gwizd był o wiele głośniejszy. Okazało się, że dochodzi z południa. Było zupełnie ciemno, więc baliśmy się oddalać od naszej groty. Po kilku minutach dostrzegliśmy błyski świateł odbijających się od wieżowców i zaciekawieni ruszyliśmy do południowego brzegu wyspy, tam, gdzie żadne gmachy nie zasłaniają górskich szczytów na południu.
Dotarliśmy do brzegu Morza Cylindrycznego; pokaz świateł i ogni już się rozpoczął. Południową część Ramy rozświetlały wielokolorowe rozbłyski i płonące łuki świetlne. Widowisko trwało ponad godzinę. Simone była zachwycona żółtymi, niebieskimi i czerwonymi kokonami skaczącymi pomiędzy odległymi wierzchołkami gór. A potem nagle wszystko ucichło...
Włączyliśmy latarki i ruszyliśmy do groty.
Po kilku minutach marszu naszą rozmowę przerwał pisk. Wydawał go jeden z ptaków, które w zeszłym roku pomogły nam wydostać się z Nowego Jorku. Stanęliśmy i wsłuchaliśmy się w ciszę. Od powrotu do Nowego Jorku nie widzieliśmy ptaków. Oboje z Richardem byliśmy bardzo podnieceni.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy Richard kilkakrotnie zaglądał do ptasiej groty, lecz panowała w niej absolutna cisza; myśleliśmy, że ptaki opuściły Nowy Jork.
Ale ten pisk dowodzi, że przynajmniej jeden z naszych przyjaciół był w pobliżu.
Zanim przemyśleliśmy wszystko, usłyszeliśmy drugi dźwięk; znany nam aż za dobrze, bardzo głośny i złowieszczy chrzęst.
Otuliłam Simone i co sił w nogach pobiegłam do domu. Michael przybiegł jako ostatni; w międzyczasie otworzyłam już kratę.
- Jest ich bardzo dużo - sapał Richard.
Ośmiornice zbliżały się do nas, chrzęst stawał się coraz wyraźniejszy, wysoki świst narastał.
- Otaczają nas.
Snop światła latarki Richarda przesuwał się po okolicy. Zobaczyliśmy duże, czarne, bezkształtne cielska sunące w naszym kierunku.
Zwykle chodzimy spać w kilka godzin po kolacji, ale tamtego dnia nie mogliśmy zasnąć; rozmawialiśmy o sztucznych ogniach, ptasim pisku i ośmiornicach. Richard uważa, że światła były zapowiedzią jakiegoś ważnego wydarzenia. Przypomniał nam, że manewr wymijający Ziemię także był poprzedzony takim widowiskiem. Wtedy byliśmy niemal pewni, że światła oznaczały zmianę kursu, były swoistym ostrzeżeniem. Jak należy rozumieć dzisiejszą wiadomość?
Michael, który w Ramie przebywa krócej niż my i który nigdy nie zetknął się ani z ptakami, ani z ośmiornicami, uważał dzisiejsze wydarzenia za bardzo ważne. W blasku latarki dojrzał macki ośmiornic i zrozumiał, dlaczego w zeszłym roku uciekałam przed nimi tak przerażona.
...
legi007