Cyran Janusz - Bigos.doc

(135 KB) Pobierz

JANUSZ CYRAN

 

bigos

 

polski

O PIERWSZEJ W NOCY, dwie godziny po przekroczeniu południowej granicy,

wypożyczona toyota canibal Andrzeja Wiznera podążała drogą krajową numer 908 w

stronę Claromontany. Siekł drobny, marznący deszcz. Droga była zupełnie pusta.

Wizner włączył radio. Zatrzymał skanowanie częstotliwości, kiedy radio dostroiło

się do stacji nadającej muzykę klasyczną. Koncert obojowy Telemanna wprawił go w

dobry nastrój i niespodziewanie przywołał szczupłą, smagłą twarz pewnej

dziewczyny, którą widział ostatni raz dziesięć lat temu. Nazywała się Natasza i

powtarzała mu często, że jest śmieszny. Zataczającego się na środku jezdni

mężczyznę zauważył w ostatniej chwili oślepiony światłami bagażowego mercedesa

nadjeżdżającego z przeciwka. Mercedes zahamował, wpadł w poślizg, zgarnął tyłem

pijanego i wjechał na pas ruchu Wiznera, po czym zderzył się bokiem z jego

samochodem, odbił i pojechał dalej. Toyota Wiznera zatańczyła, obróciła się o

sto osiemdziesiąt stopni, zmiażdżyła metalową barierę na poboczu jezdni i wpadła

do rowu.

Ktoś potrząsał jego głową szarpiąc  za włosy. Na czole czuł lepki, ciepły płyn.

- Żyje?

Ostre, przywołujące mdłości światło wędrowało po jego twarzy.

- Tak. Nic mu nie będzie.

Policjant, który nim potrząsał, przeszukał kieszenie marynarki Wiznera.

Wyciągnął portfel, przejrzał zawartość i schował do kieszeni spodni znaleziony

plik banknotów. Potem wylazł z samochodu i zaczął się szarpać z tylnymi

drzwiami. Drugi policjant przyniósł nożyce, dopiero nimi  zdołali drzwi

otworzyć. Pazerny policjant nie rezygnował, wszedł teraz na czworakach na tylne

siedzenie. Dostrzegł czarną skórzaną walizkę i wyniósł ją na zewnątrz. Wizner

nie otwierał oczu. Napiął mięśnie nóg i rąk. Lekko poruszył kończynami.

- Cholera, tylko tych brakowało - powiedział policjant z latarką.

Podjeżdżała na sygnale  karetka pogotowia ratunkowego.

Policjant z teczką wgramolił się z powrotem na tylne siedzenia przechylonego

samochodu i na ile się dało przymknął pokiereszowane drzwi. Zaczął się mocować z

zamkiem teczki.

Z karetki wyszedł młody lekarz.

- Czy są jacyś ranni?

Policjant z latarką wzruszył ramionami.

- Może są, może nie ma. Co tu robicie?

- Jak to co? Podpisaliśmy umowę z władzami lokalnymi na obsługę tego odcinka.

Policjant w środku toyoty wydobył minipalnik z wewnętrznej kieszeni munduru.

- A my mamy umowę z kimś innym.

- Proszę, tu jest dokument - lekarz podszedł do policjanta wyciągając papiery.

- Wsadź to sobie do dupy - powiedział policjant świecąc lekarzowi prosto w oczy.

Zbliżyła się pielęgniarka.

- Jak pan się wyraża?! Wszystko słyszałam!

- Tak? Pierdolisz - powiedział policjant i parsknął śmiechem.

Policjant w toyocie włączył palnik, by zaraz zmrużyć i zasłonić oczy oślepione

blaskiem.

Wizner odpiął pasy i sięgnął do schowka pod siedzeniem. Zwolnił bezgłośnie

pistolet z zatrzasku i odbezpieczył go. Policjant przepalił bez trudu szyfrowy

zamek. Otworzył teczkę i zagwizdał widząc równe pliki nowych dolarów, stos

paszportów. Wyjął paczkę banknotów przewiązanych czerwoną gumką i zbliżył ją do

błyszczących oczu. Pachniały świeżą farbą. W tej chwili pocisk z pistoletu

Wiznera przewiercił mu czaszkę. Policjant z latarką gwałtownie odwrócił się. Dwa

pociski trafiły go w klatkę piersiową. Upadł na wznak i znieruchomiał z

rozrzuconymi rękoma. Latarka potoczyła się i zatrzymała przy przednim kole

sanitarki. Wizner wyszedł z samochodu i opierał się o niego biodrem. Twarz miał

zalaną krwią. Kiedy podnosił broń, kierowca karetki z piskiem opon ruszył w tył.

Wizner wymierzył mrużąc oczy w świetle reflektorów. Strzelił dwukrotnie.

Kierowca osunął się na bok. Samochód zjechał na drugą stronę szosy i ugrzązł w

rowie.

- Stańcie obok siebie. Nie ruszajcie się. Załóżcie ręce na karku - powiedział

dobitnie Wizner. Lekarz i pielęgniarka wykonali rozkaz. Pielęgniarka szlochała,

trzęsła się ze strachu. Lodowaty deszcz zacinał zmywając krew z rozciętego czoła

Wiznera.

- Uspokój się - szepnął lekarz.

Wizner sięgnął do wnętrza swojego samochodu. Spod zwłok zwalistego policjanta

wyszarpnął walizkę. Ze schowka pod siedzeniem wyjął drugi magazynek i schował go

do kieszeni marynarki. Podszedł do radiowozu i wyłączył zasilanie komunikatora.

- Wsiadajcie. Pan będzie prowadził.

Wizner usiadł z tyłu wozu, pojechali na południe. Pamiętał, że mijał boczną

leśną drogę. Po kilku kilometrach przejechała obok nich karetka.

- Konkurencja - mruknął lekarz. Pielęgniarka już nie płakała.

- Tu skręci pan w prawo.

Dziewczyna zaczęła znów szczękać zębami.

- Spokojnie, nie stanie się wam nic złego - powiedział Wizner.

Skręcili w boczną drogę i po dziesięciu minutach kazał lekarzowi zatrzymać wóz.

Wysiedli. Deszcz przestał padać.

- Przepraszam. Będę musiał was tu zostawić. Ale do głównej drogi nie jest

daleko. Życzę dobrej nocy.

Poczuł ostry ból w piersiach. Skrzywił się, co przy dużej dawce dobrej woli

mogło być wzięte za uśmiech. Usiadł za kierownicą wozu i odjechał.

OD NIESZCZĘŚLIWEGO WYPADKU upłynął miesiąc. Wizner poddał się w jednej z klinik

na południu badaniom lekarskim, ale poza złamaniem dwóch żeber nie wykryto

innych urazów.

Nie był to czas stracony. Dostawca z Ameryki Południowej zrealizował jego

zamówienie na sprzęt.

Zatrzymał bagażówkę niedaleko szopy stojącej na zboczu, tuż na skraju

świerkowego lasu. Odetchnął głęboko świeżym, wilgotnym powietrzem. Pogoda była

mglista i sąsiednie góry to wynurzały się z mlecznych tumanów, to znów w nich

znikały. Wizner obszedł szopę, wrócił do drzwi zamkniętych na kłódkę i otworzył

je. W środku stało długie stolisko z przeciętych na pół grubych sosnowych

pniaków. Rozejrzał się po wnętrzu szopy, a potem wrócił do bagażówki i otworzył

tylne drzwi. Wskoczył do środka. Były tam trzy tafle pancernego szkła, ułożone

jedna na drugiej, wieloczynnościowy granatowy workman Boscha i dwa rzucone w kąt

worki przesiąknięte krwią. Odpiął stalowe opaski mocujące płyty, włączył

workmana i z bocznego schowka w jego korpusie wyjął rękawice. Nałożył rękawice 

na ręce i poruszył nimi. Przycupnięty za płytami szkła workman zgrabnie podniósł

się, obszedł płyty i stanął obok niego. Wizner zeskoczył z samochodu. Workman

wyciągnął swoje chwyty i złapał precyzyjnie pierwszą z płyt, po czym podniósł ją

lekko i położył na krawędzi. Wysunął lewą nogę do przodu, wydłużył ją tak, aż

jej szeroka stopa oparła się o grunt, przesunął środek ciężkości na zewnątrz i

oparł na ziemi drugą stopę. Obrócił się z płynną gracją w stronę płyty i uniósł

ją ponownie. Wizner szedł za nim krok w krok. Na nierówności gruntu workman

zachybotał się, ale szybko powrócił do równowagi. Wizner czuł w swoich dłoniach

gładką, zimną powierzchnię szkła. Workman stanął przy stolisku i ułożył

ostrożnie stukilogramową płytę na sztorc, prostopadle do osi stoliska. Wizner

ustawił dwie pozostałe płyty w odstępach co półtora metra. Następnie poszedł z

workmanem kilkanaście metrów w głąb lasu, przejrzał listę gotowych programów i

wybrał jeden z nich. Workman zaczął kopać dół. Wizner wziął z bagażówki obydwa

worki i wrócił do szopy. Rzucił je na powierzchnię stoliska, rozwiązał,

wyciągnął z worków dwa duże świńskie łby i ułożył je pomiędzy płytami, w jednej

linii. Ze schowka w szoferce wyciągnął papierową torbę na zakupy. Zabrał też

nieduże plastykowe pudełko. W torbie był pistolet. Rozwinął zatłuszczony papier,

w jaki pakuje się hamburgery, i spojrzał krytycznie na broń. Brazylijska piranha

nie była produkowana seryjnie. Brak jej w katalogach firmowych. Wykonana z

pseudostali skradzionej z zakładów w Beaumont  w Teksasie, jest niewykrywalna

przez skanery stosowane przez ochronę. Pistolet był nieprzyjemnie płaski i miał

cielisty kolor, tak że z pewnej odległości można było nie zauważyć, że ktoś

trzyma go w ręce. Amunicja również nie była standardowa. Były to francuskie

pociski warstwowe, prawdziwe cacko. Każda z sześciu kolejnych warstw pocisku

potrafiła inteligentnie reagować na rodzaj napotykanego materiału.

Wizner zdjął marynarkę i otworzył plastykowe pudełko, z którego wyciągnął

przeźroczysty polimerowy pas z rzepami, terminatorami na obu końcach i układem

pędnym. Przypiął prowadnik wzdłuż prawej ręki, po jej wewnętrznej stronie,

zamocował pistolet pod pachą i z powrotem włożył marynarkę. Prowadnik i pistolet

nie były teraz widoczne. Z pudełka wyjął jeszcze sterownik i schował go w lewej

kieszeni marynarki. Wykonał kilka ruchów prawą ręką sprawdzając, czy prowadnik i

pistolet są umocowane prawidłowo. Włożył lewą dłoń do kieszeni i uruchomił

sterownik. Pistolet zsunął się gładko wzdłuż ręki. Prowadnik wydłużył się o

piętnaście centymetrów, po sekundzie pistolet lądował pewnie w prawej dłoni.

Uruchomił znów sterownik i pistolet schował się pod pachą. Wypróbował wysuwanie

pistoletu kilkakrotnie, po czym podszedł szybkim krokiem ku drzwiom szopy.

Przykucnął gwałtownie i wyciągnął przed siebie prawą rękę, wzdłuż której

powędrowało błyskawicznie niewielkie wybrzuszenie, podobne do biegnącego

szczura. Pierwsza ze szklanych płyt pokryła się krwawą warstwą posiekanej,

dymiącej tkanki. Ściana z tyłu szopy zaczęła się palić. Spłaszczone zwierzątko

pobiegło z powrotem wzdłuż ręki. Ciągle ogłuszony hukiem Wizner zdjął z bocznej

ściany szopy gaśnicę i stłumił ogień. W grubych deskach tylnej ściany była

okrągła, regularna dziura z drobno postrzępionymi brzegami wielkości ludzkiej

głowy. Odłożył gaśnicę i podszedł do pierwszej płyty. Wokół idealnie okrągłego

otworu centymetrowej średnicy szkło było lekko zmętniałe. Świński łeb za

pierwszą płytą rozprysł się na wszystkie strony. Jego spieczone, drobne szczątki

wyściełały powierzchnię stoliska i obu płyt, pomiędzy którymi spoczywał.

Pośrodku pozostały większe kawały poszarpanych kości wbite w drewno. Otwory w

drugiej i trzeciej płycie wyglądały podobnie, tylko koliste zmętnienia wokół

nich były większe; z drugiego świńskiego łba również pozostało niewiele.

Wizner przywołał pilotem workmana. Wysunął z niego elastyczny wąż zakończony

dyszą i pochłaniaczem. Z dyszy buchnął gorący strumień pary wymywając ślady

pozostałe po zmasakrowanych łbach, a pochłaniacz dławił się i charczał połykając

co większe kawałki. Porządki zajęły całą godzinę. Następnie przeniósł z pomocą

workmana płyty do wykopanego dołu i wypróżnił do niego zbiornik robota. Wyciął

jeszcze poszarpane brzegi tylnej ściany szopy i szczątki pogrzebał w dole razem

z resztą.

Mgły podniosły się i wyjrzało słońce. Wizner był zadowolony z wyników próby.

TYM RAZEM Wizner dojechał do Claromontany bez przeszkód. Po przyjeździe od razu

skierował się do klasztoru.

Klasztor słynny był z obrony przed heretykami sprzed kilku wieków. Katolicy

utrzymywali, że ostał się dzięki cudownej pomocy Naszej Pani, gdy tymczasem

sceptycy twierdzili, iż heretycy tak naprawdę porządnie nie wzięli się do

oblężenia, poprzestając na chaotycznym i przypadkowym ostrzale mało znaczącej

twierdzy. Jakkolwiek było, od tego momentu heretycy zaczęli ponosić klęski, a

Claromontana umocniła pozycję miejsca dla katolików wyjątkowego i świętego.

Wizner odwiedził najpierw skarbiec klasztorny. Były tam dary wotywne królów,

królowych, książąt, możnych tego świata, osób prywatnych, stowarzyszeń i cechów

dawnych i współczesnych. Chodziły słuchy, iż podobnie jak skarby Watykanu

również i te przedmioty miały zostać ostatecznie wyniesione na pokład "Królowej

Niebios", ponieważ i tu groziła im konfiskata.

Było to jedno z nielicznych  miejsc, w których przechował się blask dawnej

świetności i potęgi Rzeczypospolitej. Pozostały po niej kąśliwe uwagi

cudzoziemców o karłach, które udają olbrzymy, zabawnie przeglądające się w

popularnych miejscowych powieściach fantastycznych, w których miniona wielkość

urastała do kosmicznych wymiarów. Po uważnym obejrzeniu skarbca Wizner poszedł

razem z pielgrzymami do środka świątyni.

Niedaleko wejścia, przy bocznej kaplicy, stała gablota z kilkudziesięcioma

świeczkami. Połowa z nich  jarzyła się elektronicznym płomieniem. Napis pod

spodem głosił: "Palące się świece widomym znakiem twojej modlitwy". Pod spodem

przybita była tablica z cennikiem i szczelina na monety. Wizner wrzucał monety

tak długo, aż zapłonęły wszystkie świeczki. Zadowolony poszedł dalej. Główny

kościół był niemal pusty, za to kaplicę Naszej Pani wypełniali wierni. Wielu z

nich nosiło ślady przeróżnych ułomności, a co najmniej kilkanaście osób

dotkniętych było różnymi stadiami choroby Bierregaarda. Ściany ciemnej kaplicy

obwieszono skromnymi wotami wyglądającymi jak srebrne i złote łzy oraz

drewnianymi i metalowymi kulami i protezami.

Wizner powędrował szerokimi schodami wyżej, przeszedł ciemnym korytarzem ze

spłowiałymi malowidłami. Spojrzał w dół ponad balustradą na wiernych w kaplicy

Naszej Pani, a potem wstąpił do kaplicy Miłosierdzia Jezusowego i dumał  chwilę

w ławce. Szklane drzwi kaplicy rozsunęły się i do środka wkroczyła grupa

starszych osób prowadzona przez księdza w sutannie. Ludzie uklękli w ławkach i

zaczęli się modlić. Wizner opuścił kaplicę. Zszedł w dół i dostrzegł inne schody

prowadzące do Sali Rycerskiej. Wisiały tam obrazy przedstawiające historię

klasztoru splecioną z historią Rzeczypospolitej. Kiedy wyszedł na zewnątrz,

zmierzchało. Poza obronnymi murami klasztoru stały wielkie stacje drogi

krzyżowej. Obszedł górą mury klasztorne aż do miejsca, gdzie stał wielki pomnik

papieża z twarzą proroka wpatrzonego w dal, z uniesioną prawą ręką i lewą

trzymającą piuskę. Usiadł przy nim na ławce i poczekał, aż zapadła ciemność.

TEGO DNIA Wizner wynajął dom samotnie stojący pod lasem, zmienił twarz i

paszport. Stał przed lustrem, naciskał przełącznik programatora, obserwując, jak

biomorf w ciągu dwóch sekund zmienia kształt jego kości policzkowych, podbródka,

czoła, a także, co było najdziwniejsze, wygląd i barwę włosów. Twarze mógł

wybierać tylko sekwencyjnie i jak zawsze skrzywił się, kiedy zobaczył w lustrze

Steve'a McQuinna. Niewielu już pamiętało o tym aktorze, ale i tak głupi żart

technika, który dokonał wyboru domyślnych ustawień biomorfa, doprowadzał go do

wściekłości. Biomorf zaczął na nim pasożytować trzy lata temu i zadomowił się

już idealnie, wypierając jego własne tkanki. Nie odczuwał od dawna jego

dyskretnej obecności.

Wreszcie dotarł do twarzy, którą miał zamiar wykorzystać. Była bardziej

pociągła, z wystającym nieco za mocno nosem i bardziej miękkim zarysem ust.

Czekało go kilka dni przyzwyczajania się do nowego wyglądu i nazwiska.

Annę znalazł w małym kościółku na przedmieściu Claromontany. Klęczała,

rozmodlona, w trzeciej ławce od tyłu, po lewej stronie. Wyglądała dziwnie, jakby

nie należała do tego świata. I dlatego od razu zwrócił na nią uwagę.

Pod prawą ścianą stało kilka telewizorów, z których patrzyły na nich postacie

kaznodziei. Przekonywali do czegoś zawzięcie. Przy każdym z telewizorów leżała

para słuchawek. Kazania można było posłuchać po wrzuceniu monety. Wizner nie był

pewien, jaki jest status tego właśnie kościółka. Po wprowadzeniu demokratycznego

zarządu Kościół katolicki rozpadł się na setki sekt, które nieustannie kłóciły

się ze sobą o świątynie, których i tak nie były w stanie utrzymać.

Dziewczyna miała jakieś dwadzieścia pięć lat. Kiedy wstała i wyszła, zaczął ją

śledzić. Wsiadła do odrapanego, brudnego autobusu i przejechała cztery

przystanki, a potem poszła na zaniedbane osiedle sześciopiętrowych bloków. Było

już niemal ciemno, wiał mroźny wiatr. Podeszła do drzwi, rozejrzała się nerwowo,

jakby wyczuwając, że ktoś za nią idzie, wyciągnęła szybko z torebki klucze i

weszła do środka zatrzaskując drzwi. Wizner podszedł i bez trudu otworzył

prymitywny mechaniczny zamek samouczącym się kluczem. Słyszał jeszcze kroki w

górze klatki schodowej. Nie było windy. Pobiegł cicho schodami w górę, dość

szybko, by dostrzec, za którymi drzwiami znika dziewczyna. Przeszedł obok drzwi

i zapamiętał jej nazwisko i adres.

Kilka następnych dni spędził obserwując Annę; przeszukiwał też ogólnodostępne i

poufne składnice danych.

Piątego dnia napisał do niej odręczny list. Kupił ozdobną kopertę, zaadresował

używając tego samego wiecznego pióra i oddał w biurze wysyłkowym. Wypindrzona

kobieta przy kontuarze popatrzyła na niego podejrzliwie, kiedy wręczał jej

kopertę.

- To jest list?

- Tak - uśmiechnął się szeroko. - To tylko list.

Następny dzień spędził w domu słuchając muzyki. Był już wieczór, w szyby okien

siekł znów deszcz. Przeglądał duży album zawierający zestawienie dzieł sztuki

przeniesionych z Watykanu do "Królowej Niebios", kiedy zabrzęczał wideofon.

Ściszył muzykę, odłożył album na stolik i sięgnął po srebrny tablet wideofonu.

Nie włączył obrazu.

- Dobry wieczór - usłyszał głos Anny.

- Dobry wieczór.

- Nazywam się Anna Mroczek - mówiła zdecydowanie i wyraźnie, ale Wizner wyczuł

napięcie. - Czy pan Zarembski?

- Tak, to ja.

- Napisał pan do mnie list. To pan, prawda?

- Tak. Napisałem do pani list.

Milczała chwilę.

- Bardzo dziwny list. Zresztą... teraz już nikt listów nie pisze. Dziękuję panu.

Był... bardzo piękny. Nigdy nikt do mnie nie napisał takiego listu.

- To ja pani dziękuję - zaśmiał się nerwowo Wizner. - Bardzo się cieszę, że pani

zadzwoniła. Bałem się, że może się pani poczuć urażona.

- Nie, skądże.

- Przepraszam. Przepraszam, że panią śledziłem.

- Tak? Wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi - roześmiała się. - Bardzo tego

nie lubię.

- Jeszcze raz przepraszam. To już się nie powtórzy.

- To dziwne, prawda? Że od kilku lat myśli pan o mnie, a ja nic o tym nie wiem.

- Tak. To dziwne - potwierdził w zamyśleniu. - Każdy jest pociskiem poszukującym

celu.

Zaległa kilkusekundowa cisza.

- To nie podoba mi się. Ja nie jestem... pociskiem.

- Oczywiście. To było niedobre porównanie - zgodził się Wizner.

Dopiero dwa tygodnie później spotkali się po raz pierwszy.

ODBYŁO SIĘ TO w mieszkaniu Anny. Wyraźnie podenerwowana zaraz po przyjściu

Wiznera wyszła do łazienki. Stanął przy oknie i spojrzał z wysokości trzeciego

piętra na podwórko, po którym wiatr rozwiewał papiery ze śmietnika i

nieuprzątnięte liście. W kącie pokoju tanie sony pokazywało bajkę dla dzieci.

Wizner patrzył chwilę nieuważnie na ekran, po którym goniły się małe pingwiny, a

potem podszedł do półki zapełnionej stosami pożółkłych komiksów. Zobaczył też

stertę nie używanych już kostek wideo z pomarańczowymi naklejkami. "Czterej

pancerni i pies", "Krzyżacy", "Stawka większa niż życie", "Potop", "Ogniem i

mieczem". Było tego pełno.

- Przepraszam - Anna wróciła z łazienki. - Patrzysz na moje straszliwie stare i

niemodne filmy?

Wizner skinął głową, a potem wskazał na sony.

- Oglądasz bajki dla dzieci?

- Tak. Dziwi cię to? Świat jest teraz taki okrutny, więc lubię czasem oglądać

bajki dla dzieci. Tylko te dobre, gdzie nie ma przemocy.

- Cóż, wydaje mi się to trochę dziwne - powiedział ostrożnie Wizner.

- Dlaczego? To zupełnie zwyczajne. Dorośli powinni oglądać bajki, na które

patrzą dzieci. Musimy wiedzieć, czy dzieci nie są straszone i karmione

okrucieństwem.

- Ty przecież nie masz dzieci, prawda?

- Lubię bajki - Anna spojrzała ponuro. - Proszę, usiądź.

Usiedli w fotelach po przeciwnych stronach stolika.

- Nie oglądam wyłącznie bajek - powiedziała. - Lubię też filmy historyczne. Na

przykład "Krzyżacy". Zawsze do oczu napływają mi łzy, kiedy polscy rycerze

śpiewają "Bogurodzicę". "Czterech pancernych i psa" obejrzałam w całości

piętnaście razy. A książkę przeczytałam sześć razy. Pewne rzeczy po przeczytaniu

książki wyjaśniły mi się.

Wizner zerknął  na półkę z filmami, książkami i komiksami.

- Tak?

- Tak. Mam też całą kolekcję "Asteriksa".

- To niesamowite - powiedział. - A gdzie pracujesz?

Znów spochmurniała.

- Nigdy nie kryłam się z tym, że jestem katoliczką. Kiedy pracodawcy pytają, czy

jesteś wierzący, większość ludzi mówi, że są agnostykami. Zawsze odpowiadam

wprost, że jestem praktykującą katoliczką, mimo że teraz tak trudno o pracę. I

wyobraź sobie, że mimo to pracę dostałam. Można powiedzieć, że zawdzięczam to

złośliwości, bo zatrudniono mnie w biurze hurtowni środków antykoncepcyjnych.

- Och - powiedział Wizner.

- A ty, gdzie ty pracujesz?

- Przez kilka lat prowadziłem różne interesy w Argentynie. Wróciłem pięć lat

temu. Nie mogę powiedzieć, że zajmuję się w tej chwili czymś bardzo konkretnym.

Na szczęście, nie jest to konieczne - roześmiał się Wizner.

- Jest ci z tym dobrze?

- Nie. Niezupełnie.

- Może Bóg przeznaczył już dla ciebie jakieś zadanie, a ty po prostu jeszcze o

tym nie wiesz?

- Bóg? Moi rodzice byli katolikami. Bardzo religijnymi. Ja... nie jestem taki.

Jednak to, że ty wierzysz, jest dla mnie pociągające. To tak, jakbym patrzył w

swoją przeszłość i przyp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin