JANUSZ CYRAN
bigos
polski
O PIERWSZEJ W NOCY, dwie godziny po przekroczeniu południowej granicy,
wypożyczona toyota canibal Andrzeja Wiznera podążała drogą krajową numer 908 w
stronę Claromontany. Siekł drobny, marznący deszcz. Droga była zupełnie pusta.
Wizner włączył radio. Zatrzymał skanowanie częstotliwości, kiedy radio dostroiło
się do stacji nadającej muzykę klasyczną. Koncert obojowy Telemanna wprawił go w
dobry nastrój i niespodziewanie przywołał szczupłą, smagłą twarz pewnej
dziewczyny, którą widział ostatni raz dziesięć lat temu. Nazywała się Natasza i
powtarzała mu często, że jest śmieszny. Zataczającego się na środku jezdni
mężczyznę zauważył w ostatniej chwili oślepiony światłami bagażowego mercedesa
nadjeżdżającego z przeciwka. Mercedes zahamował, wpadł w poślizg, zgarnął tyłem
pijanego i wjechał na pas ruchu Wiznera, po czym zderzył się bokiem z jego
samochodem, odbił i pojechał dalej. Toyota Wiznera zatańczyła, obróciła się o
sto osiemdziesiąt stopni, zmiażdżyła metalową barierę na poboczu jezdni i wpadła
do rowu.
Ktoś potrząsał jego głową szarpiąc za włosy. Na czole czuł lepki, ciepły płyn.
- Żyje?
Ostre, przywołujące mdłości światło wędrowało po jego twarzy.
- Tak. Nic mu nie będzie.
Policjant, który nim potrząsał, przeszukał kieszenie marynarki Wiznera.
Wyciągnął portfel, przejrzał zawartość i schował do kieszeni spodni znaleziony
plik banknotów. Potem wylazł z samochodu i zaczął się szarpać z tylnymi
drzwiami. Drugi policjant przyniósł nożyce, dopiero nimi zdołali drzwi
otworzyć. Pazerny policjant nie rezygnował, wszedł teraz na czworakach na tylne
siedzenie. Dostrzegł czarną skórzaną walizkę i wyniósł ją na zewnątrz. Wizner
nie otwierał oczu. Napiął mięśnie nóg i rąk. Lekko poruszył kończynami.
- Cholera, tylko tych brakowało - powiedział policjant z latarką.
Podjeżdżała na sygnale karetka pogotowia ratunkowego.
Policjant z teczką wgramolił się z powrotem na tylne siedzenia przechylonego
samochodu i na ile się dało przymknął pokiereszowane drzwi. Zaczął się mocować z
zamkiem teczki.
Z karetki wyszedł młody lekarz.
- Czy są jacyś ranni?
Policjant z latarką wzruszył ramionami.
- Może są, może nie ma. Co tu robicie?
- Jak to co? Podpisaliśmy umowę z władzami lokalnymi na obsługę tego odcinka.
Policjant w środku toyoty wydobył minipalnik z wewnętrznej kieszeni munduru.
- A my mamy umowę z kimś innym.
- Proszę, tu jest dokument - lekarz podszedł do policjanta wyciągając papiery.
- Wsadź to sobie do dupy - powiedział policjant świecąc lekarzowi prosto w oczy.
Zbliżyła się pielęgniarka.
- Jak pan się wyraża?! Wszystko słyszałam!
- Tak? Pierdolisz - powiedział policjant i parsknął śmiechem.
Policjant w toyocie włączył palnik, by zaraz zmrużyć i zasłonić oczy oślepione
blaskiem.
Wizner odpiął pasy i sięgnął do schowka pod siedzeniem. Zwolnił bezgłośnie
pistolet z zatrzasku i odbezpieczył go. Policjant przepalił bez trudu szyfrowy
zamek. Otworzył teczkę i zagwizdał widząc równe pliki nowych dolarów, stos
paszportów. Wyjął paczkę banknotów przewiązanych czerwoną gumką i zbliżył ją do
błyszczących oczu. Pachniały świeżą farbą. W tej chwili pocisk z pistoletu
Wiznera przewiercił mu czaszkę. Policjant z latarką gwałtownie odwrócił się. Dwa
pociski trafiły go w klatkę piersiową. Upadł na wznak i znieruchomiał z
rozrzuconymi rękoma. Latarka potoczyła się i zatrzymała przy przednim kole
sanitarki. Wizner wyszedł z samochodu i opierał się o niego biodrem. Twarz miał
zalaną krwią. Kiedy podnosił broń, kierowca karetki z piskiem opon ruszył w tył.
Wizner wymierzył mrużąc oczy w świetle reflektorów. Strzelił dwukrotnie.
Kierowca osunął się na bok. Samochód zjechał na drugą stronę szosy i ugrzązł w
rowie.
- Stańcie obok siebie. Nie ruszajcie się. Załóżcie ręce na karku - powiedział
dobitnie Wizner. Lekarz i pielęgniarka wykonali rozkaz. Pielęgniarka szlochała,
trzęsła się ze strachu. Lodowaty deszcz zacinał zmywając krew z rozciętego czoła
Wiznera.
- Uspokój się - szepnął lekarz.
Wizner sięgnął do wnętrza swojego samochodu. Spod zwłok zwalistego policjanta
wyszarpnął walizkę. Ze schowka pod siedzeniem wyjął drugi magazynek i schował go
do kieszeni marynarki. Podszedł do radiowozu i wyłączył zasilanie komunikatora.
- Wsiadajcie. Pan będzie prowadził.
Wizner usiadł z tyłu wozu, pojechali na południe. Pamiętał, że mijał boczną
leśną drogę. Po kilku kilometrach przejechała obok nich karetka.
- Konkurencja - mruknął lekarz. Pielęgniarka już nie płakała.
- Tu skręci pan w prawo.
Dziewczyna zaczęła znów szczękać zębami.
- Spokojnie, nie stanie się wam nic złego - powiedział Wizner.
Skręcili w boczną drogę i po dziesięciu minutach kazał lekarzowi zatrzymać wóz.
Wysiedli. Deszcz przestał padać.
- Przepraszam. Będę musiał was tu zostawić. Ale do głównej drogi nie jest
daleko. Życzę dobrej nocy.
Poczuł ostry ból w piersiach. Skrzywił się, co przy dużej dawce dobrej woli
mogło być wzięte za uśmiech. Usiadł za kierownicą wozu i odjechał.
OD NIESZCZĘŚLIWEGO WYPADKU upłynął miesiąc. Wizner poddał się w jednej z klinik
na południu badaniom lekarskim, ale poza złamaniem dwóch żeber nie wykryto
innych urazów.
Nie był to czas stracony. Dostawca z Ameryki Południowej zrealizował jego
zamówienie na sprzęt.
Zatrzymał bagażówkę niedaleko szopy stojącej na zboczu, tuż na skraju
świerkowego lasu. Odetchnął głęboko świeżym, wilgotnym powietrzem. Pogoda była
mglista i sąsiednie góry to wynurzały się z mlecznych tumanów, to znów w nich
znikały. Wizner obszedł szopę, wrócił do drzwi zamkniętych na kłódkę i otworzył
je. W środku stało długie stolisko z przeciętych na pół grubych sosnowych
pniaków. Rozejrzał się po wnętrzu szopy, a potem wrócił do bagażówki i otworzył
tylne drzwi. Wskoczył do środka. Były tam trzy tafle pancernego szkła, ułożone
jedna na drugiej, wieloczynnościowy granatowy workman Boscha i dwa rzucone w kąt
worki przesiąknięte krwią. Odpiął stalowe opaski mocujące płyty, włączył
workmana i z bocznego schowka w jego korpusie wyjął rękawice. Nałożył rękawice
na ręce i poruszył nimi. Przycupnięty za płytami szkła workman zgrabnie podniósł
się, obszedł płyty i stanął obok niego. Wizner zeskoczył z samochodu. Workman
wyciągnął swoje chwyty i złapał precyzyjnie pierwszą z płyt, po czym podniósł ją
lekko i położył na krawędzi. Wysunął lewą nogę do przodu, wydłużył ją tak, aż
jej szeroka stopa oparła się o grunt, przesunął środek ciężkości na zewnątrz i
oparł na ziemi drugą stopę. Obrócił się z płynną gracją w stronę płyty i uniósł
ją ponownie. Wizner szedł za nim krok w krok. Na nierówności gruntu workman
zachybotał się, ale szybko powrócił do równowagi. Wizner czuł w swoich dłoniach
gładką, zimną powierzchnię szkła. Workman stanął przy stolisku i ułożył
ostrożnie stukilogramową płytę na sztorc, prostopadle do osi stoliska. Wizner
ustawił dwie pozostałe płyty w odstępach co półtora metra. Następnie poszedł z
workmanem kilkanaście metrów w głąb lasu, przejrzał listę gotowych programów i
wybrał jeden z nich. Workman zaczął kopać dół. Wizner wziął z bagażówki obydwa
worki i wrócił do szopy. Rzucił je na powierzchnię stoliska, rozwiązał,
wyciągnął z worków dwa duże świńskie łby i ułożył je pomiędzy płytami, w jednej
linii. Ze schowka w szoferce wyciągnął papierową torbę na zakupy. Zabrał też
nieduże plastykowe pudełko. W torbie był pistolet. Rozwinął zatłuszczony papier,
w jaki pakuje się hamburgery, i spojrzał krytycznie na broń. Brazylijska piranha
nie była produkowana seryjnie. Brak jej w katalogach firmowych. Wykonana z
pseudostali skradzionej z zakładów w Beaumont w Teksasie, jest niewykrywalna
przez skanery stosowane przez ochronę. Pistolet był nieprzyjemnie płaski i miał
cielisty kolor, tak że z pewnej odległości można było nie zauważyć, że ktoś
trzyma go w ręce. Amunicja również nie była standardowa. Były to francuskie
pociski warstwowe, prawdziwe cacko. Każda z sześciu kolejnych warstw pocisku
potrafiła inteligentnie reagować na rodzaj napotykanego materiału.
Wizner zdjął marynarkę i otworzył plastykowe pudełko, z którego wyciągnął
przeźroczysty polimerowy pas z rzepami, terminatorami na obu końcach i układem
pędnym. Przypiął prowadnik wzdłuż prawej ręki, po jej wewnętrznej stronie,
zamocował pistolet pod pachą i z powrotem włożył marynarkę. Prowadnik i pistolet
nie były teraz widoczne. Z pudełka wyjął jeszcze sterownik i schował go w lewej
kieszeni marynarki. Wykonał kilka ruchów prawą ręką sprawdzając, czy prowadnik i
pistolet są umocowane prawidłowo. Włożył lewą dłoń do kieszeni i uruchomił
sterownik. Pistolet zsunął się gładko wzdłuż ręki. Prowadnik wydłużył się o
piętnaście centymetrów, po sekundzie pistolet lądował pewnie w prawej dłoni.
Uruchomił znów sterownik i pistolet schował się pod pachą. Wypróbował wysuwanie
pistoletu kilkakrotnie, po czym podszedł szybkim krokiem ku drzwiom szopy.
Przykucnął gwałtownie i wyciągnął przed siebie prawą rękę, wzdłuż której
powędrowało błyskawicznie niewielkie wybrzuszenie, podobne do biegnącego
szczura. Pierwsza ze szklanych płyt pokryła się krwawą warstwą posiekanej,
dymiącej tkanki. Ściana z tyłu szopy zaczęła się palić. Spłaszczone zwierzątko
pobiegło z powrotem wzdłuż ręki. Ciągle ogłuszony hukiem Wizner zdjął z bocznej
ściany szopy gaśnicę i stłumił ogień. W grubych deskach tylnej ściany była
okrągła, regularna dziura z drobno postrzępionymi brzegami wielkości ludzkiej
głowy. Odłożył gaśnicę i podszedł do pierwszej płyty. Wokół idealnie okrągłego
otworu centymetrowej średnicy szkło było lekko zmętniałe. Świński łeb za
pierwszą płytą rozprysł się na wszystkie strony. Jego spieczone, drobne szczątki
wyściełały powierzchnię stoliska i obu płyt, pomiędzy którymi spoczywał.
Pośrodku pozostały większe kawały poszarpanych kości wbite w drewno. Otwory w
drugiej i trzeciej płycie wyglądały podobnie, tylko koliste zmętnienia wokół
nich były większe; z drugiego świńskiego łba również pozostało niewiele.
Wizner przywołał pilotem workmana. Wysunął z niego elastyczny wąż zakończony
dyszą i pochłaniaczem. Z dyszy buchnął gorący strumień pary wymywając ślady
pozostałe po zmasakrowanych łbach, a pochłaniacz dławił się i charczał połykając
co większe kawałki. Porządki zajęły całą godzinę. Następnie przeniósł z pomocą
workmana płyty do wykopanego dołu i wypróżnił do niego zbiornik robota. Wyciął
jeszcze poszarpane brzegi tylnej ściany szopy i szczątki pogrzebał w dole razem
z resztą.
Mgły podniosły się i wyjrzało słońce. Wizner był zadowolony z wyników próby.
TYM RAZEM Wizner dojechał do Claromontany bez przeszkód. Po przyjeździe od razu
skierował się do klasztoru.
Klasztor słynny był z obrony przed heretykami sprzed kilku wieków. Katolicy
utrzymywali, że ostał się dzięki cudownej pomocy Naszej Pani, gdy tymczasem
sceptycy twierdzili, iż heretycy tak naprawdę porządnie nie wzięli się do
oblężenia, poprzestając na chaotycznym i przypadkowym ostrzale mało znaczącej
twierdzy. Jakkolwiek było, od tego momentu heretycy zaczęli ponosić klęski, a
Claromontana umocniła pozycję miejsca dla katolików wyjątkowego i świętego.
Wizner odwiedził najpierw skarbiec klasztorny. Były tam dary wotywne królów,
królowych, książąt, możnych tego świata, osób prywatnych, stowarzyszeń i cechów
dawnych i współczesnych. Chodziły słuchy, iż podobnie jak skarby Watykanu
również i te przedmioty miały zostać ostatecznie wyniesione na pokład "Królowej
Niebios", ponieważ i tu groziła im konfiskata.
Było to jedno z nielicznych miejsc, w których przechował się blask dawnej
świetności i potęgi Rzeczypospolitej. Pozostały po niej kąśliwe uwagi
cudzoziemców o karłach, które udają olbrzymy, zabawnie przeglądające się w
popularnych miejscowych powieściach fantastycznych, w których miniona wielkość
urastała do kosmicznych wymiarów. Po uważnym obejrzeniu skarbca Wizner poszedł
razem z pielgrzymami do środka świątyni.
Niedaleko wejścia, przy bocznej kaplicy, stała gablota z kilkudziesięcioma
świeczkami. Połowa z nich jarzyła się elektronicznym płomieniem. Napis pod
spodem głosił: "Palące się świece widomym znakiem twojej modlitwy". Pod spodem
przybita była tablica z cennikiem i szczelina na monety. Wizner wrzucał monety
tak długo, aż zapłonęły wszystkie świeczki. Zadowolony poszedł dalej. Główny
kościół był niemal pusty, za to kaplicę Naszej Pani wypełniali wierni. Wielu z
nich nosiło ślady przeróżnych ułomności, a co najmniej kilkanaście osób
dotkniętych było różnymi stadiami choroby Bierregaarda. Ściany ciemnej kaplicy
obwieszono skromnymi wotami wyglądającymi jak srebrne i złote łzy oraz
drewnianymi i metalowymi kulami i protezami.
Wizner powędrował szerokimi schodami wyżej, przeszedł ciemnym korytarzem ze
spłowiałymi malowidłami. Spojrzał w dół ponad balustradą na wiernych w kaplicy
Naszej Pani, a potem wstąpił do kaplicy Miłosierdzia Jezusowego i dumał chwilę
w ławce. Szklane drzwi kaplicy rozsunęły się i do środka wkroczyła grupa
starszych osób prowadzona przez księdza w sutannie. Ludzie uklękli w ławkach i
zaczęli się modlić. Wizner opuścił kaplicę. Zszedł w dół i dostrzegł inne schody
prowadzące do Sali Rycerskiej. Wisiały tam obrazy przedstawiające historię
klasztoru splecioną z historią Rzeczypospolitej. Kiedy wyszedł na zewnątrz,
zmierzchało. Poza obronnymi murami klasztoru stały wielkie stacje drogi
krzyżowej. Obszedł górą mury klasztorne aż do miejsca, gdzie stał wielki pomnik
papieża z twarzą proroka wpatrzonego w dal, z uniesioną prawą ręką i lewą
trzymającą piuskę. Usiadł przy nim na ławce i poczekał, aż zapadła ciemność.
TEGO DNIA Wizner wynajął dom samotnie stojący pod lasem, zmienił twarz i
paszport. Stał przed lustrem, naciskał przełącznik programatora, obserwując, jak
biomorf w ciągu dwóch sekund zmienia kształt jego kości policzkowych, podbródka,
czoła, a także, co było najdziwniejsze, wygląd i barwę włosów. Twarze mógł
wybierać tylko sekwencyjnie i jak zawsze skrzywił się, kiedy zobaczył w lustrze
Steve'a McQuinna. Niewielu już pamiętało o tym aktorze, ale i tak głupi żart
technika, który dokonał wyboru domyślnych ustawień biomorfa, doprowadzał go do
wściekłości. Biomorf zaczął na nim pasożytować trzy lata temu i zadomowił się
już idealnie, wypierając jego własne tkanki. Nie odczuwał od dawna jego
dyskretnej obecności.
Wreszcie dotarł do twarzy, którą miał zamiar wykorzystać. Była bardziej
pociągła, z wystającym nieco za mocno nosem i bardziej miękkim zarysem ust.
Czekało go kilka dni przyzwyczajania się do nowego wyglądu i nazwiska.
Annę znalazł w małym kościółku na przedmieściu Claromontany. Klęczała,
rozmodlona, w trzeciej ławce od tyłu, po lewej stronie. Wyglądała dziwnie, jakby
nie należała do tego świata. I dlatego od razu zwrócił na nią uwagę.
Pod prawą ścianą stało kilka telewizorów, z których patrzyły na nich postacie
kaznodziei. Przekonywali do czegoś zawzięcie. Przy każdym z telewizorów leżała
para słuchawek. Kazania można było posłuchać po wrzuceniu monety. Wizner nie był
pewien, jaki jest status tego właśnie kościółka. Po wprowadzeniu demokratycznego
zarządu Kościół katolicki rozpadł się na setki sekt, które nieustannie kłóciły
się ze sobą o świątynie, których i tak nie były w stanie utrzymać.
Dziewczyna miała jakieś dwadzieścia pięć lat. Kiedy wstała i wyszła, zaczął ją
śledzić. Wsiadła do odrapanego, brudnego autobusu i przejechała cztery
przystanki, a potem poszła na zaniedbane osiedle sześciopiętrowych bloków. Było
już niemal ciemno, wiał mroźny wiatr. Podeszła do drzwi, rozejrzała się nerwowo,
jakby wyczuwając, że ktoś za nią idzie, wyciągnęła szybko z torebki klucze i
weszła do środka zatrzaskując drzwi. Wizner podszedł i bez trudu otworzył
prymitywny mechaniczny zamek samouczącym się kluczem. Słyszał jeszcze kroki w
górze klatki schodowej. Nie było windy. Pobiegł cicho schodami w górę, dość
szybko, by dostrzec, za którymi drzwiami znika dziewczyna. Przeszedł obok drzwi
i zapamiętał jej nazwisko i adres.
Kilka następnych dni spędził obserwując Annę; przeszukiwał też ogólnodostępne i
poufne składnice danych.
Piątego dnia napisał do niej odręczny list. Kupił ozdobną kopertę, zaadresował
używając tego samego wiecznego pióra i oddał w biurze wysyłkowym. Wypindrzona
kobieta przy kontuarze popatrzyła na niego podejrzliwie, kiedy wręczał jej
kopertę.
- To jest list?
- Tak - uśmiechnął się szeroko. - To tylko list.
Następny dzień spędził w domu słuchając muzyki. Był już wieczór, w szyby okien
siekł znów deszcz. Przeglądał duży album zawierający zestawienie dzieł sztuki
przeniesionych z Watykanu do "Królowej Niebios", kiedy zabrzęczał wideofon.
Ściszył muzykę, odłożył album na stolik i sięgnął po srebrny tablet wideofonu.
Nie włączył obrazu.
- Dobry wieczór - usłyszał głos Anny.
- Dobry wieczór.
- Nazywam się Anna Mroczek - mówiła zdecydowanie i wyraźnie, ale Wizner wyczuł
napięcie. - Czy pan Zarembski?
- Tak, to ja.
- Napisał pan do mnie list. To pan, prawda?
- Tak. Napisałem do pani list.
Milczała chwilę.
- Bardzo dziwny list. Zresztą... teraz już nikt listów nie pisze. Dziękuję panu.
Był... bardzo piękny. Nigdy nikt do mnie nie napisał takiego listu.
- To ja pani dziękuję - zaśmiał się nerwowo Wizner. - Bardzo się cieszę, że pani
zadzwoniła. Bałem się, że może się pani poczuć urażona.
- Nie, skądże.
- Przepraszam. Przepraszam, że panią śledziłem.
- Tak? Wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi - roześmiała się. - Bardzo tego
nie lubię.
- Jeszcze raz przepraszam. To już się nie powtórzy.
- To dziwne, prawda? Że od kilku lat myśli pan o mnie, a ja nic o tym nie wiem.
- Tak. To dziwne - potwierdził w zamyśleniu. - Każdy jest pociskiem poszukującym
celu.
Zaległa kilkusekundowa cisza.
- To nie podoba mi się. Ja nie jestem... pociskiem.
- Oczywiście. To było niedobre porównanie - zgodził się Wizner.
Dopiero dwa tygodnie później spotkali się po raz pierwszy.
ODBYŁO SIĘ TO w mieszkaniu Anny. Wyraźnie podenerwowana zaraz po przyjściu
Wiznera wyszła do łazienki. Stanął przy oknie i spojrzał z wysokości trzeciego
piętra na podwórko, po którym wiatr rozwiewał papiery ze śmietnika i
nieuprzątnięte liście. W kącie pokoju tanie sony pokazywało bajkę dla dzieci.
Wizner patrzył chwilę nieuważnie na ekran, po którym goniły się małe pingwiny, a
potem podszedł do półki zapełnionej stosami pożółkłych komiksów. Zobaczył też
stertę nie używanych już kostek wideo z pomarańczowymi naklejkami. "Czterej
pancerni i pies", "Krzyżacy", "Stawka większa niż życie", "Potop", "Ogniem i
mieczem". Było tego pełno.
- Przepraszam - Anna wróciła z łazienki. - Patrzysz na moje straszliwie stare i
niemodne filmy?
Wizner skinął głową, a potem wskazał na sony.
- Oglądasz bajki dla dzieci?
- Tak. Dziwi cię to? Świat jest teraz taki okrutny, więc lubię czasem oglądać
bajki dla dzieci. Tylko te dobre, gdzie nie ma przemocy.
- Cóż, wydaje mi się to trochę dziwne - powiedział ostrożnie Wizner.
- Dlaczego? To zupełnie zwyczajne. Dorośli powinni oglądać bajki, na które
patrzą dzieci. Musimy wiedzieć, czy dzieci nie są straszone i karmione
okrucieństwem.
- Ty przecież nie masz dzieci, prawda?
- Lubię bajki - Anna spojrzała ponuro. - Proszę, usiądź.
Usiedli w fotelach po przeciwnych stronach stolika.
- Nie oglądam wyłącznie bajek - powiedziała. - Lubię też filmy historyczne. Na
przykład "Krzyżacy". Zawsze do oczu napływają mi łzy, kiedy polscy rycerze
śpiewają "Bogurodzicę". "Czterech pancernych i psa" obejrzałam w całości
piętnaście razy. A książkę przeczytałam sześć razy. Pewne rzeczy po przeczytaniu
książki wyjaśniły mi się.
Wizner zerknął na półkę z filmami, książkami i komiksami.
- Tak?
- Tak. Mam też całą kolekcję "Asteriksa".
- To niesamowite - powiedział. - A gdzie pracujesz?
Znów spochmurniała.
- Nigdy nie kryłam się z tym, że jestem katoliczką. Kiedy pracodawcy pytają, czy
jesteś wierzący, większość ludzi mówi, że są agnostykami. Zawsze odpowiadam
wprost, że jestem praktykującą katoliczką, mimo że teraz tak trudno o pracę. I
wyobraź sobie, że mimo to pracę dostałam. Można powiedzieć, że zawdzięczam to
złośliwości, bo zatrudniono mnie w biurze hurtowni środków antykoncepcyjnych.
- Och - powiedział Wizner.
- A ty, gdzie ty pracujesz?
- Przez kilka lat prowadziłem różne interesy w Argentynie. Wróciłem pięć lat
temu. Nie mogę powiedzieć, że zajmuję się w tej chwili czymś bardzo konkretnym.
Na szczęście, nie jest to konieczne - roześmiał się Wizner.
- Jest ci z tym dobrze?
- Nie. Niezupełnie.
- Może Bóg przeznaczył już dla ciebie jakieś zadanie, a ty po prostu jeszcze o
tym nie wiesz?
- Bóg? Moi rodzice byli katolikami. Bardzo religijnymi. Ja... nie jestem taki.
Jednak to, że ty wierzysz, jest dla mnie pociągające. To tak, jakbym patrzył w
swoją przeszłość i przyp...
legi007