Donaldson_Stephen_R_-_Wojna_zloziemnego_kamienia.rtf

(1880 KB) Pobierz
Stephen R

Stephen R. Donaldson

Wojna Złoziemnego Kamienia

Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka

Księga druga

Przełożyła Maria Duch

Tytuł oryginału The Illearth War

Wydanie oryginalne: 1977



Wydanie polskie 1994


Aby piękno i prawda całkowicie zniknęły

 

Doktorowi Jamesowi R. Donaldsonowi,

którego życie wyraziło współczucie i poświęcenie

o wiele lepiej niż słowa


Co wydarzyło się w poprzednim tomie

Thomas Covenant jest szczęśliwym i odnoszącym sukcesy pisarzem, dopóki gangrena nie doprowadzi do amputacji dwóch jego palców. Od lekarza dowiedział się, że jest chory na trąd. W leprozorium postęp choroby zostaje powstrzymany. Po powrocie do domu Thomas stwierdza, że został wyrzutkiem. Żona rozwiodła się z nim, a płynący z niewiedzy strach sprawił, że sąsiedzi zaczęli go unikać. Stał się samotnym, zgorzkniałym pariasem.

W odruchu buntu wybrał się do miasta. Tam, tuż po spotkaniu z dziwnym żebrakiem, potknął się przed maską samochodu policyjnego i upadł. Stracił przytomność. Ocknął się w dziwnym świecie, gdzie złowrogi głos Lorda Foula przekazał mu przepowiednię dla Lordów Krainy. Po odejściu Foula dziewczyna imieniem Lena zabrała go do swego domu. Traktowano go tam jak legendarnego bohatera, Bereka Półrękiego. Thomas odkrył, że jego obrączka ślubna z białego złota jest w Krainie talizmanem o wielkiej mocy.

Lena smarowała go błotem zwanym iłem leczącym, by wyleczyć jego trąd. Covenant, podniecony szybkim uzdrowieniem, stracił panowanie nad sobą i zgwałcił Lenę. Pomimo to jej matka, Atiaran, zgodziła się poprowadzić go do Revelstone; uważała, że jego misja była ważniejsza od jej nienawiści do niego. Opowiedziała mu o pradawnej wojnie pomiędzy Dawnymi Lordami i Foulem, która spowodowała, że przez tysiąclecia profanowano Krainę.

Covenant nie potrafił zaakceptować istnienia Krainy, w której było wiele piękna, gdzie kamień i drzewo podlegały magicznym mocom. Został Niedowiarkiem, ponieważ nie miał odwagi zaniechać dyscypliny potrzebnej trędowatemu do przetrwania. Kraina była ucieczką od rzeczywistości dla jego poszkodowanego i być może obłąkanego umysłu.

Przyjazny gigant, spotkany nad rzeką Lekkoduszą, przewiózł Covenanta swą łodzią do Revelstone, miasta Lordów. Lordowie przyjęli go do swego grona, nadając mu tytuł ur-Lorda, ale posłanie od Lorda Foula przeraziło ich. Jeżeli Drool Skalny Robak – zły Jaskiniowy Upiór – zatrzyma potężną Laskę Praw, Lordowie i cała Kraina będą w niebezpieczeństwie. Nowi Lordowie nie mają mocy Dawnych Lordów. Z Siedmiu Działów Mądrości Lorda Kevina mieli jedynie pierwszy, który rozumieli tylko częściowo.

Lordowie postanowili więc wyruszyć na poszukiwania Laski trzymanej przez Droola w jaskiniach pod Górą Gromu. Covenant przyłączył się do nich i razem uciekali przed atakami pachołków Lorda Foula. Ruszyli na południe, na równiny Ra, gdzie rameni służyli ranyhyn, wielkim, dzikim koniom. Tam ranyhyn pokłoniły się mocy pierścienia Covenanta. By zrekompensować zło, które uczynił Lenie, Thomas polecił, żeby każdego roku przybywał do niej jeden koń.

Potem Lordowie pojechali do Góry Gromu. Tam, po wielu potyczkach ze złymi stworami i czarną magią, stanęli przed Droolem. Wielki Lord Prothall wyrwał Laskę Droolowi i uciekli z katakumb, gdy Covenantowi udało się wykorzystać moc swego pierścienia – choć nie rozumiał, jak to uczynił.

Po ucieczce Lordów Covenant opuścił Krainę. Nagle znalazł się na łóżku szpitalnym i stwierdził, że od wypadku upłynęło zaledwie kilka godzin. Powrót trądu sugerował, że to, co przeżył, było tylko urojeniem. Nie potrafił zaakceptować teraz żadnej rzeczywistości. Ponieważ nie był poważnie ranny, został wypisany ze szpitala i wrócił do domu.

Oto krótkie streszczenie Jadu Lorda Foula, pierwszej z Kronik Thomasa Covenanta Niedowiarka.


Część pierwsza

Revelstone


1. Marzenia ludzi”

Thomas Covenant wracał do swego domu, dźwigając brzemię tego, co mu się przydarzyło.

Otworzył drzwi i ponownie znalazł się w swoim uporządkowanym i przytulnym salonie. Wszystko było na swoim miejscu – tak jakby nic się nie wydarzyło, jakby nie leżał nieprzytomny przez ostatnie cztery godziny lub nie spędził ich w świecie, w którym jego choroba została uleczona. Palce u rąk i nóg miał bez czucia i zimne; ich nerwy były martwe. Tego nigdy nie da się zmienić. Pokoje były tak umeblowane, wyłożone dywanami i wyściełane, aby mógł przynajmniej próbować czuć się zabezpieczony przed zderzeniami, skaleczeniami, oparzeniami i stłuczeniami, mogącymi zranić go śmiertelnie. Nie byłby świadom tego, że mu się przytrafiły, ponieważ nie mógł odczuwać ich. Na stoliku przed kanapą leżała książka, którą czytał poprzedniego dnia. Czytał ją, próbując odwieść się od pomysłu udania się do miasta. Nadal była otwarta na stronie, która jeszcze cztery godziny temu miała dla niego całkowicie inne znaczenie. Było na niej napisane: ...kształtowanie chaotycznej i przyprawiającej o zawroty głowy materii, z jakiej zbudowane są senne marzenia, było najtrudniejszym z zadań, jakiego mógłby się człowiek podjąć...” Na innej stronie zauważył słowa: ...marzenia ludzi należą do Boga...”

To było ponad jego siły.

Był tak wyczerpany, jakby wyprawa po Laskę Praw rzeczywiście miała miejsce – jakby przeżył ciężką próbę w katakumbach i na stoku górskim, a także odegrał swą mimowolną rolę w wydarciu szalonemu słudze Lorda Foula Laski. Wiara w to, że te wydarzenia miały miejsce, byłaby z jego strony samobójstwem. Podobnie jak wiara w powrót czucia, którego doświadczył w trakcie zdarzeń, jakie miały miejsce wokół niego czy wewnątrz niego. Jego przetrwanie zależało od odmowy akceptacji niemożliwego.

Ponieważ był bardzo zmęczony i nie potrafił bronić się, poszedł do łóżka. Zasnął i spał jak zabity, bez snów i samotnie.

Potem przez dwa tygodnie żył z dnia na dzień niczym w jakiejś śpiączce. Nie umiał powiedzieć, jak często odzywał się jego telefon, jak często anonimowi ludzie dzwonili, by straszyć go lub wymyślać mu, że ośmielił się pójść do miasta. Thomas owinął się kocami niczym bandażami i nic nie robił, nie myślał o niczym, niczego nie rozpoznawał. Zapomniał o swych lekarstwach i zaniedbał swą WKS (Wizualna Kontrola Skóry – dyscyplina ciągłej autoinspekcji, od której, jak uczyli go lekarze, zależało jego życie). Większość czasu spędzał w łóżku. Kiedy nie leżał w łóżku, to i tak nadal w zasadzie spał. Chodził po pokojach i wciąż pocierał palcami o kant stołu, framugi, oparcia krzeseł czy armatury, tak jakby starał się zetrzeć coś ze swych dłoni.

Zachowywał się, jakby chciał się ukryć – popadł w emocjonalną hibernację. Ogarnęła go panika, telefony coraz bardziej go frustrowały. W końcu coś zaczęło się zmieniać. Coraz częściej budził się z niejasnym przekonaniem, że śnił o czymś, czego nie pamiętał lub nie chciał pamiętać.

Po dwóch tygodniach nastąpiło przesilenie. Po raz pierwszy zobaczył swe urojenie. To był mały ogień – kilka płomyków bez umiejscowienia czy kontekstu, lecz bardzo wyraźnych. Wpatrywał się w nie, a one rozrastały się w płomienie, w pożar. Podsycał ogień papierem – stronami swych obu książek: opublikowanego bestselleru i nowej, nad którą pracował wówczas, gdy odkryto jego chorobę.

To była prawda; spalił obie prace. Po tym, jak dowiedział się, że jest trędowaty, po tym, jak jego żona, Joan, rozwiodła się z nim i wywiozła ze stanu jego małego synka, Rogera, po tym, jak spędził sześć miesięcy w leprozorium – jego książki wydawały mu się tak niepotrzebne, że musiał je spalić.

Teraz, przyglądając się we śnie temu ogniowi, po raz pierwszy poczuł żal. Poderwał się nagle ze snu spocony, z szeroko otwartymi oczyma i stwierdził, że nadal słyszy trzask płomieni.

Paliły się stajnie Joan. Od miesięcy nie był już w pomieszczeniach, gdzie poprzednio trzymała konie, ale wiedział, że nie było tam niczego, co mogłoby ulec samozapłonowi. To musiała być zemsta. Suche drewno płonęło z dziką pasją, rozsypując się w ciemnej otchłani nocy. W tych płomieniach ujrzał Niebotyczne Woodhelven w ogniu. We wspomnieniach czuł zapach dymiącej śmierci drzewnej wioski. Przypomniał sobie, jak zabijał Jaskiniowe Upiory, spopielając ich niesamowitą mocą, która zdawała się buchać z białego złota jego ślubnej obrączki.

Niemożliwe!

Uciekł przed ogniem, schował się w swym domu i zapalił światła, jakby zwykłe żarówki elektryczne były jego jedyną osłoną przed obłędem i ciemnością.

Chodząc tam i z powrotem po bezpiecznym wnętrzu swego salonu, przypominał sobie, co mu się przydarzyło.

Poszedł – trędowaty, nieczysty! – z Haven Farm, gdzie mieszkał, do miasta, aby zapłacić za telefon; zapłacić osobiście, jakby domagał się uznania swego człowieczeństwa, na przekór wrogości, odtrąceniu i obłudnej litości jego obywateli. Po drodze przewrócił się przed maską policyjnego samochodu...

I stwierdził, że znajduje się w innym świecie. W miejscu, które nie mogło w ogóle istnieć i do którego nie pojechałby, gdyby jednak istniało: w miejscu, gdzie trędowaci odzyskiwali zdrowie.

To miejsce nazywało się Krainą. Traktowano go tam jak bohatera za sprawą jego podobieństwa do Bereka Półrękiego, legendarnego Lorda Założyciela, i z powodu obrączki z białego złota. Jednak on nie był bohaterem. Dwa palce prawej dłoni stracił nie w walce, lecz w wyniku operacji – zostały amputowane z powodu gangreny, która wdała się wraz z początkiem jego choroby. Obrączkę natomiast otrzymał od kobiety, która rozwiodła się z nim, ponieważ był trędowaty. Nie mogło być nic bardziej mylnego niż wiara, jaką go w Krainie darzono. Z całą pewnością nikt z tamtejszych ludzi nie zasłużył sobie na jego nieprawość: ani Lordowie, ani strażnicy zdrowia i piękna Krainy, ani Słone Serce Pianościgły – gigant, z którym się zaprzyjaźnił, ani Atiaran – małżonka Trella, która przeprowadziła go bezpiecznie do Revelstone, miasta w górach, w którym żyli Lordowie, ani, w szczególności, jej córka Lena, którą zgwałcił.

Lena! – zawołał mimowolnie, uderzając swymi drętwymi palcami o biodra. – Jak ja mogłem ci coś takiego uczynić?

Wiedział jednak, jak do tego doszło. Zdrowie, które ofiarowała mu Kraina, zaskoczyło go zupełnie. Po całych miesiącach impotencji i tłumionej namiętności nie był przygotowany na nagły przypływ sił witalnych. Owa witalność pociągała za sobą i inne konsekwencje. Skusiła go do warunkowej współpracy z Krainą, choć wiedział, że to, co się mu przydarzyło, było niemożliwe, było snem. Zaniósł Lordom do Revelstone posłanie od Lorda Foula Wzgardliwego i wyruszył z nimi na wyprawę po Laskę Praw, pokrytą runami Laskę Bereka, którą zagubił Wielki Lord Kevin, ostatni z Dawnych Lordów, podczas walki przeciw Wzgardliwemu. Tę broń Nowi Lordowie uważali za jedyną nadzieję w walce przeciwko swemu wrogowi; a on niechętnie, bez wiary, pomógł im ją odzyskać.

Potem nagle znalazł się na łóżku w miejskim szpitalu. Upłynęły jedynie cztery godziny od wypadku z wozem policyjnym. Nadal był trędowaty, ale ponieważ okazało się, że nie odniósł obrażeń, lekarz odesłał go z powrotem do domu na Haven Farm.

A teraz ocknął się ze śpiączki i chodził tam i z powrotem po swym oświetlonym domu, jakby był on wyspą zdrowego rozsądku w ciemności i chaosie nocy. Złudzenie! Uległ złudzeniu. Już na samą myśl o Krainie robiło mu się niedobrze. Zdrowie było dla trędowatych niemożliwe; to było prawo, na którym opierało się jego życie. Nerwy nie regenerują się, a bez zmysłu dotyku nie było obrony przed skaleczeniami, zakażeniami, amputacją i śmiercią – chyba że zna się kilka surowych zasad, które on poznał w leprozorium. Tamtejsi lekarze nauczyli go, że jego choroba jest decydującym czynnikiem jego egzystencji i jeżeli nie poświęci się całkowicie, całym sercem i duszą, swej ochronie, to nieuchronnie zostanie kaleką i zgnije jeszcze przed swym paskudnym końcem.

To prawo miało swoją logikę, która teraz bardziej niż kiedykolwiek wydawała się nieomylna. Został skuszony, choć warunkowo, iluzją; a skutki tego były śmiertelne.

Od dwóch tygodni kompletnie stracił panowanie nad swym przetrwaniem: nie przyjmował lekarstw, nie przeprowadził nawet jednej WKS czy innego rutynowego zabiegu, nawet się nie golił.

Okazało się jednak, że jakimś sposobem udało mu się ustrzec przed nieszczęściem. Na jego ciele nie było widać zadrapań, oparzeń, ran, żadnych zgubnych fioletowych plam wskrzeszonego trądu.

Dysząc, jak po przeżyciu jakiejś makabry, zabrał się do pracy, próbując odzyskać panowanie nad własnym życiem.

Pośpiesznie wziął dużą dawkę swojego lekarstwa – DDS, diamino-difenylo-sulfonu. Potem wszedł do łazienki, naostrzył na pasku brzytwę i przyłożył długie, ostre ostrze do gardła.

Ten sposób golenia – ostrzem zaciśniętym pomiędzy dwoma palcami i kciukiem prawej dłoni – był jego intymnym rytuałem, którego nauczył się, aby utrzymać w ryzach i umartwiać swą trudną do okiełznania wyobraźnię. Dawało mu to pewność siebie. Niebezpieczeństwo związane z ostrym metalem, tak niepewnie trzymanym, pomagało mu się skoncentrować, pomagało mu wyzbyć się fałszywych marzeń i nadziei, ponętnych i kuszących wytworów jego umysłu. Każde pociągnięcie brzytwą ryło ślad w jego mózgu. Nie mógł lekceważyć praw swej trędowatości, gdy był tak blisko możliwości okaleczenia się, zadania sobie rany, która mogła obudzić drzemiącą gniliznę jego nerwów, powodując zakażenie i ślepotę, wyżarcie ciała z twarzy – stałby się wtedy zbyt odrażający, aby na niego patrzeć.

Po zgoleniu dwutygodniowego zarostu przyglądał się przez chwilę swemu odbiciu w lustrze. Zobaczył wyszarzałego, wychudzonego człowieka z piętnem trędowatości, które znaczyło mu czoło niczym okręt z zarazą morze. Jego wzrok wyjaśnił mu przyczyny obłędu. To było dzieło jego podświadomości – dzieło ślepej rozpaczy lub tchórzostwa umysłu, który pozbywał się wszystkiego, co poprzednio miało znaczenie. Odraza, jaką żywili do niego jego ludzcy pobratymcy, nauczyła go odrazy do samego siebie; i tak wzgarda, jaką do siebie czuł, wzięła górę, gdy leżał bezradny po wypadku z wozem policyjnym. Wiedział, jak to się nazywa: to było pragnienie śmierci. Dręczyło ono jego podświadomość, ponieważ jego świadomy umysł był rozpaczliwie zajęty przetrwaniem, ustrzeżeniem się przed nawrotem choroby.

Ale teraz nie był bezsilny. Ocknął się i był przestraszony.

Gdy w końcu nastał ranek, zadzwonił do swego prawnika, Megan Roman – kobiety, która zajmowała się jego kontraktami i sprawami finansowymi – i powiedział jej, co stało się ze stajniami Joan.

Przez słuchawkę wyczuwał wyraźnie jej zakłopotanie.

Co mam zrobić, panie Covenant?

Niech policja przeprowadzi śledztwo. Dowie się, kto to uczynił. Upewni się, że to się już nie powtórzy.

Megan milczała przez długą, nieprzyjemną chwilę.

Policja tego nie zrobi – powiedziała w końcu. – Mieszka pan na terytorium szeryfa Lyttona, a on w pańskiej sprawie nie kiwnie nawet palcem. Należy on do tych, którzy uważają, że powinien być pan wydalony poza granice okręgu. Jest tu szeryfem już od długiego czasu i bardzo dba o swój” okręg. Uważa pana za zagrożenie. Mówiąc między nami, nie sądzę, aby grzeszył nadmiarem ludzkich uczuć. Ma ich akurat tyle, by wybierano go co dwa lata. – Mówiła szybko, tak jakby nie chciała dopuścić, aby cokolwiek powiedział, zaproponował zrobienie czegokolwiek. – Sądzę jednak, że mogłabym skłonić go, aby coś dla pana zrobił. Jeżeli postraszę go, że chce pan przyjść do miasta, aby wnieść oskarżenie, to może nakłonię go, by zadbał, żeby nic takiego ponownie się nie wydarzyło. On zna swój okręg. Idę o zakład, że już wie, kto spalił pańskie stajnie.

Stajnie Joan, odpowiedział w myślach Covenant. Ja nie lubię koni. Zaaprobował jej pomysł. Zdawało mu się, że nie miał wyboru.

Może powstrzymać tych ludzi przed zrobieniem czegoś innego. I zrobi to, jeżeli go odpowiednio nastraszę. Nawiasem mówiąc, niektórzy z okolicznych mieszkańców próbują znaleźć jakiś legalny sposób na zmuszenie pana do przeprowadzki. Są zdenerwowani tymi pańskimi wizytami w mieście. Mówiłam im, że to niemożliwe. Myślę, że chwilowo większość z nich mi uwierzyła.

Thomas odłożył słuchawkę i zaaplikował sobie gruntowną WKS, sprawdzając swe ciało od stóp do głowy w poszukiwaniu zwiastunów niebezpieczeństwa, po czym przystąpił do próby odzyskania wszystkich swoich samoochronnych przyzwyczajeń.

Po tygodniu poczynił postępy. Chodził tam i z powrotem po uporządkowanym domu niczym robot świadomy maszynerii w swym wnętrzu, szukający, pomimo ograniczonych funkcji swych programów, właściwej odpowiedzi na śmierć. Gdy opuszczał dom czy wychodził na podjazd, aby odebrać swoje zakupy, lub gdy godzinami wędrował po lesie wzdłuż Righters Creek na tyłach Haven Farm, poruszał się ze skrajną ostrożnością, sprawdzając każdy kamień, konar i podmuch wiatru, jakby podejrzewał je o ukrytą złośliwość.

Ale w miarę jak rozglądał się wokół siebie, jego determinacja słabła. W lesie był kwiecień – pierwsze oznaki wiosny, które powinny wydać mu się piękne. Jednak w najmniej oczekiwanych momentach jego spojrzenie przyćmiewał smutek na wspomnienie wiosny w Krainie. W porównaniu z nią – bijącą w oczy żywotnością roślin i pączków, z tym jak była namacalna, rozpoznawalna w dotyku, zapachu i dźwięku – las, przez który teraz szedł, wyglądał żałośnie sztucznie. Drzewa, trawa i wzgórza były pozbawione powabu, piękna. Mogły jedynie przypominać mu o Andelain i smaku alianthy.

Później zaczęły go nękać inne wspomnienia. Przez kilka dni nie mógł zapomnieć kobiety, która zginęła za niego w bitwie o Niebotyczne Woodhelven. Nawet nie znał jej imienia, nigdy nie zapytał jej, dlaczego poświęciła się za niego. Była podobna do Atiaran, Pianościgłego i Leny – utrzymywała, że ma prawo do takiego poświęcenia. Podobnie jak Lena, o której ledwie mógł myśleć, wywoływała w nim uczucie wstydu, a ze wstydem szła w parze złość – stara znajoma wściekłość trędowatego, od której tak bardzo zależało jego przetrwanie. Do diabła! – uniósł się gniewem. Nie mają prawa. Nie mają prawa! Daremność jego gniewu zmusiła go, aby wyrecytował, tak jakby czytał katechizm swej choroby: Daremność jest kluczową cechą życia, ból jest dowodem istnienia. Na skraju swej moralnej samotności nie potrafił znaleźć innych odpowiedzi.

W takich chwilach znajdował gorzkie pocieszenie w studiowaniu psychologii schorzeń, w których chory był pozbawiony całkowicie czucia, ślepł, głuchł, milkł, stawał się nieruchomy i w rezultacie zaczynał doświadczać najdziwaczniejszych halucynacji. Jeżeli normalnie świadomi mężczyźni czy kobiety są tak bardzo zdani na łaskę i niełaskę swego wewnętrznego chaosu, to z całą pewnością nędzny trędowaty w stanie śpiączki mógł mieć sen, który był gorszy od chaosu – sen, który wyraźnie sam zaplanował, aby popaść w obłęd. W końcu to, co mu się przydarzyło, było do pojęcia.

Tak czy inaczej, przetrwał blisko trzy tygodnie po pożarze. Czasami bywał prawie świadomy tego, że napięcie narastało w nim do stanu krytycznego; ale wciąż na nowo tłumił w sobie tę wiedzę, odrzucał ją ze złością. Nie wierzył, aby mógł znieść kolejną próbę – z pierwszą poradził sobie tak źle.

Zdarzenia w Krainie nie były zakończone. Zdobywając Laskę Praw, Lordowie uczynili dokładnie to, co chciał Lord Foul. To był jedynie pierwszy krok w knowaniach Foula – machinacjach, które zaczęły się, gdy przywołał do Krainy pierścień z białego złota należący do Covenanta. I nie zakończą się, dopóki nie zdobędzie władzy nad życiem i śmiercią całej Ziemi. Do tego jednak Foul potrzebował pierwotnej magii białego złota.

Covenant wpatrywał się desperacko w swe odbicie w lustrze, próbując odzyskać panowanie nad rzeczywistością. Ale w swych oczach nie dostrzegł niczego, co mogłoby go obronić.

Już raz naszły go omamy.

To mogło zdarzyć się ponownie.

Ponownie?! – krzyknął głosem tak niepocieszonym, że zabrzmiało to niczym płacz porzuconego dziecka. Ponownie? Nie potrafił zapanować nad tym, co przydarzyło się mu w pierwszym napadzie obłędu. Jak mógłby przeżyć drugi?

Chciał już zadzwonić do lekarzy z leprozorium, by ich błagać o pomoc, gdy przypomniał sobie, że nie przetrwałby tak długo, gdyby nie zdobył pewnego rodzaju fundamentalnej zdolności do odrzucania niepowodzeń czy rozpaczy, i ta zdolność teraz go powstrzymała.

Co mógłbym im powiedzieć, aby uwierzyli? – powiedział chrapliwie. – Sam w to nie wierzę.

Mieszkańcy Krainy nazywali go Niedowiarkiem. Teraz stwierdził, że mógłby zasłużyć na ten tytuł, bez względu na to, czy Kraina rzeczywiście istniała czy nie.

I przez następne dwa dni z zawziętością, która niemal graniczyła z odwagą, usiłował na ten tytuł zasłużyć. Poszedł tylko na jeden kompromis: ponieważ ręce okropnie mu się trzęsły, golił się maszynką elektryczną, przyciskając ją tak mocno do twarzy, jakby chciał zgolić swe rysy. Poza tym nie uznawał żadnych ustępstw. W nocy serce kołatało mu w piersi tak mocno, że nie mógł spać. Zaciskał jednak zęby i radził sobie bez snu. Odgrodził się od obłędu murem DDS i WKS; gdy tylko obłęd groził przerwaniem jego obrony, odpychał go przekleństwami.

Nadszedł jednak sobotni ranek, a on nadal nie mógł uciszyć lęku, który powodował drżenie jego rąk.

W końcu postanowił zaryzykować jeszcze raz i udać się pomiędzy swych ludzkich pobratymców. Potrzebował ich rzeczywistego istnienia, ich potwierdzenia rzeczywistości, którą rozumiał, a nawet ich odrazy do jego choroby. Nie znał innego lekarstwa na obłęd; nie mógł już dłużej samotnie stawiać czoło swemu kłopotliwemu położeniu.


2. Półręki

Z samą decyzją wiązało się jednak tak wiele obaw, że aż do wieczora nie podjął żadnych działań. Większość dnia spędził na sprzątaniu domu, jakby nie spodziewał się, że jeszcze do niego wróci. Potem, późnym popołudniem, ogolił się maszynką elektryczną i skrupulatnie umył się pod prysznicem. Włożył parę mocnych dżinsów, solidne buty, a na podkoszulek nałożył koszulę, krawat i sportową marynarkę, aby zatuszować nieformalny charakter dżinsów i butów. Portfel – zwykle tak bezużyteczny, że go nie nosił – umieścił w kieszeni marynarki. Do kieszeni spodni wsunął mały, ostry scyzoryk – nóż, który z przyzwyczajenia zabierał z sobą. W końcu, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, ruszył długim podjazdem prowadzącym do drogi. Tam próbował zatrzymać samochód, który zabrałby go z miasta.

Następna miejscowość, leżąca przy drodze, znajdowała się o dziesięć mil od Haven Farm i była większa od miasteczka, w którym miał wypadek. Skierował się w tamtą stronę, ponieważ istniało mniejsze prawdopodobieństwo, że zostanie tam rozpoznany. Najważniejsze jednak było zapewnienie sobie bezpiecznej jazdy. Jeżeli podpadłby któremuś z miejscowych kierowców, to już na początku byłby w tarapatach.

W ciągu kilku pierwszych minut minęły go trzy samochody. Pasażerowie gapili się na niego jak na jakiś wybryk natury, ale żaden z kierowców nie zwolnił. Gdy ostatnie blaski słońca gasły w mroku, nadjechała duża ciężarówka. Zamachał dłonią z wyciągniętym kciukiem i ciężarówka, z głośnym piskiem hamulców, zjechała na pobocze tuż przed nim. Covenant wdrapał się do drzwi i kierowca gestem zaprosił go do kabiny.

Mężczyzna żuł czarny niedopałek cygara; powietrze w kabinie było gęste od dymu. Poprzez ciemną mgiełkę Covenant dostrzegł, że kierowca był zwalisty i krzepki, miał rozdęty brzuch i jedno muskularne ramię, które poruszało kierownicą jak tłok, kierując bez trudu ciężarówką. Jego prawy, pusty rękaw był przypięty do ramienia. Covenant rozumiał, co znaczy być pozbawionym którejś części ciała i poczuł sympatię dla kierowcy.

Dokąd, koleś? – zapytał swobodnie wielki mężczyzna.

Covenant powiedział mu.

Nie ma sprawy – odparł na pytanie kryjące się w tonie głosu Covenanta. – Będę dokładnie tamtędy przejeżdżał.

Gdy automatyczna skrzynia biegów, zgrzytając, zmieniała kolejne przełożenie, wypluł cygaro przez okno, a potem zdjął rękę z kierownicy, aby odwinąć i zapalić następne. Kiedy rękę miał zajętą, kierownicę przytrzymywał brzuchem. Zielone światło z tablicy rozdzielczej nie sięgało jego twarzy, ale przy każdym zaciągnięciu jarzące się cygaro oświetlało jego grube rysy. W czerwonym blasku jego twarz przypominała skalne rumowisko.

Kierowca zapalił nowe cygaro i, niczym sfinks, oparł rękę na kierownicy. Raptem zaczął mówić. Widać było, że jakaś myśl nie dawała mu spokoju.

Mieszkasz tu w okolicy?

Tak – powiedział Covenant wymijająco.

Długo? Znasz ludzi?

Jako tako.

Znasz tego trędowatego... tego Thomasa jakiegoś tam... Thomasa Covenanta?

Covenant cofnął się w mrok kabiny. Chcąc zamaskować swoje zakłopotanie, poprawił się na siedzeniu.

A co cię to obchodzi? – zapytał niezdarnie.

Mnie? Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu przejeżdżałem tędy. Wożę tyłek tam, gdzie mi dadzą ładunek. Nawet tu w okolicy nigdy przedtem nie byłem. Ale tam, gdzie jadłem, w poprzednim mieście, słyszałem o tym facecie. Więc zapytałem o to babkę przy barze, ale sklęła mnie tak, że mało mi uszy nie zwiędły. Wiesz, co to trędowaty?

Tyle o ile – wił się Covenant.

No to ci powiem, że to paskudztwo. Moja stara wciąż czyta o tym w Biblii. Plugawi żebracy. Nieczyści. Nie wiedziałem, że takie pokurcza są w Ameryce. Ale do tego to wszystko zmierza. Wiesz, co ja myślę?

Co myślisz? – zapytał ponuro Covenant.

Myślę, że ci trędowaci powinni zostawić przyzwoitych ludzi w spokoju. Tak jak ta babka przy barze. Ona jest w porządku, pomimo tej swej jazgotliwej jadaczki, taka już jest. Ten Covenant powinien przestać być takim samolubem. Nie trzeba ludzi drażnić. Powinien iść do innych trędowatych i trzymać się razem z nimi, zostawić w spokoju przyzwoitych ludzi. To po prostu samolubstwo spodziewać się, że zwykli faceci, tacy jak ty i ja, pogodziliby się z tym. Wiesz, co mam na myśli?

Dym z cygar przyprawiał Covenanta o zawroty głowy. Wiercił się, jakby fałszywość jego położenia nie pozwalała mu wygodnie siedzieć. Ale te zawroty głowy i rozmowa sprawiły, że poczuł przypływ mściwości. Przez chwilę zapomniał o sympatii. Obracał gorączkowo obrączkę na palcu. Gdy dojeżdżali do przedmieści, powiedział:

Wybieram się do klubu nocnego, tam przy drodze. Nie napiłbyś się ze mną?

Jasne, chłopie. Nigdy nie przegapiam darmowego drinka – odparł bez wahania kierowca.

Znajdowali się jednak jeszcze kilka skrzyżowań od klubu, więc aby wypełnić ciszę i zaspokoić swą ciekawość, Covenant zapytał kierowcę, co stało się z jego ręką.

Straciłem ją na wojnie. – Mężczyzna zatrzymał ciężarówkę na światłach, poprawiając cygaro w ustach i przytrzymując kierownicę brzuchem. – Byliśmy na patrolu i weszliśmy prosto na jedną z min. Rozwaliło oddział w diabły. Musiałem czołgać się z powrotem do obozu. Zajęło mi to dwa dni, chwilami chyba traciłem rozum. Wiesz, co mam na myśli? Przez jakiś czas w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robiłem. Gdy dotarłem do lekarza, było już za późno na uratowanie ręki. Do diabła, nie potrzebna mi. Przynajmniej moja stara tak mówi, a ona powinna to już wiedzieć. – Zachichotał porozumiewawczo. – Do tego nie potrzeba dwóch rąk.

– ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin